background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

piątek, 19 października 2012

KROPKI - KRESKI: Sproszkowane Słońce


19 Wiosen - Pożegnanie ze światem (2010)

obraz na okładce: Wilhelm Sasnal, bez tytułu, 2004, obraz, olej na płótnie, 150 x 180 cm

Jeden z niewielu niestety przykładów w polskiej muzyce, kiedy znany artysta współczesny oddaje na okładkę płyty swoje pełnoprawne dzieło. Banksy zrobił Blur Think Tank ,a znaczenie Sasnala w skali naszego kraju jest podobne.

wtorek, 16 października 2012

Tutaj zawsze debiutujesz, starasz się być na bieżąco

Więc Wrocław. Nareszcie. Udało mi się spełnić programowe marzenie i zamieszkać oraz uczyć się w tym pięknym mieście. Chociaż nigdy w to tak naprawdę nie wątpiłem, to jednak nie musiało być tak oczywiste dla takiego chłopaka ze wsi jak ja. Nie ukrywam, że to dla mnie duża zmiana w moim życiu, jeszcze trochę nie ogarniam bez jakdojade.pl i jestem nieco overwhelmed przez to wszystko, o czym może świadczyć chociażby data ostatniego wpisu na blogasku, za co serdecznie przepraszam.

W tak znacznym dla mnie momencie pojawia się znowu zespół Muchy. Ten sam, który cementował klasowe przyjaźnie w liceum na koncertach w Carpe Diem, wita mnie w nowym miejscu zamieszkania koncertem z nową płytą. Jak już wielokrotnie wspominałem, jest to grupa dla mnie ogromnie znacząca, najważniejsza nie tyle muzycznie, co subiektywnie wspomnieniowo. Poznałem ich zaraz, zaraz przy premierze pierwszego, pół-amatorskiego klipu do Najważniejszego Dnia i nie wiedząc o tych wszystkich kultowych EPkach i OFFensywach, zawsze czułem, że jestem z nimi od samego początku. Przynależę do owej całej "pokoleniowości" i jestem z tego dumny. Ja też mówiłem słowa słodkie jak delicje, zakochiwałem się w tramwaju i na mieście, flirtowałem linijkami Terroromansu i poznawałem się z kimś ustami i palcami. Przyjmowałem zbyt entuzjastyczne epitety Stelmacha i brałem Trójkę na moje muzyczne sztandary. W Ameryce zapoczątkowali to The Strokes, w Zjednoczonym Królestwie Anna Gacek relacjonowała w kontekście 1:04 Take Me Out, a dla mnie indie rock zaczął się od Much.



W dzień koncertu teraz wrocławskiego jadąc (już) na uczelnię czytałem recenzję Ambrożewskiego ( o tej trudnej do wysłuchania na trzeźwo piosence. - Screenagers/Porcys także mają ogromną rolę w tej historii) i zainspirowany przeżyciami autora sam włączyłem po jakimś dłuższym czasie Terroromans LP. Wrażenie było faktycznie znaczące, nagle wszystko dosłownie wróciło. Wyświechtam starą metaforę, ale tak jak rzuca się kamień i po odgłosie uderzenia o dno można poznać głębokość, podobnie liczba wspomnień Powracającą Falą (od K. Vargi)  nagle postawiła mnie przed bolesnym pytaniem: czy my naprawdę jesteśmy już tacy starzy? Podążając tym porywem dawnej chwili postanowiłem eksperymentalnie słuchać w piątek tylko i wyłącznie debiutanckich Much, aby jeszcze bardziej zauważyć różnicę jaka zaszła przez te 5 lat.
Bo tak w ogóle, to moim ulubionym zajęciem przez te pół roku było hejtowanie ekipy Wiraszki. Po dramatycznym odejściu Piotra Maciejewskiego straciłem wszelkie złudzenia i nadzieję na to, że tak idealnie uzupełniający się duet kompozytorski nagra wielką płytę za mojego życia, na miarę dokonań Republiki czy Janerki. Byli jak Marr i Morrisey, The Edge i Bono, Cieślak i Lachowicz, Muniek i Sidney... Dobrze, dobrze, zgrywam się nieco, ale na pewno już nigdy nie będzie takiego lata...


Byłem już przygotowany na wszystko, nie było rzeczy o którą bym się nie mógł nie przyczepić (np. plagiat Sparklehorse w Zamarzam), ale niestety, stety - nowa płyta daje jednak radę. Oczywiście kompozycyjnie chcecicospowiedziec odstaje od reszty dyskografii, to ilościowa zmiana składu (+2 gitarzystów) zaowocowała realną zmianą brzmienia. Muchy są teraz głośniejsze, brudniejsze, bardziej niestabilne i soczyste. Wyrosły z gimbusiarnianych softowych klimatów czy ostrożnych Galanterii i grają już bardziej jak 30-letni faceci. Symbolem tej przemiany jest dla mnie koncertowe Half of that, które z nerwowej impresji o gówniarskich zauroczeniach stało się rozdzierającym songiem zimnym jak wtorkowy wieczór i rozedganym kaskadą bębnów; już mającym pełną świadomość straty połowy z czegoś. Po tym właśnie wykonie, tak bardzo pozornie wyważonym, męsko maskującym i wystudiowanym zrozumiałem jak najbardziej naturalne posunięcie w zespołowej metryce. Strasznie głupio to zabrzmi, przepraszam, ale przechodząc w dorosłość każdy z nas coś traci dla wzmocnienia i w tym kontekście odejście Maciejewskiego jako ofiary dwójki wpadającej z przodu zyskuje głęboki, mityczno-pokoleniowy sens. [Dzisiejszą audycję sponsoruje to idealistyczne słowo na "p"].

Paradoksalnie teraz jestem jeszcze bardziej tym rocznikiem '93 z liryków Wiraszki kiedy z entuzjazmem wykrzykuję w minucie czterdzieści siedem  odpowiednią nazwę miasta i mam tylko dla siebie to miasto ważnych spraw. Kiedyś byli Niewinni Czarodzieje, teraz mamy Notorycznych Debiutantów?
 Teraz wszystko jeszcze bardziej opiera się na charyzmie Wiraszki, który może niepotrzebnie krzyczy przez telefon, ale z większą nawet swobodą obracając słowa kręci letką i wróży z kart. Przykładem tej niechlujnej biegłości jest moja ulubiona polska zbitka ostatniego czasu zabytki stoją jak stały i pewnie będą tak stać/tlenione Niemki z wycieczek pękają w szwach. Chociaż targetem bardziej niż gimbuski celuje raczej w "facetów" to przy takich linijkach jak: nikt nie napisał o szesnastej/z niecierpliwości drżą mi palce bezsprzecznie utrzymuje rząd przedmaturalnych dusz. Ale to też coś więcej, hartowanie zanadto roztańczonych wyścigów w Wyjątkowo Zwyczajnie czy znów nieoceniona zabawa polską klasyką filmową w Łu. Pierwsza płyta zapewniała materiału na opisy GG na wiele tygodni, później Wiraszko schodził szerzej: od pełnej ekspozycji historii na których opiera się filmy '93 do przykazań zsyłanych przez trybuna ludowego w Ani słowa.




Ciekawe, że piosenka, która ostrzega mnie we Wrocławiu najbardziej, r o z p o c z y n a  płytę. Oprócz oczywistego adresowania jej w kierunku adeptów socjologii (każdej wiosny trenujesz soboty przypadkowych społeczeństw hehe) Rekwizyty niosą ze sobą podskórną obawę i przesadną nie-wiarę w życiowe mądrości. Jednocześnie przez tak dużą ilość ciepła znowu kogoś obchodzą nasze dziwne problemy i problemy z wiernością (by Janek Samołyk). Podobno używamy jednego języka, jestem po swojej stronie





PS. Wpis dedykuję z pozdrowieniami do Kanki, z którą nie byłem sam na opisywanym koncercie i która przypomniała mi wszystkie powody dla których wybrałem właśnie Wrocław.

piątek, 24 sierpnia 2012

SP 7": Prywatne niebo znów mgłą się zasnuwa

W życiu każdego miłośnika dźwięków w tym kraju nadchodzi dramatyczny moment znudzenia kolebką polskiej muzyki - Radiową Trójką. Jak wszystkie gówniarskie bunty, hasłem tej zdrady wybrzmiewają buńczuczne okrzyki w wielkich słowach narzekające na zacofanie i swoisty muzyczny beton.
Nagle dostrzegamy, że u podstaw legendy Programu Trzeciego leżą wielkie historyczne tragedie definiujące zarówno polską historię jak i kulturę. Z jednej strony komunizm, brak wolności słowa, represje, cenzura i brak niepodległości. Jednakże tragediami i smutnymi wydarzeniami - oczywiście o znacznie mniejszym znaczeniu - można nazwać gust muzyczny redaktorów Kaczkowskiego i Niedźwieckiego (Wielkich Edukatorów), racjonowanie zachodniej kultury zasłoniętej Żelazną Kurtyną, nagrywanie audycji na kasety magnetofonowe, język ezopowy, cierpętnicze pokoleniowe przesłania songów i apokaliptyczne klimaty molowych ballad z pierwszych miejsc Listy Przebojów Programu Trzeciego. Jest naukowo potwierdzone, że od samych wartości kompozycyjnych piosenek bardziej liczył się zbuntowany, eskapiczny styl, pozbawiony większych innowacji muzycznych. np. taki Kazik Staszewski do dziś wykonuje swoje zasłużone i nieskomplikowane songi tworząc w Wolnej Polsce pojęcie "rocka juwenaliowego". Podobnie obyczajowość i tradycja mogły być powodem hańbiącego ignorowania przez Trójkę Davida Bowiego. Hipsterstwo i alternatywni mają o to teraz ogromny żal, ale kto w tamtych czasach myślał o piosenkach pop? Czy ktoś cyzelowałby produkcję i drobiazgowo dopieszczał kompozycje? (Sposób w jaki Republika załatwiała oba te nurty muzyczne jeszcze lepiej świadczy o jej wielkości i jest tematem na inną opowieść).

Otóż tak! Trójka nie jest jedyną wyrocznią i usunięte przez nią w cień utwory mają swoich wiernych fanów. Nieoceniony nieżalowy portal Screenagers.pl podjął się stworzenia nowej Historii Polskiej Muzyki Rozrywkowej  wolnej od honorowych zasług, kontekstów, gatunków, uprzedzeń czy innych guilty preassure. Okazuje się, że polską wersją bluźnierczego Davida Bowiego jest Papa Dance, Kombi mogło inspirować światową elektronikę, a "polski George Michael" czyli Piasek miał najlepsze hooki na imprezach. Całkowicie serio, to prawda, proszę się nie śmiać. Oceniono same piosenki, ich stopień kompozycji, a nie liczbę wygranych strajków. Tylko muzyka była tu najważniejsza.

Ranking Najlepszych Polskich Piosenek Wszechaczasów, bo o nim mowa, wywołał pyszną dyskusję w największych ośrodkach medialnychg tego kraju. Od Wyborczej do Rzepy, od Lisa do Wprostu, od Żulczyka do Dejnarowicza - oni wszyscy spierali się czy Andrzej Zaucha z Krystyną Prońko zasługują na takie zaszczyty i miejsce obok spiżowych pomników Niemena czy Perfektu.
W ten właśnie spektakularny sposób, grupa "młodych krytyków" przypomniała tak bardzo dużo świetnej polskiej muzyki. Czasem niedocenionej, nieznanej czy wyśmiewanej. Jednak oprócz rehabilitacji wybitnych kompozycji lista ta ma ogromną wartość dydaktyczną. Cała masa takich gimbusów jak ja w swojej ignorancji nie miała pojęcia o jakiejś połowie, ćwiartce z wyróżnionej dwusetki. Dlatego też uważam za patriotyczny obowiązek dzielić się z tak cenną i - przyznaję - nową dla mnie wiedzą.

Tak więc:
  • najbardziej polecam zestawienie Screenagers dostępne tutaj
  • przedstawiam najlepszą kompozycję Polskiej Muzyki Rozrywkowej




Najlepsza kompozytorsko piosenka mogła zostać napisana tylko przez prawdziwego Kompozytora, a Krzesimir Dębski jako niezwykle poważany i edukowany twórca zasługuje na to miano. Już na początku udowadnia swoje eksperckie i partyturowe zdolności przedstawiając arcytrudne intro z gracją przemykające po przeciwstawnych interfałach. Nie jest to jedna z setek piosenek opierająca się na bitelsowskich akordach, ale misterna konstrukcja melodyczna tak gładko przemykająca w popowej lekkości.Głos Jurksztowicz z niezwykłą łatwością pięknie łagodzi kolejne spektakularne zejścia występujące na przestrzeni zwrotki. Szczerze mówiąc, mam trudności z opisaniem tej piosenki, nie mogę zastosować moich muzyko- i brzmieniologii (by MH), bo zwyczajnie nie mam się czego uczepić. Nie ma konkretnej wyróżniającej się szczególnością zmiany akordu, bo wszystko jest przelewającą się całością. Bardziej frapujące od linii melodycznej są tu wypełnienia klawiszy w tle refrenu. I być może to jest właśnie istotą idealnej piosenki popularnej; z tak skomplikowanego akompaniamentu wypłynęła przejrzysta i łagodna melodia.

Tak historyczny utwór musi mieć królewski rodowód, a autor tekstu - Jacek Cygan to postać już legendarna - pisarz tysiąc i tej jednej piosenki pisał dla wszystkich i o wszystkim (pozdro Mikołaj). Nikt jeszcze nie porówna go do Osieckiej czy Przybory, dlatego też jest tak symboliczną postacią dla Polskiej Rozrywki i idealnie określa sobą jej zakres. Błyskotliwy koncept pogodynkowy opisuje tak powszechne i banalne rzeczy jak pogoda / wspólne życie czyniąc je wciągającym pokazem zmian  różnorodności emocji, uczuć i Stanów Pogody. Taki mistrz potrafi również zaledwie jednym zdaniem umiejscowić sytuację w czasach i jednocześnie zadowolić ówczesną władzę: chodzi tu o lapidarne niech Sputnik hen wykona serię zdjęć.



Dla kogoś kto nie ogarnia notewritingu Pana Krzesimira, powstała także wersja light Stanu Pogody - cover młodych z grupy Renton. Znając swoje muzyczne i interpretacyjne ograniczenia poszli w stronę gitarowego indie z zamiarem popsucia nieco Pogody i zerwania ze stylistyką "Lata z Radiem"; z taką perłą można zrobić wszystko, bronić się będzie zawsze. Występująca w przeróbce aura jest bardziej gwałtowna i nerwowa, ale dzięki szybkim gitarom możemy docenić konsekwencję i następstwo akordów Głośna solówka świetnie rzęzi burzą odwracając "pogodne" właśnie klawisze oryginału rodem ze stacji TV.

To wszystko, te rankingi i młodociane covery Radia Euro mają jednak na celu przypominanie o złotych czasach polskiej muzyki pop. Czasy, w których nowoczesna produkcja zachwycała jeszcze zachodnią nowością, tempa były wolniejsze, teksty bardziej logiczne, a pisać przeboje mogli nawet uznani kompozytorzy z poważki i klasyki. Na szczęście kanony rockowe nie są jedynymi i okazuje się, że my też ciągle możemy być patriotycznie dumni z najlepszej piosenki popularnej w historii Polski.

PS. Tutaj świetny obraz odwiecznej bitwy krytyków i twórców listy Screenagers, pokazujący jak duże kontrowersje wywołała słuszna gloryfikacja Pani Anny J i innych wesołych piosenek rozrywkowych.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

I think they must be having fun, czyli OFF Festival 2012



OFF Festival 2012 przeszedł już niestety do historii razem z kilkoma naprawdę świetnymi koncertami. Oczekiwania spełnione, była to faktycznie moja największa muzyczna przygoda, za co dziękuję.
Oto relacja z tego wyjątkowego wydarzenia, czyli subiektywny ranking koncertów, które najbardziej mnie ucieszyły i najbardziej mi się podobały w Dolinie Trzech Stawów.

1. King Creosote and Jon Hopkins - koncert najpiękniejszy. Ballady akustyczne na gitarę i fortepian obdarte z innych nieistotności i przybrane rozbrajającą szczerością. Na tak sporym festiwalu jak OFF Namiot Trójki spełnił swoją rolę dając naturalny azyl dla intymnego i przytulnego klimatu. Powiedzieć, że "trafili do mojego serca to za mało, bo w jakiś sposób bezbłędnie przejrzeli na wylot moją wrażliwość emocjonalną. Dość powiedzieć, że po zapoznaniu z przejmującymi songami z Diamond Mine zagrali mi... Running to stand still. To jak bardzo U2 ukształtowało mnie przebija się na blogu tu i ówdzie, tak więc nagle poczułem, że to dla mnie, że ci dwaj kolesie na scenie słuchają tych samych płyt co ja i znają mnie lepiej niż mój last.fm. A później zabrzmiało The only living boy in New York podczas gdy dwa tygodnie wcześniej znów rozkminiałem Absolwenta przy jakiś koncertach Simona and Garfunkela. Gdy kończyli o tym, że Nothing compares to U, ludzie sobie płakali. Karnet kosztował z dwie stówy, byłem jużmokry, zziębły, wkurzony na Pigę, lodowatostopy, głodny, a wszyscy mówili później o równoległym koncercie Charlesa Bradleya. To wszystko nieważne, bo przeżyłem jedną z piękniejszych chwil swojego życia muzycznego i nie tylko.

2. Other Lives - koncert najlepszy. W pełni spełnili moje oczekiwania. Brzmieniowo i realizacyjnie poszli na całość - wiolonczela, drugi kotły, chórki itp. Od razu widać było, że nie jest to żadne indei pykanie, ale występ z muzyką istotną i naprawdę chwilami potężną. Utwory zagrały jeszcze lepiej niż na płycie rozwijając się w przestrzeni Sceny Leśnej dokładnie tam, gdzie miały urosnąć. O poziomie koncertu powie może to, że jakieś 3 razy miałem uczucie Epickiego Momentu Kulminacyjnego. Kawał doskonałej muzyki.

3. Retro Stefson - Koncert najfajniejszy, który najdoskonalej wyraża całą ideę Letniego Festiwalu. Nie znałem ich płyt, ale poszedłem tam zadręczony poczuciem winy, że zaniedbuję muzyczną stronę OFFa. I wpadłem w środek imprezy życia. Błyskawicznie zarazili entuzjazmem i fajnością przymuszając wręcz do wspólnej zabawy bo to właśnie ona, a nie odgrywanie muzyki była najważniejsza. Wokalista okazał się islandzkim wodzirejem, a cały namiot posłusznie skakał, ruszał biodrami, uderzał wyimaginowany bass drum, wykonywał ćwiczenia gimnastyczne, wpadał w piłkoszał i gonił kolesia uciekającego w biegu. Coś absolutnie fantastycznego, ultra-joyful. Kto nie tańczył, nie zrozumie.

4. The Antlers - jednak rozczarowanie. Spodziewałem się druzgocącego katharsis, po którym zapuchną mi oczy i nie będę wiedział gdzie mam chusteczki. Czegoś mi zabrakło i nawet wiem czego - piosenek. Ulotny klimat stworzyli gitarami jak najlepszy, nawet bardziej otulający niż w studyjnych wersjach, ale dopadła ich chyba choroba Coldplay - uwierzyli za bardzo w swoją moc sprawczą patosu i poszli w nią na całość. Ja rozumiem, że to wszystko dla tego klimatu, ale jeśli zabrakło czasu dla Kettering czy Corsicany mamy do czynienia ze zbrodnią śmiertelną. Strasznie szkoda, niedosyt, bo przecież Two kazało mi już mamrotać pod nosem własną historię. Do zobaczenia na oddzielnym koncercie, może Ars Cameralis?

5. Metronomy - jest to przegląd subiektywny, więc od razu wyznam, ze The English Riviera mi się po prostu znudziła, szkoda więc, że zabrakło np. Radio Ladio z poprzedniego LP. Sam opiewałem nową płytę, więc nie dziwię się takiej jej obecności na koncertach. Nie zmienia to faktu, że jako szoł wyszło bardzo dobrze, drobne zmiany czy aranżacje jak najbardziej na plus (szczególnie kończące Loving Arm na 4 syntezatory) . Znów udało im się odtworzyć elektroniczną precyzję i połączyć z  żywym graniu, w czym niewątpliwie pomógł urok osobisty członków zespołu, którzy jak prawdziwi imprezowicze zachowywali nienaganną stylówę (angielski humor w pląsach i zachowaniach klawiszowca!). Indie dance światowej klasy.

6. Kobiety - Giby roku! Upalny środek lata, popołudnie, ja ubrany w czerwone hawajki, tiszert z żaglówką i klapki SPORT, urlop od pracy, bycie wypoczętym i napojonym dolewką z KFC. Nie można sobie wyobrazić lepszych okoliczności przyrody na koncert tego (słowo-klucz) nadmorskiego zespołu. Od legendarnego Włoskiego Disco wprowadzili wszystkich w rozkoszne kołysanie się. To już nie tylko słoneczna muzyka, to stan wakacyjnego odprężenia jaki rezerwuję tylko dla Kobiet.

7. Battles - Największe zaskoczenie festiwalu, jak najbardziej pozytywne. Okej, wiedziałem, że złożone syntezatory, sample wokalne, wysoki talerz, świetny perkusista, odkrywczości highly acclaimed albumów, pupile hipsterów NY i ogólna taneczność. Nie byłem jednak przygotowany na tak spektakularny szot miksowany w czasie rzeczywistym i odmierzany przez maszynową perkusję. Przypominało to DJ-ski ste z rozciągniętymi, przechodzącymi na siebie partiami; jeśli pałker przerywał grę to tylko po to, aby znaleźć nowy, jeszcze bardziej nieoczywisty rytm. Trudno wyobrazić sobie występ z bardziej misternymi i połamanymi dźwiękami przeznaczonymi do tańca oczywiście.

8. Stephen Malkmus and the Jicks - ten koncert ani mną nie wstrząsnął, anie nie wzruszył, nie zdruzgotał i nie oszołomił. Nie musiał, bo nie chodziło o kolorowe trzeszczące fajerwerki, ale o czystą radość z grania na gitarze elektrycznej. Wszyscy wiemy jak bardzo zajebistym gościem jest Stephen Malkmus, więc nie potrzebuje on tak głębokich analiz. Luzacki, rytmiczny i lekko staroświecki występ ojca chrzestnego indie rocka.

9. Savages + Atari Teenage Riot - Prawdziwe bomby energetyczne, niszczące wszystko kobiety fatalne. Savages to dziewczyński zespół o jakim marzy każdy z nas, facetów. Zimny, głośny, ostry, nieokiełznany i bardzo sexy z tego wszystkiego. Złoty strzał Artura Rojka, bo grają ze sobą dopiero od stycznia tego rokui dopiero będzie o nich słychać. ATR skojarzyło mi się z The Kills na techno dragach. Cyberpunkowa rozwałka pod hasłem LET MAKE SOME FUCKING NOISE. Dźwiękowy Pangalaktyczny Gardłogrzmot obijający nasze mózgi.

10. Chromatics + Baxter Dury - Nie mogę ich ocenić należycie wyżej, bo moje uczestnictwo w tych koncertach było niestety niepełne. Taka festiwalowa dola, ale na Chromatics nie mogłem się wbić do Namiotu Trójki, bo wszystkie gimby schroniły się tam przed deszczem. Był to intymny nadzwyczaj koncert, bo zaledwie 3-osobowy zespół snuł swoje programowane pościelówy trochę oderwane od rzeczywistości bębniącej wodą aury. Baxtera złapałem samą końcówkę, ale zdążyłem się zakolegować z wyspiarskim luzem i zakochać w pani przy klawiszach robiącej blond chórki.

Z innych polskich zespołów, które były wcześniej w line-upie trzeba na pewno odznaczyć radości i uśmiechy Pauli i Karola na dusznym początku, naturalnie jazzowe wkręty światowego Snowmana, potężną kolaborację Tides From Nebula z Blindead i oczywiście... Afro Kolektyw. Chociaż striptiz Afrojaxa był dosyć typowym dla niego chwytem scenicznym, to cover Hyc o podłogę idealnie oddaje przekorę i je*nięte poczucie humoru tego zespołu.

Do zobaczenia za rok w Katowicach.


czwartek, 9 sierpnia 2012

KROPKI - KRESKI: Brain gallop


fot: Nick Helderman, skradzione z fanpejdża OFFa.

Stephen Malmus, czyli najbardziej cool gościu na całym OFF Festivalu.

(poza tym całkowicie nie rozumiem tej podjarki całym Thursonem Moorem, musiał popisywać się długością gryfu gitary i pompatycznie dedykował utwory wszystkim poetom na widowni albo Yoko Ono)/

piątek, 3 sierpnia 2012

There must be a place

OFF Festiwal!
Nareszcie spełnia się moje muzyczne marzenie - jadę na ten wspaniały festiwal aż na 2 dni.
Jako, że siedzę teraz w Miasteczku OFFowym czekając na zakwareterowanie na polu, będzie bardzo krótka notka, ale tak bardzo ważna - koncerty na które czekam w tym roku najbardziej:

Zagraniczne:
1. The Antlers - last.fm od dwóch lat porównuje mi ich do National i słusznie, podobny ciężar emocjonalny.
2. Metronomy - moje ulubione ogłoszenie, skakałem z radości, że nie są na Openerze. Tysiące hipsterów nie mogło się mylić.
3. Other Lives - supporty, propsy i remiksy od Radiohead plus potężne, także koncertowe brzmienie.
4. Stephen Malkmus and the Jicks - już wielbiłem go tutaj kiedyś; najlepsze gitarowe granie, so cool.
5. King Creshoute & Jon Hopkins - DJ i songwriter; klejone bity i pisane piosenki.
6. Thurson Moore - bardzo ładne akustyczne songi grane przez Prawdziwą Legendę.
7. Battles - nie Jaram się zbytnio płytami, ale podobno impreza jakich mało #spectacular #funfunfun
8. Mazzy Star - śliczne pościelówy z uroczą panią.
9. Fanfarlo - takie tam Arcade Fire ze Zmierzchu, so indie.
10. The Wedding Present - niestety nie przesłuchałem dokładnie Seamonsters ale ufam, że wielka płyta, bo czytałem ładną recenzję.

Polskie:
1. Kobiety - Czuję się przy Tobie mocno tak jak młodzi chłopcy wiosną doskonale tracąc czas.
2. Paula i Karol - uśmiechy, tańce, hulanki, swawole.
3. Kristen - młoda Ścianka tak trochę szacun.
4. Afro Kolektyw - chłopaki muszą mi wybaczyć, że nie pójdę na Łonę i Webera, ale serce bije w rytm Piosenek po polsku.
5. Tides from Nebula - Adek poleca, ale ja się boję.

wtorek, 17 lipca 2012

#100



100 postów
       płyt
       historii
       najstrojów
       emocji

Z jakże zaszczytnej dla mnie okazji postanowiłem połączyć symbolikę tej Liczby Trzycyfrowej i zaprezentować publicznie Listę 100 Płyt. Nie jest to lista wszech czasów, krytyczna wartość tego zestawienia jest żadna, ale są to albumy dla mnie najważniejsze, płyty, które mogę nazwać wielkimi i wybitnymi.
Mowa tu oczywiście tylko o moich subiektywnych odczuciach, a także mojej śmiesznej wiedzy o historii muzyki rozrywkowej - słyszałem może 0,5% wartościowej muzyki, 1% kanonu, więc proszę o wybaczenie; fajnie mieć taki zestaw dla potomności, co też mnie najbardziej inspirowało przez te wszystkie lata odczuwania muzyki.

Ustaliłem nawet kilka kryteriów owej najwyższe, dzisiątkowej/szóstkowej klasy. Taki album musi zawierać świetne piosenki wszystkie, nawet jedna dwuminutówa słaba i nudna sprowadza hańbę i degradację.
 Następnie, w trackliście musi być choć jedna piosneka, z której łączą mnie głębsze relacje i wzruszenia i czasem są płyty bardzo okej, ale nie czuję z nimi jakiejkolwiek przynależności, nie obchodzą mnie one. I najważniejsze - płyta długogrająca musi stanowić odrębną całość - od początku do końca posiadać klimat, opowiadać tę samą historię. W czasach singli i fragmentaryczności to spójność i zamysł są tym co odznacza prawdziwe Dzieła Sztuki.


13 - Blur (1999)
16th Lover's Lane - The Go-betweens (1988)
A Hard Day's Night - The Beatles (1964)
Abbey Road - The Beatles (1969)
Achtung Baby - U2 (1991)
Alligator - The National (2005)
All that you can't leave behind - U2 (2001)
Amnesiac - Radiohead (2001)
The Bends - Radiohead (1995)
Boxer - The National (2007)

Busted Stuff - Dave Matthews Band (2002)
Cała jesteś w skowronkach - Skaldowie (1969)
Common People - Pulp (1995)
Dark Night of the Soul - Danger Mouse & Sparklehorse (2011)
Demon Days - Gorillaz (2005)
Dummy - Portishead (1994)
Dziecko - Edyta Bartosiewicz (1997)
El.P - L. Stadt (2010)
Eraser - Thom Yorke (2006)
Everything is new - Jack Penate (2009)

Fleet Foxes - Fleet Foxes (2008)
For Emma, Forever Ago - Bon Iver (2008)
Franz Ferdinand - Franz Ferdinand (2004)
Funeral - Arcade Fire (2004)
Good news for people who love bad news - Modest Mouse (2004)
Go, Dare - Natalie and the Loners (200)
Grace - Jeff Buckley (1994)
Granda - Brodka (2010)
The Great Escape - Blur (1995)
The Greatest - Cat Power (2006)

Hatful of Hollow -The Smiths (1984)
High Violet - The National (2010)
Horehound - The Dead Weather (2009)
Hospice - The Antlers (2009)
Hunky Dory - David Bowie (1971)
In Rainbows - Radiohead (2007)
Into the wild OST - Eddie Vedder (2007)
Imagine - John Lennon (1971)
Is this it - The Strokes (2001)
It's a wonderful life - Sparklehorse (2001)

Jedynka - Cool Kids of Death (2002)
The Joshua Tree - U2 (1987)
Kid A - Radiohead (2000)
Kill the moonlight - Spoon (2002)
Koniec Kryzysu - Pustki (2008)
Korova Milky Bar - Myslovitz (2002)
Krzyk - Iza Lach (2011)
Laid - James (1993)
Lake and flames - The Car Is On Fire (2006)
Letitout EP - Drivealone (2007)

Londyn 8:15 - Ira (2007)
Loveless - My Bloody Valentine (1991)
Midnight Boom - The Kills (2008)
Million Dollar Hotel - U2 (2000)
Mine is yours - Cold War Kids (2011)
Miłość w czasach popkultury - Myslovitz (1999)
Moon Safari - Air (1998)
MTV Unplugged - Nirvana (1994)
Newest  Zealand - Newest Zealand (2010)
NO!NO!NO! - NO!NO!NO! (2010)

Notoryczni Debiutanci - Muchy (2010)
Nowe Sytuacje - Republika (1983)
OK Computer - Radiohead (1997) 
Out of time - R.E.M. (1991)
Parachutes - Coldplay (2000)
Pet Sounds - The Beach Boys (1966)
Piano Live - Leszek Możdżer (2004)
Piosenki Po Polsku - Afro Kolektyw (2012)
Pop - U2 (1997)
Pleased to meat you - James (2001)

The Queen is Dead - The Smiths (1986)
Retrosexual - Happy Pills (2010)
Revolver - The Beatles (1966)
Rome - Danger Mouse & Daniele Luppi (2011)
Rubber Soul - The Beatles (1965)
Sad Songs For Dirty Lovers - The National (2002)
Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band - The Beatles (1967)

Skylarking - XTC (1986)
Smak Słów - Goya (2005)
Statek Komiczny Ścianka - Ścianka (1998)

Strange Days - The Doors (1967)
Tak... Tak... - Obywatel GC (1988)
Terroromans - Muchy (2007)
The boy with no name - Travis (2007)
The Beatles (White Album) - The Beatles (1968)
Think Tank - Blur (2003)
True - Violens (2012)
Turn On The Bright Lights - Interpol (2002)
The Unforgettable Fire - U2 (1984)
Under the Table and Dreaming - Dave Matthews Band (1994)

Uwaga, jedzie tramwaj - Lenny Valentino (2001)
The Velvet Underground & Nico - The Velvet Underground & Nico (1967)
Viva la Vida (or Death and All of His Friends) - Coldplay (2008)
War - U2 (1983)
Wolfgang Amadeus Phoenix -  Phoenix (2009)
What's The Story (Morning Glory) - Oasis (1995)
Yankee Hotel Foxtrot - Wilco (2002)
You are free - Cat Power (2003)
The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars - David Bowie (1972)
Zooropa - U2 (1993)

czwartek, 12 lipca 2012

SP 7'' : Sun dancing through the sky



Grupa L.Stadt pięknie wyrasta na jednego z najważniejszych bandów w tym kraju. A właściwie już wyrosła, bo mamy do czynienia z chyba najlepiej prowadzonych karier w polskim światku muzycznym. Począwszy od momentu kiedy pierwszy raz o nich usłyszałem - trasa dyskretnie wspomagana przez firmę odzieżową razem ze spektakularnymi D4D, gdzie grali niewydaną jeszcze wtedy drugą płytę. Płytę, którą nagrali aż w Stanach Zjednoczonych ze świetnym producentem, co zawocowało bardzo mocnym El.P. Od tamtej pory - czyli właściwie już od półtora roku -zespół niemalże non stop gra koncerty objeżdżając Polskę nie jednokrotnie (w moich okolicach Częstochowy byli już 4 razy). Symbolem tej niestrudzonej strategii są największe festiwale w Polsce - rok temu grali fajnie na Scenie Leśnej OFFa, aby w miniony piątek wskoczyć na Main Stejdża Ołpenera. Nie zważając na brak większego zainteresowania ze strony opiniotwórczej blogosfery przekonują do siebie niedowiarków, a co wydaje mi się najbardziej wartościowym skutkiem - pokochała ich radiowa Trójka. Zajęli miejsce tak arogancko odrzucone przez Muchy stając się naczelnymi pieszczochami Stelmacha i spółki (zasłużona Szczota na OFFensywie Daluxe).

Można wreszcie mówić o czymś więcej niż zdobycie Polskiego Radia - L.Stadt odnosi naprawdę realne sukcesy za granicą. Zagrali kilkanaście koncertów na festiwalach indie, a po Tym Bardzo Ważnym - South by Southwest - bardzo pochlebnie wyraził się o nich sam lider Duran Duran. Zupełnie niepozorni i małymi kroczkami zagraniczne wojaże łodzian przynoszą wreszcie efekty - jak smutno jest teraz przypomnieć sobie o rozpaczliwych próbach Myslovitz czy niedomaganiach Pustek (cały czas trzymamy kciuki).

Trzeci album jest zwykle tym najważniejszym, bo decyduje o klasie i znaczeniu zespołu. Powinien być już najlepszy - po ogarnięciu brzmienia ma pokazać najpełniej umiejętności delikwentów. L.stadt natomiast szykuje się obecnie do wydania EPki z coverami country, za co trzeba ich bardzo pochwalić, bo jest to decyzja najlepsza z możliwych. Cały czas jest o nich głośno, spokojnie pracują nad własnym stylem i - co najważniejsze - oddają hołd swoim największym inspiracjom. You gotta move będzie bowiem zawierać nowe wersje klasyków rdzennie amerykańskiego rock'n'rolla, a L.stadt wszak nie kieruje się elektro songami, tylko hasłem "This record should be playing louder".

U.F.O. ,prezentowana tutaj "siódemka" jest utworem autorstwa Jima Sullivana. Nie będę się rozpisywać o samej kompozycji, bo jeśli łodzianie odebrali nauki prosto ze źródła amerykańskiej, musieli wybrać utwory co najmniej świetne. Bardziej istotny jest tu styl, który mieli sobie wyrobić, Gitara Łukasza Lacha jak zawsze ogranicza się do stylowego bicia akordów. W przeciwieństwie do 93% zespołów rockowych, to ona jest tutaj tłem muzycznym pozostawiając wolne pole dla sekcji rytmicznej. Adam Lewartowski po tym jak współprodukował płytę Izy Lach (<3) udowadnia swoje nieprzeciętne umiejętności obalając teorie o jednostrunowcach. To właśnie jego bas jest odpowiedzialny za niuanse melodyczne na przestrzeni całego singla. Nie poprzestaje na zwykłej wspinaczce do akordów, ale zdarza mu się przemykać do wyższych i cieńszych strun na wiele różnych sposobów z satysfakcją urozmaicając te dwa akordy na krzyż.

Dwie perkusje, itepe itede, ale L.Stadt jest chyba pierwszym zespołem, w którym przed odsłuchem ciekawiło mnie to jak i co zagrają perkusje. Także ta moja fanaberia została spełniona i bębny błyszczą w najbardziej wyeksponowanym miejscu, czyli w refrenie. Wściekła kanonada kotłów przetacza się po jednozdaniowym chorusie. Mało tego, w wersji koncertowej praca pałkerów prezentuje się jeszcze lepiej - Andrzej Sieczkowski, tj. Człowiek Od Stojącej Perkusji gra w każdej zwrotce zupełnie inaczej i ta różnorodność przeszkadzajek zasługuje na uznanie.

Nie może być przypadkiem, że zapętlałem maniakalnie U.F.O. akurat w czasie strasznej burzy, gdy cały świat stał się niesamowicie pomarańczowy. Pustynny klimat miałem zarejestrowane nie tylko na słupkach rtęci termometrów, ale także na moim playerze. Organiczne smugi syntezatorów, prześwisty powietrza, dziwne odgłosy zjawisk atmosferycznych i ich pochodnych tworzą niesamowitą całość z bębnami typu 'pustynna burza". I znowu - ciągle można wyczytać całe polaczkowe wywiady rozpływające się nad tym jak to Marcin Bors nagrywa wokale, w jaki sposób lol. W Texasie wszystko wydaje się oo wiele prostsze, niejako od ręki, przy okazji - wystarczyło dać dyskretny efekt wokalny, aby poprawić akcent Łukasza Lacha (czyt. zrobić go bardziej niezrozumiałym). Nagrywano podobno "na setkę"; muzyce mają szczęście, że znaleźli kogoś, kto potrafił zrealizować ich sekcję rytmiczną, która jak zwykle jest najważniejsza.

Pozostaje mieć teraz tylko nadzieję, że gdy oczy całego kraju zwrócone są wreszcie na ten łódzki zespół, docenią ich wszyscy mniej lub bardziej wpływowi słuchacze muzyki. Docenią i zrozumieją jego klasę i brzmienie, bo nie ma zbyt wielu kapel tak świetnie reprezentujących nowoczesnego rocka. Doskonałe country nie musi pochodzić aż zza oceanu.

środa, 13 czerwca 2012

Kultura w swoim żywiole

9. Noc Kulturalna ŻYWIOŁY NIE ŚPIĄ!

W ten piątek, 15 czerwca odbędzie się w Częstochowie Noc Kulturalna. Jest to już kolejna, dziewiąta edycja najlepszej inicjatywy kulturalnej, która za pół darmo prezentuje najróżniejsze dziedziny sztuki - muzykę, plastykę, literaturę, film, teatr, itepe, itede. Najlepsze jest jednak to, że na jedną noc ulice tego smutnego miasta wypełniają się ludźmi i dzieje się cała masa ciekawych rzeczy. Moje osobiste zainteresowanie naturalnie zwracają się w kierunku muzyki, a ten właśnie "żywioł" prezentowany jest tego roku szczególnie mocno. Powiem nawet, że jest lepiej niż na OFF Frytce (ale o tym też postaram się później napisać), bo koncertów jest tak dużo, że potrzebny jest dokładny plan na ogarnięcie wszystkich wydarzeń, które koniecznie trzeba zobaczyć.
Proponuję więc rozpiskę czasową najlepszych rzeczy i mam nadzieję, że okaże się ona przydatna.

19.30 Bajzel, Biblioteka Publiczna im. dr. W. Biegańskiego, Al. NMP 22
Ten człowiek wie jak w mig kupić sobie publiczność i wzbudzić powszechny entuzjazm (co udowodnił już na Frytce). Choć taki niepozorny, taki pojedynczy na scenie, to właśnie dla niego uknuto termin "człowiek orkiestra". Każdy jego występ jest po prostu szalony i nieprzewidywany, podobnie jak muzyka - nieuczesana i niesubordynowana. Każdy numer to petarda, a szczególnie na żywo widać jak to wszystko kumuluje się w jednym człowieku i jednej gitarze. Czasem śmiesznie wulgarnie, rytmicznie i poryuwająco z miejsc, Bajzel pograndzi w bibliotece miejskiej (  )

Dla kogo? Dla wszystkich czułych na muzyczne szaleństwo; mogę zapewnić, że po koncercie niechybnie staną się fanami Bajzla.
Catchy tunes: Wsioryba, Maniana, Sny
 
21:00 Karbido gra STOLIK, Sala teatralna IV L.O. im. H. Sienkiewicza, Al. NMP 56
Najciekawsze, na pewno najbardziej intrygująca propozycja tegoprocznej Nocy.
Nieprzypadkowo występują w "sali teatralnej" bo w ich programie można się spodziewać takich właśnie elementów (światło, gesty, klimat). Muzycy nie grają na instrumentach, ale korzystają ze... stolika. Jest on drewniany, zbudowany specjalnie dla wrocławskiego zespołu i jest wyposażony w różne struny, grzechocące elementy i inne dziwna jak na mebel rzeczy. Możemy spodziewać się fascynującej opowieści o genezie dźwięków czy ich wszechobecności, eksperymentu podanego w odmienny, zaskakujący sposób. Stolik był gloryfikowany i nagradzany na całym świecie, w różnych kategoriach, tak że ja sam nie wiem do czego go zakwalifikować. Wielkie brawa dla organizatorów, bo na komercyjnym festiwalu raczej nie byłaby możliwa prezentacja takiej formy sztuki.
Obecność zdecydowanie obowiązkowa.
 Dla kogo? Miłośników dźwięku! Niekoniecznie melodii, nie tylko piosenki czy nawet instrumentów, ale czystej akustyki.
Catchy tunes: Nogi, blat... hehe żart. Tu jest promo.

22:30 Pustki, Podwórko Al. NMP 32 – Cafe Belg i Duquesa
Koncert, z którego cieszę się najbardziej. Pustki to na pewno ścisła czołówka polskiej alternatywy i zespół przynoszący mi same przyjemne wspomnienia. Będzie to gig specjalny z kilku powodów - scena umiejscowiona jest kilka metrów nad ziemią, na balkonach, a ten właśnie zespół wydaje mi się idealny do tego typu udziwnień i eksperymentów. Po następne - promowana jest reedycja ich przebojowego Do-mi-no będą więc atrakcyjne "starocie" i różne nowe wersje klasycznych już piosenek. Po trzecie - i najważniejsze - Pustki zbierają na realizację nowej, tak wyczekiwanej płyty. Na fejsbuku już obiecali świeżynki, na co czkam z ogromną niecierpliwością, bo - pozwolę siebie zacytować - po Końcu kryzysu powinni być w życiowej formie.

 Dla kogo?  Dla fanów inteligentnego gitarowego grania z mądrymi tekstami. (Radek Łukasiewicz!)
Catchy tunes: Lugola, Kalambury, Nie zgubię się w tłumie.

23:00 Wojtek Fedkowicz Noise Trio, Teatr Muzyczny, Al. Kościuszki 1,
Bardzo ciekawy skład. Podejście do jazzu mają na wskroś nowoczesne, odważnie flirtują z elektroniką i naprawdę dużo o nich nie wiem. W budowaniu klimatu nie boją się korzystać z kleistego, przetworzonego basu z komputera i brzmi to bardzo fajnie. Jak powszechnie wiadomo, solą jazzu są koncerty i wpisana w gatunek improwizacja. Super, że muzyka też jest reprezentowana, dobrze pamiętam jak bardzo wstrząsnęli mną Pink Freud na Frytce. Jeśli nie lubicie Pustek tak bardzo jak ja lub coś się może obsunie - warto.

Dla kogo? Jazz fajny jest, oni wszyscy chcą jazz; dla wszystkich jazzmanów, nie tylko starszych, a zwłaszcza tych bardziej awangardowo nastawionych. 
Catchy tunes: Analogue Definitions, Kojak, Butterfreak.

sobota, 9 czerwca 2012

SP "11

Rok 2011 był dla muzyki rokiem dobrym i ciekawym, mogę się pokusić o górnolotne wyrażenie, że "obfitował w wydarzenia". Chociaż nie pojawiła się żadna rewolucja naznaczająca nową dekadę (jak ongiś Nirvana czy The Strokes/Radiohead) to dalej pozostaje w tym roczniku masa rzeczy, które muszę dopiero ogarnąć. Nigdy nie czułem się gotowy na robienie jakiś podsumowań, ale było w Jedenastym kilka momentów, o których z zachwytem krzyczałem coś o "nagraniu roku!". Któreś z nich udało mi się nawet opisać, teraz zapraszam na pewnego rodzaju erratę, przegląd najfajniejszych utworów złapanych w zeszłym roku. (Właściwie to mam tę listę od lutego, ale wtedy nic nie napisałem).


W Teleexpressowym skrócie: 11 piosenek z 2011 roku.

The Kills - Satellite
Pierwszy singiel z Blood Pressures to The Kills w swojej najbardziej nasyconej postaci. Mięsiste gitary, sprzężenia, rwane tempo, zadzierające uderzenia strun, impulsywne wstawki świdrujące uszy. Nad wszystykim jak zwykle unosi się duszna atmosfera błyskająca wyładowaniami Alison Mosshart. Razem z Hotelem prowadzą kolejną rundę gry pełnej toksycznych/seksualnych podtekstów. Zwielokrotniony wokal w końcówce jeszcze podgrzewa napięcie i jest dowodem na to, że VV wróciła lepsza, bardziej niebezpieczna i jeszcze bardziej femme fatale.
"Najpierw uśmiechy, potem kłamstwa. Dopiero potem kule" (cyt. Mroczna Wieża)

Fleet Foxes - Sim Sala Bim
Jaka ładna pioseneczka. Przy akustycznych harmonijach synestezja nieustannie podsuwa mi kolor zielony: kolor trawy i ogórków. Utwór ten jest tez dowodem na wzorcowy rozwój zespołu na drugiej płycie. Od delikatnej jak szum zefirka zagrywki ukazują nam się krajobrazy bogatsze i skrzypkami przechodzące do najbardziej chwytającego pytania w opowiadaniu tej płyty What makes me love you you despite of reservations? Jednocześnie owej poważności na tej samej linii melodycznej towarzyszy bajkowe Sim sala bim i poprzez końcową impresję chwytów spowija to delikatność i wiosenno - letni spokój.

Spider-man Turn Off The Dark Cast - Rise Above 2
Kompozycja autorstwa Bono i The Edge'a do broodwayowskiego musicalu o "Człowieku Pajonku" zachwyca delikatnością i podniosłym upliftingiem. Panowie nie musieli zachowywać pozorów "gigantów rocka" i całkowiecie poszli w rzewną balladę. The Edge może być nudnym dinozaurem i  nie musi robić kolejnej rewolucji, ale zawsze obiektywnie będę twierdzić, że kompozytorem piosenek jest wybitnym. Proszę tylko posłuchać jak fortepian towarzyszy kolejnym akordom, jak harmonijnie przechodzi do refrenu, wpuszcza kolejne głosy i wznosi wszystkich (zgodnie z tytułem) do chóralnego, spektakularnego finału. Songwriting jak u McCartneya, czapki z głów, chusteczki z saszetek.


PJ Harvey - The Words That Maketh Murder
Bez dwóch zdań - PJ Harvey wysmażyła na Let England Shake brzmienie jak najbardziej idealne do wojowniczego tematu. Jest ono surowe, zimne, naturalistyczne i dochodzące echem wprost ze szkockich wrzosowisk (to Mak(b)eth w tytule jest dla mnie szczególnie znaczące). Skupiony, trzymający w gotowości bojowej rytm buduje złowieszcze przeczucia, aby nagle w siódmej sekundzie pierwszej minuty zaatakować nagłym przejściem. Do dzisiaj nie ogarniam tego akordu wziętego z zupełnie innej bajki, to niesamowite kompozycyjnie jak ten niepasujący motyw decyduje o gwałtownej zmianie wymowy utworu.

Charlotte Gainsbourg - Anna
Zdarza się czasem, że melodia dosłownie wciąga w piosenkę wślizgując się między akordy. Tu też to uwielbiam. Beck Hansen komponując to dla córki swojego idola Sergio G. naturalnym luzem zwykłej gitary klasycznej ociera się o klasyczne piosenki francuski. Za pomocą skromnych środków opowiada historię ze skłonną do wzruszeń. W refrenie dodatkowo wycofuje chórek rozczulający słodką bezradnością. 

Anna Calvi - Blackout
Jeden z bardziej bolesnych powodów mojej nieobecności an poprzednim OFF Festivalu. Anna Calvi niemal przeraża siłą i surową stanowczością (na wersjach live wygląda prawie jak Grace Jones). Blackout wyjeżdża z mroku i prze do przodu utrzymywany hipnotyzującym, głębokim głosem Calvi. Mistrzowsko tworzy napięcie bez trudu panując nad żywiołem, z zimną krwią rozwiązuje ten monumentalny refren. Potężne.

Lana del Rey - Video Games
Pełen obaw i szczerości przekornie nie podchodziłem do Video games przez całkiem długi czas czasu. Byłem zniechęcony sztucznymi zdjęciami, całym tym szumem wokół teledysków i płynów silikonowych. Szansę dla panny Lany przekazał mi kuzyn, racjonalny fan Cat Power. Skupiłem się zatem na samej muzyce i zostałem urzeczony. Poważne, wyściełane akordy razem z harfą wprowadziły uroczysty, niemal dostojny klimat, tak bardzo różny od zwykłej pstrokacizny dzisiejszej muzyki pop. Właściwie fortepian (prawdziwy!) jest tyko tłem dla pięknego, niskiego głosu, tak smutnego, gdy przypomina dziewczęce zapytanie w refrenie. Nie wiem na ile napisano, kupiono, przeżyto czy wyprodukowano tę pieśń, ale wzrusza i snuje się szlachetnie z kolejnymi oddechami "tamtych czasów".

Foster the People - Houdini
Moja zajawka końca wakacji prosto z wrocławskiego Roxy Fm, kiedy niekt jeszcze nie interesował się jakże mizernym Pumped up kicks. Naprawdę przez chwilę uwierzyłem w nową, mocniejszą wersję Phoenix, hooki są tak bardzo potężne. Mocne uderzenia w klawisze z siłą FORTEpianu. Łagodne zejścia basu zastąpione są agresywnymi nabiciami elektronicznej perkusji (clapping!), a wszystkie wykręcone syntezatory i elektroniczne podbicia mają głęboki power-chordowy sens - bombardują kolejnymi hookami. Nerwowe ucieczki wokalu tworzą fantastyczny kontrast w (pre?) refrenie, który na chwilę unosi się w powietrze.

Jack White - Love is blindness
W swoim coverze grupy U2 Jacek Biały sięga po najbardziej dosłowne znaczenie tekstu utworu, które staje się manifestem psychopatycznego terrorysty. Nie ma tu modlitwy gitary z oryginalnego albumu, interpretacja skupia się na rockowej mocy (prze-mocy). Solówka jest zupełnym odwróceniem delikatnego, wysublimowanego stylu The Edge'a. Zamiast magicznych "delayów do podłogi" Jack atakuje dźwiękami chaotycznie łapanymi na strunach, szuka ich dopiero w improwizacji ścigając się z ramami taktowymi. Knując w przydomowym studio White wyzwolił z siebie wściekłość; należy się go bać gdy kończy tak beznamiętnie i z zimną gitarą w ręku.

Coldplay - We found love
Najlepsza wersja najbardziej porywającej piosenki ostatniego roku.Cover Rihanny można odczytać jako swoisty manifest Zimnograjków - tak, jesteśmy zespołem pop, gramy taką muzykę jak A-ha i Roxette dla takich szalonych mas ludzi jak gwiazdy radiowego popu. Nawet ja zdążyłem się z tym pogodzić i twierdzę, że taka właśnie formuła jest dla nich idealna. To nie jest już chamski bit Calvina Harrisa, tutaj wszystko żyje - Chris Martin wlewa swoje ekstrawertyczne emocje naturalnie denerwując się na akordach pianina, w tym obłędnym motywie klawiszowym, który podbił miliony ludzi na całym świecie. Prosty rytm, bujanie rozpycha się i zaraża bezpośrednim, chwytliwym entuzjazmem.

Maroon 5 feat. Christina Aguilera - Moves Like Jagger
Razem z Odnalezioną Miłością największy hicior tego roku. Chyba nawet większy, bo poprzedniego weekendu gwizdany motyw główny pełnił funkcję muzycznego przerywnika w dwóch wielkich telewizyjnych szołsach - podczas Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu i w finale EX Factora. Piosenka prezentuje swoje największe zalety już w pierwszych 15 sekundach - wakacyjna melodyjka, najprostszy z tanecznych bitów i funkująca, zacinająca gitara. Śpiew jest tylko przedłużeniem najbardziej zaraźliwego wydmuchiwania powietrza i łączy się z nim wreszcie w niezwykle naturalny sposób. Nawet bezpłciowa Krystyna A. dorzuca inne kolory wprowadzając wątek flirtów i zalotów. Dla każdego coś miłego. Nie ma też wątpliwości, że prawdziwy król parkietu z wielkimi ustami jest tylko jeden.

wtorek, 5 czerwca 2012

KROPKI - KRESKI : Getting higher than the Empire State


fun. - Some nights  (2012)

Naprawdę dobra okładka albumu (długogrającego) powinna być odzwierciedleniem treści zawartych na ukrytym w sobie krążku.
Chociaż album grupy fun. nie jest jakiś super, to okładka jego jest na pewno świetna, prawdopodobnie staje się jedną  z moich ulubionych. Okładka ta mówi wszystko o muzyce jaką grają na Some nights, z powodzeniem można dokonać analizy dźwięków opisując jedynie przedni obrazek.

Powyższa okładka na pierwszy rzut oka wygląda jak zdjęcie zrobione Instagramem. Idea postarzania zdjęć jest tyleż romantyczna co ultramodna/hipsterska. Piosenki fun. również przeżyły ostatnio zdumiewający wybuch popularności i znalazły się na ustach i uszach wszystkich; Zuckerberg nie musiał utworów ich za miliard zielonych - wystarczyło wykorzystanie ich w "Glee".

Barwy są miękkie, (po prostu) pastelowe i zbyt nasycone - kontrast ustawiony za wysoko wyodrębnia niepotrzebnie cienie i naostrza obrazek. Nałożono chyba jakiś cały filtr pomarańczarni, przez co zdjęcie jest po prostu sztuczne.   Jaskrawa jest też produkcja płyty, ścieżki są nienaturalnie podkręcone i rozmnożone, nawet wokal musiał być podbity w Auto Tunsie i w rozwleczony chórek. Jednak najbardziej bolą sztuczne klawisze i okropne odbijanie elektronicznego keyboardu.

Układ kompozycyjny z tytułem wyszczególnionym na górze ma przypominać (prawdopodobnie) album z prawdziwymi zdjęciami i nawiązuje także do tradycji muzycznej - ten elegancki szablon zastosowano także na płycie Beck'a już. Propsy, bo bardzo lubię i inspiracje też warte pochwały.

Najbardziej istotne jest to, że ten przód albumu przedstawia jakąś konkretną sytuację, zdarzenie. Płomyk nie mruga (to nie bajka niedługa), bo zatrzymał się w slow montion, tak jak epicki refren wiodącego singla We are young. Takie przesuwanie się obrazków w zwolnionym tempie wydobywa istotę rzeczy, rzeczy z niej najważniejsze. Pozwala zauważyć, że właśnie te szczegóły, pojedyncze momenty są najbardziej znaczące. Happeningi zawsze prezentują się tak samo, ale to małe gesty wyróżniają i odróżniają się od tonącego banału. (słowo "wyjątkowe" ciśnie mi się na qwerty właśnie od niego mnie oddzielając).

Ale ja przecież chyba dawno odrzuciłem rozważania paola cohelo na postrzeganie świata w kosmosie i nie dlatego tak bardzo lubię to zdjęcie. Po prostu, nie przedłużając - są tam, zaraz na pierwszym planie piękne, dziewczęce nogi (proste.długie). Nogi z łydką, która mogłaby się znaleźć na okładce Ferdydurke jako gombrowiczowski atrybut młodości. Zgrabne nogi podane tak wprost przemawiają do mnie wyraźnie jesteśmy młode (ang. We are young). I ja je biorę... przepraszam, ja to akceptuję w ciemno, przemawiają do mnie lepiej niż prześpiewania wokalisty fun. i nie będę ukrywał jak bardzo mi się one podobają. Żywotna, żwawa, pełna witalizmu piosenka to coś przy czy mogą udanie bawić się dzisiejsze gimbusy, dziękuję, popatrzę.

Osoby pozujące nie pokazują twarzy, bo osobowość dawno wyssał im fejsbuk i twitter, mogą to być też złe dzieci palące papierosy i pijące alkohol hejhejsialalahejhejhejhej.
Nie chcę wychodzić na zgrefa, ale o ile moimi po-imprezowymi brudnymi muzakami było The Kills i LCD Soundsystem, tak "dzisiejsza młodzież" może przy fun. właśnie szukać sensu życia i przyjaźni i miłości i upływu czasu pośród nieprzespanej nocy i śpiącego czekania na nocny autobus do domu.

PS. Żeby nie było niejasności : "młodzież" to taka grupa ludzi, która musi jeszcze chodzić na lekcje do szkoły. Pozdrawiam z wakacji.

piątek, 1 czerwca 2012

Pierwsza dama polskiego nieżalu

#autopropsy
L.stadt, Julia Marcell i Bon Iver na Main Stejdżu Ołpenera, Iza Lach ma oryginalną piosenkę z tym słynnym Snoop Dogiem oraz została uznana za autorkę 138. polskiej piosenki wszechczasów, Vermones rozwijają się na solidnej EPce, a Janek Samołyk zdobył dzisiaj Olimp Polskiej Muzyki (czyt. Opole hehe). Nieskromnie przyznam, że lubię mieć rację i te godziny, miesiące, lata odsłuchów kolejnych mp-trójek usprawiedliwiają mnie do wydawania czasem jakiś osądów. Ale za największe osiągnięcie mojego wydatnego skądinąd nosa ("atrybut intuicji") uważam błyskawiczne zakochanie się w nowej Brodce dwa lata temu. Ciągle pamiętam jak z zapartym tchem czekałem na LP Trójki,. gdzie premierowany był pierwszy singiel z Grandy. Szybko okazało się, że było na co czekać. W pięciu smakach faktycznie spowodowało niemałą rewolucję nie tylko dla ówczesnej laureatki Idola, ale zatrzęsło światkiem muzycznym od Polsatu do nieżalu.
Oczywiście nie było to dla mnie żadnym większym zaskoczeniem, znam bowiem składniki tego olśniewającego sukcesu. Tak więc: prezentuję (uwaga, banał w tytule).

KARIERA BRODKI W PIĘCIU SMAKACH



1. Muzyka 
Wydana w 2010 roku Granda cały czas pozostaje najświeższą i najfaniejszą polską płytą ostatnich lat kilku. Pani Monika nadała polskiemu słowu "pop" artystyczne i ekscytujące znaczenie. Krążek wypełniony jest muzyką śmieszną (Ścieżka Nr. 1.), figlarną (2.), taneczną, (3.) seksowną (4.), góralską (5.), wykręconą (6.), elektroniczną (7.), nieoczywistą (8.), nawiązującą do legend naszej muzyki (9.), podskórną (10.) czy wreszcie międzynarodową (11.). To po prostu świetna płyta z prawdziwie porywającymi piosenkami i cała kolorowa  pstrokata.

 

2.  Współtwórcy
Nosowska ma Macuka,a Brodce w kompozycjach pomaga Bartosz Dziedzic, który jest też odpowiedzialny za produkcję całej płyty. Jest ona - produkcja - kluczowa dla całego wydawnictwa, bo właśnie stworzona przez nią energia napędza wszystko i decyduje o oryginalności stylu Grandy. Dziwności w muzyce jest cała masa, dodatkowo nadano temu organiczny, folkowy sznyt.
Ogromnie ważną sprawą w tym kontekście są też oczywiście teksty piosenek, co ważne - napisane po polsku, a nawet staropolsku. Takie określenia jak porachuję kości, cni mi się do niego, czy tytułowa balanga to esencja nowego stylu brodki. Wprowadzić takie wartości w "czasy hipsterskie" mogli prawdziwi specjaliści jak Budyń z Pogodna i Radek Łukasiewicz z zespołu Pustki. Razem z Moniką stworzyli prawdziwy dream team młodej polskiej alternatywy, lepiej sam bym ich nie zebrał.
Spektakularnym symbolem tych artystycznych znajomości jest niewątpliwie słynny już teledysk do Krzyżówki Dnia, który współtworzyła doborowa grupa warszawskich twórców wizualnych. Nie wiem dokładnie kto jest tam kim, ale efekt robi wrażenie pio-ru-nu-jące.


3. Koncerty
Niezwykle chwalebne jest to, że Brodka przywiązuje tak dużą wagę do swoich występów na żywo i dba o ich profesjonalną całościową oprawę. Nie ma chyba w Polsce drugiego artysty/zespołu, który za cel miałby stworzenie prawdziwego widowiska na scenie (Doda to ina liga roz(g)rywkowa ). Normalnością na jej koncertach jest deszcz tak bardzo dużej ilości confetti, a wszyscy muzycy także są schludnie odziani w fikuśne muszki czy inne imprezowe atrybuty. Skład koncertowy tez jest należycie rozbudowany, dla przykładu Brodka zabiera w trasę aż dwóch gitarzystów, co nie jest konieczne i specjalnie słyszalne, ale świadczy o dbałości o aranżacje. Oni zresztą tam na scenie też bawią się świetnie - takie obrazki jak "granie w kółeczku" w 3:25 filmiku na górze są budujące i sympatyczne. Ten luz i swoboda pozwala później na eksperymentowanie z dramaturgią "przedstawienia" , wykorzystanie dziwnych strunowców, czy zaskakujące/intrygujące covery.
Osobiście bawiłem się na koncercie Brodki w Krakowie i mogę zaświadczyć, że był to jeden z lepszych gigów w jakich miałem przyjemność uczestniczyć heh :)

4. Trendy
Nie chodzi mi bynajmniej o przedstawiony kolumnę wyżej festiwal telewizyjny, ale o tytuł tego posta. Faktem jest, że Brodkę kochają obecnie wszyscy i jest jej najbardziej cool piosenkarką w Polsce. Ogromna w tym zasługa samej jej, która deklaruje, że chce realizować się na wielu poza-muzycznych też dziedzinach i dba o swój wizerunek z każdych stron. Moda, stroje, fotografie, teledyski są tak samo ważne jak tworzona przez nią muzyka, co jet podejściem niespotykanym w naszym kraju. Jest to jednak słusznie doceniane zewsząd. Możemy chyba mówić o pewnym fenomenie, bo "grupa docelowa" Brodki jest ogromna - od bywalców sylwestra we Wrocławiu, przez czytelniczki "Glamour" i "Vivy" które pamiętają ją z piosenek Piaska (ja dalej bardzo je lubię) do miłośników alternatywy i krakowskich hipsterów z zaciekawieniem czekających na jej wysublimowane teledyski. Przekleństwo "Idola" pozwoliło pani Monice na dotarcie do szerokiego audytorium, wymogło tak gwałtowne zmiany, spowodowało u słuchaczy radia zet naukę tych wszystkich wysublimowanych inspiracji (kiedyś zrobiłem ich listę) które mogła zaprezentować z takim dużym rozmachem. Serce rośnie, gdy taka płyta jak Granda tak długo trzyma się w czubie list sprzedaży i nagle wszyscy stają się fanami dobrego popu.


  5. Monika
Najważniejsze zostawiłem sobie na koniec. Pozwolę sobie zacytować M. Słomkę ze screenagers.pl : "Monika Brodka, laureatka „Idola”, oszukała to smętne przeznaczenie dwukrotnie. Najpierw swoimi poprawnie skrojonymi popowymi radiówkami połączyła wszystkie matki i córki tego kraju we wspólnym uniesieniu na samochodowych trasach dom-szkoła-supermarket. Następnie, zmieniając repertuar i stawiając całą swoją karierę na szali, kupiła sobie uznanie audytorium skupionego wokół muzyki niezależnej." Oszukała przeznaczenie, znaczące. Pomyślcie ile ona musiała walczyć z papparazzami, a później heroicznie bronić swojego nowego wizerunku i tłumaczyć jak krowie na rowie, że chciała zrobić coś swojego, bo przecież może, ma swoje zainteresowania. Do tej pory odpowiada na pytania o dojrzałość czy o mityczny moment zostania "artystką".
Nawet ja całe życie byłem przekonany, że słowa do utworu Kropki-kreski musiał napisać Radek Łukasiewicz, bo przecież autorem jest genialnym, a tekst jest jednym z moich ulubionych ever.
Niezwykła delikatność wśród płynącego pianina ustanawia nową definicję synestezji opisując ukochaną osobę za pomocą malarskich środków - permanentnym tuszem bądź, w czerwieni do twarzy mi / bez szablonu i bez wzoru, namiętnie i aż do krwi <3 ubóstwiam.
W innym zaraz momencie, tytułowej Grandzie, zalotnie droczy się do jeżdżących basów kusi i onieśmiela tylko po to, aby skrytykować stylówę i wyskakać staropolskie "spierdalaj". Co za charakter w tej dziewczynie...

Myślę, że Monika Brodka zasłużyła w ogóle na jakiś osobny medal, skutkiem jej sukcesu est bowiem stworzenie na "polskim rynku muzycznym" kategorii idealnie pośrodku mainstreamem a alternatywą.
Młoda polska kultura alternatywna doczekała się też być może swojej ikony.

PS. Jakby ktoś jeszcze nie wiedział, to Brodka jest zaszczytnym headlinerem Frytka OFF Festiwalu 2012, z czego się niezwykle cieszę. 

środa, 30 maja 2012

When it's all over I'll let you know

Koniec matur! Wakacje!



Chillout, chil, wyczilować, cziluj, czillowo. Niepokojącą popularność tego typy określeń dostrzegłem już dawno, jednak dopiero teraz zaczęła mi ona doskwierać tak bardzo. Nasilenie tego językowego przedszkola nastąpiło wraz z początkiem maja najosobliwiej nazywanego "weekendem". Zgodnie z prawem życia i szeroko pachnącej natury jako dumny absolwent VII LO próbowałem uczyć się wtedy do matury, przez co rozumiany jest stres, nerwy i przerażająco logicznie umotywowana panika.

Nareszcie! Jednak! Od dwóch tygodni jestem szczęśliwym arbitutientem (?), za sobą mając egzamin symbolicznej dojrzałości. Doszedłem wreszcie do siebie, zaakceptowałem w duchu arkusze z moim peslem i oddałem się siłom wyższym tak jak oddałem się... wakacjom! Zgodnie i posłusznie wracam także do niniejszego tutaj bloga. Mając w perspektywie więcej czasu na cokolwiek i taplanie się w popkulturze noszę w sobie szczerą nadzieję zachowania jakiejkolwiek formy. Owszem, pomysłów i tematów mam całą masę, ale proszę o doping i wyrozumiałość przy czytaniu tego tutaj.





O powyższym kawałku Phoenix miałem pisac jeszcze w marcu, po ludzku żegnając się na urlop naukowy. W inny jednak sposów te gładkie frazy utrzymywały mnie przy życiu.  There are things in my life that I can't control. Co za lekkość! Co za stylówa! Miękkie basy już od początku towarzyszą potokowi słów, które dosłownie wylewają się z ust Thomasa Marsa. Pewnie to już mówiłem, ale tylko Francuzi są fonetycznie zdolni tak potraktować język angielski. Ani śladu zwyczajnej flegmy czy wysublimowanego przeciągania sylab. Głoski i zestroje akcentowe tańczą i podskakują do podrygu. Rytm wybijany na perkusjonaliach jest wszem istotny, ale o feelingu piosenki decydują wyśpiewywane słowa. Myślałem kiedyś trochę nad French touchem i wydaje się, że jest nim ten luz właśnie, ta beztroska, ten - o zgrozo - chillout.
Podobnie jak słowa, gitara tak samo wpada w miarowe, energiczne drgania. Gdy pod koniec guitarman od niechcenia podbija strunę, brzmi to nawet nie jak naciśnięcie klawisza, ale pstrykanie naprężonej gumki, która posłusznie wraca na miejsce. Supermięta kompletnie wyżęta. Te gitarowe wariacje (jedno-dzwiękowe, wiem) jakże pięknie ilustrują pierwsze przebłyski niespodziewanego początku lata. Promyczek Słońca figlarnie puszcza zajączki rażące nasze oczy, jaka to heca. Na wysokości drugiej zwrotki bezwiednie oddajemy się bezstroskiemu clappingowi; machaniem głowy gratis.
W refrenie wstydliwy wokal tęsknie zawiesza głos na westchnieniu podciągając dźwięk jeszcze i zawierza możliwości powrotu dobrych dni, a nawet udanego podrywu. Tuż za nim tafla hipotetycznego jeziora mieni się tak wieloma kolorami, a na kolejnym dźwiękowym planie przesunięciami kostki fale akordu rozchodzą się kręgami po jakiejś-tam wodzie.



Jeśli oddajemy się już leżeniu plackiem na plaży i takie klimaty wyraźnie przypadają nam do gustu, nie sposób nie wspomnieć w taką pogodę o Honeymoon. Mięciutkie organy (prawdziwego Hammonda?) przygotowywują wygodne posłanie. Perkusja jest oczywiście sztuczna, ale na jej nierealności tym bardziej ślizgają się delikatnie pasaże gitarki.
Gitarka jest elektryczna i świeci się subtelnościami wyższych progów uciekających dźwięków. Nie wiem jak, ale tak bardzo cudownie przesuwają się jazzujące wstawki cieniutkich strun. Później faktycznie słychać klasyczną już harfę tkającą swoje paparapa. Można nazwać to muzakiem, owszem. Nie zgodzę się jednak z pomniejszaniem czegoś co daje tyle czystej, ciepłej przyjemności. Właściwie, cały klimat jest taki tkliwy i taki uroczy.
Tonight, let me handle this affair / Niech mnie ktoś przytuli gdy tak obcuję z gwiazdkami i marzonymi błogościami.

wtorek, 14 lutego 2012

About today

Walentynkowe smęty dopadły i mnie, nie mogło być inaczej, w naturalną tematykę tego bloga nieomal wpisane są tego typu okazyjne komentarze. Aż mi głupio jak patrzę na to pierwsze słowo na W. Ale cóż, istnieje taka piosenka The National z niesamowitym tekstem, który sam w sobie staje się oddzielną historią. Wycinkiem z randomowego życia, przerażająco pasującym do każdego. Ciepłe bębny nakreślają potulną przestrzeń życiową, w której podmiot liryczny nie potrafi poradzić sobie z odejściem bliskiej mu osoby, ze strachem.
(Miało być bez egzaltacji, grzeczne przedstawienie na afiszu, ale ta zwyczajność czyni ten tekst jednym z najwybitniejszych w historii muzyki)

About Today
(jednoaktówka)



Today you were far away
and I didn't ask you why
What could I say
I was far away
You just walked away
and I just watched you
What could I say

How close am I to losing you

Tonight you just close your eyes
and I just watch you
slip away

How close am I to losing you

Hey, are you awake
Yeah I'm right here
Well can I ask you about today

How close am I to losing you
How close am I to losing

niedziela, 5 lutego 2012

KROPKI - KRESKI : London Bye Ta Ta

David Bowie - At the Beeb (1968 - 1972)

God blees Bowie i plees, daj mi ogarnąć jego geniusz.
Muzyk, performer, aktor, kosmita, pre-hipster, wokalista, saksofonista, slalomista, biseksualista, anglista, skandalista, producent, uczeń Lennona.

sobota, 4 lutego 2012

Let's play. Dominoes.

Apparatjik - We are here (2010)

Apparatjik to grupa, która przy okazji nowej płyty (ale nie tej opisywanej przeze mnie) zdecydowała się na dość zaskakującą proźbę o pomoc. Zaproponowali oni fanom faktyczny udział w procesie tworzenia płyty - jako producenci. Tak więc poprzez aplikację na (oczywiście) iPada słuchacze otrzymali różnorakkie ścieżki u wymyślne opcje swoich pięciu groszy zza wyimaginowanej konsolety. Chociaż nie będę pisać o tej płycie i nie wiem w sumie, czy została już do koca stworzona, to sam pomysł est niezwykle ciekawy i wskazuje na dobre chęci i poczucie zabawy tego zespołu.



Apparatjik to tak zwana "supergrupa" czyli kolektyw złożony z muzyków znanych już i lubianych przez szerszą publiczność. Z tej wstydliwej nico sławy muzycy uciekają konsekwentnie w dehumanizację. W materiałach źródłowych przedstawiają się jako produkt studyjny w kolorowych kwadratach zamiast głów. Jest to chwyt nieco ograny (Gorillaz!), ale w tym przypadku podszyte jest to ironią i w śmiechowy sposób. Jednakże od pierwszej piosenki jesteśmy obrzucani połamanymi bitami i ochłapami ostrych klawiszy. W Deafbeat nieco plastikowe fale elektroniki są szczelne, ale pod koniec wyłania się zmodyfikowane zwolnienie wokalu jeszcze bardziej oziębiające nastrój. Wszystko jest dokładnie obliczone i skrupulatnie ustawione, łącznie z przemykającym wokalem refrenu. I wciąga. Następny Datascroller jest bardziej już urozmaicone, wieloznaczne. Początkowe uderzenia elektronicznej perkusji (bujają!) jeszcze bardziej odpychają sekcję i zniechęcają do emocjonalnego zaangażowania. Pokuszę się nawet o porównanie do mechaniczności Republiki, ale zamiast upiornego zejścia Kombinatu refren przynosi ukojenie otwarcie na przesterach i "ładną" delikatną wokalizę z najprawdziwszym pianinem. Bardzo mi się podoba ten brzmieniowy kontrast programowania i nerwowości zwrotki z uniesionym refrenem z wykrzyknięciem na końcu. Ale zupełne przyznanie się do homo sapiens sapiens następuje przez rozpaczliwą solówkę gitary, która nagle ujawnia całą swoją organiczność. Tak jak w U2 pocianie po najcieńszej strunie jest Prawdą i słychać w tym Duszę.
Arrow and Bow to już bezpośredni dowcip z Fitter Happier i całej idei OK Computer. Zamiast płakać i martwić się, muzycy wpadają w szale kicanie i iście dziecięcą zabawę. To zapewnianie We are gona get there i sielsko-organowe rozwiązanie refrenu jest naprawdę fajne i odkrywa całe pokłady joyfulowości n a tej płycie (niewinne Arrow and bow on your window, tłumiona popowa forma). Jednym z członków zagadkowego bandu jest producent Martin Terefetak więc poukrywanie tam i ówdzie zabawek-niespodzianek jak np. zbitka w outro In a quiet corner nie sprawiła mu zapewne problemu podobnie jak sterylna czystość brzemienia. Szkoda, że nie wszystko da się błyskotliwie ożywić wiosłem - Jesie jest zbyt nijakie i jesteśmy już  obeznani w humanoidalnych i nachalne grady nie są niczym specjalnym,. Wszystko trzyma się ładnie na motoryce i ta gitarka dalej jest tylko ładna.



Apparatjik jest zespołem, w którym największe znaczenie ma klawiszowiec A-ha Magne Furuholmen. Zdecydowanie najważniejsza rzeczą w tym kolektywie jest przywrócenie ducha tego klasycznego zespołu op, który dwa lata temu definitywnie zakończył działalność. Szlachetny rodowód słychać szczególnie w Snow Crystals - tylko członek skandynawskiego bandu mógł przedstawić tak doskonałe harmonicznie pulsowania klawiszowe. (Przypomnę tylko o swoistym casusie A-ha  - uwielbiają ich i poważają prawdziwi muzycy "poważni" i tacy wykształceni w konserwatoriach). Bardzo chwalebne jest promieniowanie tą europejską elegancją w dzisiejszych chałupniczych czasach, zaprawdę. Bębny są ledwo słyszalne, bo falujące syntezatory fantastycznie przedzierają się z melodią. Jest w tym coś klasycznego, czuję się jak w przed-XXI wiecznym domu (inna sprawa, że nie wiem, czy słuchałem wtedy muzyki, ale tak ładnie brzmi). Gitary mkną inthe speed of sound i cały utwór prowadzi stąd do ośnieżonej bezkresności. Dalej - Supersonic Sound tak samo czerpie z tej romantyczności lat 90tych. Nie chłodnej, ale wycofanej, pogłębionej miękkimi organami. A falset w refrenie to już temat na osobą rozprawkę - znak firmowy Mortena Harke (czyt. wokalisty A-ha) przeszedł już wszzak do historii. Tutaj uzupełniono to lirykami udanie nadającymi realizmu do posągowej nieco i gładkiej stylistyki tego słynniejszego zespołu z Norwegii.
Pastelowe smugi powracają w Antlers, a tam dodane z kolei prawdziwie rozedrganą. nieco brudną gitarę rozkrawającą spokój. Te podszepty i podchody w przygaszonym świetle są ważne nawet w popie as well.

Apparatjik łączy A-ha z nowoczesnością nie tylko w warstwie brzmieniowej. Za mikrofonem stanął wokalista alternatywnej grupy múm i naprawdę słychać tą prostotę i "inniejsze" środki wyrazu. Szumiące In a quiet corner zasypuje nas swoją łagodnością w całości. Najprostsza ballada akustyczna z chórkami, dzwonkami i wyciem w rogach refrenów. Świątecznie wręcz się robi ah, sielsko anielsko. Miło, miło, miło i ta miło-ść jest tematem przewodnim We are here. Totalny luz i luba leniwość. Czym innym jest Just kids jak nie przyjemnym muzakiem (jeszcze o dzieciach!). Chórkowe wysokości rozpływają się i nie potrzebują już jkaiegoś większego powodu. Jednak trochę szkoda, że "tylko" tak, bo kończące Quiz Show zdaje się być bardziej obiecujące na początku. Nie zmienia to faktu jak ładnie, popowo się tego słucha.



Apparatjik wydaje się być jedynym sensownym powodem, dla którego bycie psychofanem Coldplay ma wciąż jakikolwiek, sens. Gdybym bardziej dokładnie śledził ich poczynania, o We are here dowiedziałbym się odpowiednio wcześniej, bo basista Zimnograjków Guy Berryman udziela się tez w Apparatjik. Ciekawe czy Krzysiek Marcin pamięta jeszcze jak wielkim fanem A-ha był za młodu. Podejrzewam, że płacze teraz z frustracji dlaczego zamiast w pocie czoła zarabiać kolejne miliony nie może grać takiej zwyczajnej i swobodnej muzyki jak jego skandynawscy kumple.Electric Eye posiada jeden z tych ogromnych stadionowych akordów, ale jakby celowo neutralizują tą bombę idealnie pukając fortepianem. Linię basu łatwo można sobie wyobrazić w takim Lost! ale niestety, Coldplay nie są już zdolni do takiego igrania z melodią. Kwintesencja filozofii grania Apparatjik - potężne uderzenia obrywają kolejne kondygnacje podczas gdy przebojowa pulsacja trwa/gna.

czwartek, 2 lutego 2012

KROPKI - KRESKI : I've driven in the dark with echoes in my heart


Jeden z wielu olśniewających plakatów koncertowych zespołu Wilco.
 

 The Music Hall at Fair Park / Dallas,TX / 29 Nov 2011

środa, 1 lutego 2012

It may be aimed at you

Violens - V EP (2008)

Stała się rzecz niesłychana, nie do uwierzenia - na alternatywnej scenie muzycznej istnieje zespół chwalony i hołubiony za sztukę pisania piosenek, za "songwriting". Nie za klimat, nie za rewelucyjną stylistykę, nie za lewackie teksty, nie za wielkie usta, nie za wymyślenie nowego gatunku czy urozmaicenie życia nieżalowych  blogerów. Ja sam jestem zmęczony tymi czilłejwami (do tej pory nie słyszałem Toro Y Moi i jestem z tego dumny!) oraz uparcie szukam w muzyce takich instrumentów jak... no instrumentów w ogóle, na których się gra, a nie programuje. Nie chce mi się już czekać 2 minuty na niesamowite przejście brzmieniowe, sztuczkę producencką (z koniecznym zastrzeżeniem, że "słuchanie dustepu na komórce jest jak słuchanie dustepu na laptopie). Nie mam siły cały czas siedzieć na Pichforku i niszowych blogach, uczyć się skomplikowanych nazw kolektywów, aby później zauważyć, że gdzieś tam jedynak w singlach roku Claims Casino to kopia Chemical Brothers. Chcę słuchać muzyki, która robi coś zauważalnego w mojej głowie, lędźwiach, ramionach czy sercu. Kto by pomyślał, że ktoś jeszcze przejmuje się takimi hasłami jak harmonia, sekwencja akordów, gitara akustyczna czy wreszcie normalność.

Grupa tak zgrabnie komponująca songi to Violens, które najłatwiej byłoby mi przyrównać do The Smiths. Rozwlekłe, rozmarzone wokale, pędząca i znacząca perkusja, wyraźnie punktujący bas. Brak tylko wyraźnej gitary Marra, ale za to na pierwszym planie pozostają AKORDY i mająca wolną drogę melodia. Chociaż jedną nogą siedzi to w klasyce piosenki indiepopowej, jednocześnie dostaje ogromnego kopa i niesamowitą energię. Znakiem nowoczesnych udziwnień jest totalna bezkompromisowość w łączeniu melodii i rozwijaniu prostych środków. No i bezczelna melodia.




Already over wprost rozpoczyna się  w e s t c h n i ę c i e m. Ucięty akord pudła zostawia takt niedokończonym. Chociaż podbijany widełkami wokal konsekwentnie podwiewa, jest pewnie zawiedziony, że zabrakło mu energii, albo do czegoś. W refrenie te jakże znaczące słowa faktycznie wracają over and over  fatalnie zapętlając się w informacji o końcu. Zaprawdę, to właśnie Morrisey potrafił jako pierwszy włożyć do heart-braking songs taką dawkę energii. Podbijane natrętnym basem stają się te słowa ostatnim wspomnieniem, do którego się cały czas nieświadomie wraca, gdy szok jeszcze nie minął, a cień nie zniknął. Podczas tego sennego uniesienia to linia basowa sprowadza na ziemię i zniekształca złudzenie wycelyzowanym zwrotem.



Następne Spectator & Pupil ma więcej zdecydowania, ale jakie to są chwyty! Ich zmiana i ułożenie jest wirtuozerskie, riff jeździ po całym gryfie i jest jednym z lepszych progresji akordowych jakie słyszałem w życiu. Równie dobrze ich akcja mogłaby się dziać w nierealnośći, ale ten rytm samych uderzeń w akordy wylewa się ze słuchawek. Melodia pędzi jak jakiś szybki pojazd i bas może czynić swoją własną melodię, uinikalny podkład (chociaż takie określenie zdaje się tutaj obraźliwe). O ile zwrotka jest słoneczną ginitwą, to w refren zostajemy przeniesieni przez przedziwny portal w nie-rzeczywistość, z innymi prawami fizyki. Wokalizy idealnie się przemieniają, zmieniają i uplastyczniają na nowym widoku. Akcent talerza odsyła odlatujący wers i w jego miejsce przebija i materializuje się następny głos; ale brzmiący tek samo. Owszem, The Smiths byli "elastyczni" ale ich młodsi koledzy poszli o krok dalej w mniej oczywiste peturbacje harmoniczne, które przelewają się w ich rękach.



Zakończeniem krótkiego, trójstronnego opowiadania jest zróżnicowany finał Violent Sensation Descends. Gdy zdobędziemy się na ten ostatni indeks zaatakuje nas zgiełk i niepewność w niestabilności. Cały czas jest w tym jednak ulotny romantyzm, chemia, nieśmiały flirt. Tak bardzo bowiem wszystkoo się krystalizyuje w ożywczym refrenie, który wjeżdża na piękną przestrzeń. Wcześniej - nie wiemy co będzie za następnym rogiem czyt zakrętem. Refren to uwolnienie z pomyślnym rozwiązaniem You've now got a ton of pain to carry through, ale ma już kto się tym zająć; jasne.

Miałem pewien problem z tym dyskiem natury, rzekłbym, technicznej. Niby Epki publikowałem w dziale SP 7" ale wtedy to był Koldplej tylko. Pierwszy raz chyba mam do przyjemnego czynienia z tak równym zestawem piosenek absolutnie wybitnych. Zdarzyło mi się słuchać tych trzech utworów 4 razy z rzędu, co mogę tylko porównać do repetycji Revolvera, ale to inne czasy. Extended Play kompletne.

Third

Portishead - Third (2008)

Wracam, już jestem/
Oczywiście przepraszam za te przedłużone ferie zimowe, ale naprawdę miałem wielkie plany w związku z moimi drugimi urodzinami sit-and-wonder.blogspot.com. Nowy layout i wygląd stronki dalej jest robiony przez Mikołaja. Fakt - tylko moją winą jest to, że naiwnie wierzyłem, że zdąży on na kalendarzową Rocznicę Dwóch Lat Działalności.

Jeszcze raz za to przepraszam, ale tak długa przerwa w publikowaniu dała mi swoją nauczkę i karę dla mnie. Przy okazji wpędziła mnie prawie w depresję i wydałem 2 peleny na kupno legalnego MP3 Ostatecznego rozwiązania naszej kwestii live zespołu Afro Kolektyw z płyty Offsesje 2, aby gardzić światem (całym). Przypomniało mi to cel istnienia tego bloga - robienie korzyści z nadmiernego słuchania muzyki i pokazywanie komukolwiek, że fajnie piszę i czasem wpadnie mi do głowy ładne, poruszające i przesiąkające muzykę zdanie. Potrzebuję jakiejś namiastki "swojego miejsca" w którym (z założenia) byłbym czytany z uwagą i zainteresowaniem.

Z okazji tych 2 lat chciałbym wysłać w świat kilka podzękowań dla kilku osób, bez których świętowanie to nie miałoby najmniejszego sensu, bo sit-and-wonder byłoby malutkie, smutne i nudne. Te kilka osób zasłużyło sobie na wymienienie ich z nazwiska, bo stworzyły największy wpływ i bez każdej z nich nic nie byłoby takie fajne jak teraz.
Chronologicznie więc dziękuję najwcześniej Joannie Z. która obecnie ma mnie głęboko w de, ale przez długi czas była dla mnie intelektualnym guru, nauczyła mnie dobrego i stonowanego gustu muzycznego i  na pewno miała ogromny wpływ na moją osobę. Wyszło jak wyszło, szkoda, ale bez niej tego bloga nie byłoby na pewno, w ogóle takiej możliwości.
Dziękuję Zuzie i Kance, że zawsze pamiętały o tym, że w ogóle coś piszę raz na pół roku i dzielnie upominały się o coś nowego. Chociaż nijak nie chciałem wziąć się do roboty, to cały czas miałem świadomość, że jestem jednak "blogerem".
Dziękuję Paulinie, ze pewnego wieczora objawiła się nam jako idealny target dla bloga muzycznego z elementami ekspresjonizmu. To dzięki niej, dla mniej zacząłem pisać naprawdę regularnie i od tego spotkania, od tego wpisu oznaczam faktycznie nowy kierunek dla pisania.
Napisałem "objawiła się dla nas" bo także Mikołaj chciał się jej przypodobać i otworzył mi pośrednio oczy na istnienie innych, bardziej "normalnych" form muzykopisania np.: recenzje płyt. Jego świetlany pomysł na wspólną stronę o muzyce acrosstheuniverse.pl oczywiścnie nie doszedł do skutku, ale pozwolił mi na wyrwanie się z dyktatu "odpowiedniej formy" io coraz dłuższych i dziwniejszych raportów o stanie mojego wewnętrznego ja.

And the last but not least... dziękuję absolutnie wszystkim czytelnikom, promotorom, każdej osobie, która kiedykolwiek tu weszła i podobało się jej i nie.To Wy sprawiacie, że cały czas piszę i mam dla kogo to robić.

PS. Mam już gotowe 1,5 posta, więc już za chwilę powrócę tak naprawdę.

sobota, 14 stycznia 2012

KROPKI - KRESKI : Sorrow's my body on the waves


The National - High Violet (2010)


Chociaż minęło już trochę czasu, to dalej nie potrafię napisać jakiegokolwiek wpisu o National.
To taka cienka granica oddzielająca moje zwykłe silne emocje związane z muzyką od wylewania żalów i depresji związanych ze związkiem (a raczej jego brakiem, żeby było tak bardziej stereotypowo).
Proszę więc traktować przedstawioną grafikę jako zapowiedź, spojler nadchodzących zmian na tej stronie.

czwartek, 12 stycznia 2012

High hopes

Z okazji nadchodzącego w całości 2012 roku ( muzyczne podsumowanie poprzedniego zrobię może w lutym). Chciałbym jednak wykorzystać moje doświadczenie w słuchaniu muzyki i zabawić się w prorokowanie "co też stanie się w najbliższych 12 miesiącach w szerokim "przemyśle muzycznym".
Zestawienie to ma charakter wyłącznie teoretyczny i czysto statystyczny, a przy tym jak najbardziej subiektywny. Nie będzie to miało może znaczenia dla świata (pomijam Lane Del Rey i rybnicki Koncert Róż), ale są to rzeczy na które ja sam czekam i którymi będę się "jarał".

ALBUMY POLSKIE
Afro Kolektyw - strach pomyśleć co może być ich najlepszą płytą; mają się sprzedać i się wygrubasić.
Pustki - po Końcu kryzysu powinni być w życiowej formie.
Edyta Bartosiewicz - to robi się coraz bardziej smutne, lojalnie czekamy.
Kamp! - perspektywa recenzji polskiej płyty na Pichforku to już kwestia patriotyczna.
Natalie and the Loners - z panem Cieślakiem będzie jeszcze lepiej.
Ścianka - teraz może ogarnę?
Gaba Kulka - od tej pani odpoczęliśmy i zaczynamy bardzo tęsknić.
Drivealone - uwolniony od nastoletnich fanek pewnych owadów Piotr Maciejewski może potwierdzić swoje ogromne znaczenie.
Muchy - po odejściu wyżej wym. Moje nadzieje spadły drastycznie, ale liryki są jednak Wiraszki; tak Wyjatkowo zwyczajnie.
Sorry Boys - polski The Edge do boju!
Newest Zealand - miejmy tylko nadzieję, że wszyscy wiedzą o wiedzy Borysa i nie będzie jej narzucał (z featuringiem Izy Lach?)
Lao Che - ciekawe, czy teraz będzie o Bitwie pod Grunwaldem, czy o Cudzie nad Wisłą, hehe.

ALBUMY ZAGRANICZNE
U2 - naprawdę, nie wierzę już w marketing Bono i kolejne bajki o 30 albumach na raz tylko mnie wkurzają - nie zmienia to wszystko tego, że to zespół mojego życia.
Blur - zagrają razem na Brit Awards, a jako gospodarze Igrzysk mają moralny obowiązek pokazać światu brit-pop. Jak nie teraz to kiedy?
Damon Albarn - w minionym nie wydał żadnej "swojej" płyty - dziwne. Był zajęty prowadzeniem afrykańskiego kolektywu i pisaniem opery - mniej dziwne.
Phoenix - strasznie ich lubię i mam nadzieję, że popularnością przebija swoich miernych epigonów.
Cat Power - patrz post niżej <3
Jack White - The Racounters grają koncerty, ale stać go na więcej.
Franz Ferdinand - szybkie indie zawsze w cenie.
Yeah yeah yeahs - nie przeszkadzaj mi bo Karen O tańczy.
The Ting Tings - nie cały świat o nich zapomniał po 4(!) Letniej przerwie.
The National - niby to już 2 lata, ale pamiętając zauważalnie niższy poziom High Violet boję się tej płyty już teraz.
Modest Mouse - jeden z najbardziej wpływowych amerykańskich indie walczy o poważność z producentem hip-hopowym.
Ariel Pink - ekstrawagancki ekscentryk i mesjasz 44,4 hipsterstwa na pewno się nie leni i na pewno nawinie coś na taśmę.


ANTYCYPATOR HEADLINEROWO-LINE-UPOWY
Open'er Festival (wg. Prawdopodobieństwa)
Foster the People - wybór zupełnie naturalny i odruchowy, idealnie przedstawiający nastoletnio-opaskowy target Gdyńskiego festu.
Florence + the Machine - razem z The xx powinna być tam już dwa lata temu, wstyd; teraz już jej tak bardzo nie chcę.
The Kills - rok temu Jamie brał akurat w lipcu ślub, a Alison też jest już przecież Openerowej publiczności znana; ruchałbym.
The Black Keys - smakowita mieszanka raaowych gitar i przebojowości, są na szczycie i lubi ich nawet Iza Lach.
Phoenix - trochę życzeniowo, ale są przecież świetni i pisałem już o tym, ach.
Franz Ferdinand - archetypiczny koncert indyjski, marzę o takiej energii.
Snow Patrol - na własnych oczach doświadczyłem jak potrafią porwać publiczność emocjonalnym, chóralnym popem - że za mało hipsterscy?!
Wolfmother - mocni, głośni i strawni nawet dla fanów Zoeey Deschanel.
Jack Pénate - SKĄDINĄD wiem jak bardzo ludzie polubili Paolo Nutiniego na zeszłorocznym tencie, Jacek jest jeszcze bardziej słoneczny.
She & Him - zobaczyć Zoeey na scenie, na żywo, jej słodycz, It's such a heavenly way to diety.
Lykke Li - no modna to ona jest i Possibility bardzo propsuję.
Wilco - tutaj Ziółkowski mógłby udowodnić, że Opener to faktycznie poważna rzecz, a nie hipterskie bony na hot-dożka i piwo za 8 zł.
Modest Mouse - to samo co wyżej + okropnie znany Dashboard z Tvnu.
Ladyhawke - jako ciekawostka z Londynu na tenta, bardzo sympatycznie.
Menomena - 'ekperymentalne indie, jak wszystko' z pozdrowieniami dla Zuzy

+ Plus
L.stadt i Julia Marcell na głównej - zgodnie z tradycją każdy dzień otwiera na głównej jakiś polski wykonawca, co będzie świetnym usankcjonowaniem ich świetnego, succesful roku.

+ Plus
Atlas Sound na OFF festival - redaktor Hoffman w GH+ wybrał Parallax swoją ulubioną płytą roku, więc lobby jest silne.

+ Plus
Arcade Fire i Air na Malcie - ta cała akcja z nie-openerowym koncertem Kanadyjczyków jest żenułą roku 2011.

+ Plus 
Bon Iver i Cat Power na Ars Cameralis - najwięksi nieobecni w tym biednym kraju dotkniętym chorobą zbyt obfitego rynku koncertowego; aby nie było ich szkoda tak jak Nationala na Openerze na głównej (w dzień!)

Ps. Ten wpis napisałem na Motoroli Milestone i iPadzie i skończyłem przed godz. 20 00, więc ewentualnie te nowe ogłoszenia Openera są zgapuone ode mnie.

Edit : Ludzie!!!! Powiedźcie coś na co też czekacie!!!! W komentarzu!!!!