background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

czwartek, 12 lipca 2012

SP 7'' : Sun dancing through the sky



Grupa L.Stadt pięknie wyrasta na jednego z najważniejszych bandów w tym kraju. A właściwie już wyrosła, bo mamy do czynienia z chyba najlepiej prowadzonych karier w polskim światku muzycznym. Począwszy od momentu kiedy pierwszy raz o nich usłyszałem - trasa dyskretnie wspomagana przez firmę odzieżową razem ze spektakularnymi D4D, gdzie grali niewydaną jeszcze wtedy drugą płytę. Płytę, którą nagrali aż w Stanach Zjednoczonych ze świetnym producentem, co zawocowało bardzo mocnym El.P. Od tamtej pory - czyli właściwie już od półtora roku -zespół niemalże non stop gra koncerty objeżdżając Polskę nie jednokrotnie (w moich okolicach Częstochowy byli już 4 razy). Symbolem tej niestrudzonej strategii są największe festiwale w Polsce - rok temu grali fajnie na Scenie Leśnej OFFa, aby w miniony piątek wskoczyć na Main Stejdża Ołpenera. Nie zważając na brak większego zainteresowania ze strony opiniotwórczej blogosfery przekonują do siebie niedowiarków, a co wydaje mi się najbardziej wartościowym skutkiem - pokochała ich radiowa Trójka. Zajęli miejsce tak arogancko odrzucone przez Muchy stając się naczelnymi pieszczochami Stelmacha i spółki (zasłużona Szczota na OFFensywie Daluxe).

Można wreszcie mówić o czymś więcej niż zdobycie Polskiego Radia - L.Stadt odnosi naprawdę realne sukcesy za granicą. Zagrali kilkanaście koncertów na festiwalach indie, a po Tym Bardzo Ważnym - South by Southwest - bardzo pochlebnie wyraził się o nich sam lider Duran Duran. Zupełnie niepozorni i małymi kroczkami zagraniczne wojaże łodzian przynoszą wreszcie efekty - jak smutno jest teraz przypomnieć sobie o rozpaczliwych próbach Myslovitz czy niedomaganiach Pustek (cały czas trzymamy kciuki).

Trzeci album jest zwykle tym najważniejszym, bo decyduje o klasie i znaczeniu zespołu. Powinien być już najlepszy - po ogarnięciu brzmienia ma pokazać najpełniej umiejętności delikwentów. L.stadt natomiast szykuje się obecnie do wydania EPki z coverami country, za co trzeba ich bardzo pochwalić, bo jest to decyzja najlepsza z możliwych. Cały czas jest o nich głośno, spokojnie pracują nad własnym stylem i - co najważniejsze - oddają hołd swoim największym inspiracjom. You gotta move będzie bowiem zawierać nowe wersje klasyków rdzennie amerykańskiego rock'n'rolla, a L.stadt wszak nie kieruje się elektro songami, tylko hasłem "This record should be playing louder".

U.F.O. ,prezentowana tutaj "siódemka" jest utworem autorstwa Jima Sullivana. Nie będę się rozpisywać o samej kompozycji, bo jeśli łodzianie odebrali nauki prosto ze źródła amerykańskiej, musieli wybrać utwory co najmniej świetne. Bardziej istotny jest tu styl, który mieli sobie wyrobić, Gitara Łukasza Lacha jak zawsze ogranicza się do stylowego bicia akordów. W przeciwieństwie do 93% zespołów rockowych, to ona jest tutaj tłem muzycznym pozostawiając wolne pole dla sekcji rytmicznej. Adam Lewartowski po tym jak współprodukował płytę Izy Lach (<3) udowadnia swoje nieprzeciętne umiejętności obalając teorie o jednostrunowcach. To właśnie jego bas jest odpowiedzialny za niuanse melodyczne na przestrzeni całego singla. Nie poprzestaje na zwykłej wspinaczce do akordów, ale zdarza mu się przemykać do wyższych i cieńszych strun na wiele różnych sposobów z satysfakcją urozmaicając te dwa akordy na krzyż.

Dwie perkusje, itepe itede, ale L.Stadt jest chyba pierwszym zespołem, w którym przed odsłuchem ciekawiło mnie to jak i co zagrają perkusje. Także ta moja fanaberia została spełniona i bębny błyszczą w najbardziej wyeksponowanym miejscu, czyli w refrenie. Wściekła kanonada kotłów przetacza się po jednozdaniowym chorusie. Mało tego, w wersji koncertowej praca pałkerów prezentuje się jeszcze lepiej - Andrzej Sieczkowski, tj. Człowiek Od Stojącej Perkusji gra w każdej zwrotce zupełnie inaczej i ta różnorodność przeszkadzajek zasługuje na uznanie.

Nie może być przypadkiem, że zapętlałem maniakalnie U.F.O. akurat w czasie strasznej burzy, gdy cały świat stał się niesamowicie pomarańczowy. Pustynny klimat miałem zarejestrowane nie tylko na słupkach rtęci termometrów, ale także na moim playerze. Organiczne smugi syntezatorów, prześwisty powietrza, dziwne odgłosy zjawisk atmosferycznych i ich pochodnych tworzą niesamowitą całość z bębnami typu 'pustynna burza". I znowu - ciągle można wyczytać całe polaczkowe wywiady rozpływające się nad tym jak to Marcin Bors nagrywa wokale, w jaki sposób lol. W Texasie wszystko wydaje się oo wiele prostsze, niejako od ręki, przy okazji - wystarczyło dać dyskretny efekt wokalny, aby poprawić akcent Łukasza Lacha (czyt. zrobić go bardziej niezrozumiałym). Nagrywano podobno "na setkę"; muzyce mają szczęście, że znaleźli kogoś, kto potrafił zrealizować ich sekcję rytmiczną, która jak zwykle jest najważniejsza.

Pozostaje mieć teraz tylko nadzieję, że gdy oczy całego kraju zwrócone są wreszcie na ten łódzki zespół, docenią ich wszyscy mniej lub bardziej wpływowi słuchacze muzyki. Docenią i zrozumieją jego klasę i brzmienie, bo nie ma zbyt wielu kapel tak świetnie reprezentujących nowoczesnego rocka. Doskonałe country nie musi pochodzić aż zza oceanu.

1 komentarz: