background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

niedziela, 23 listopada 2014

WROsound: This city's rhythm kills me (II dzień)



Drugie dzień WROsoundu naznaczony występami pełnych zespołów instrumentalnych rozpoczęło Kristen. W obrębie swojej gitarowej kategorii (choć może powinienem napisać "niszy") są to najbardziej utytułowani zawodnicy, co w doskonałym stylu udowodnili na scenie Impartu. Doświadczenie, zgranie, lub/i lata znajomości podblijały precyzję ich piosenek na iście profesorskie poziomy alternatywne. Jednocześnie to luz, swoboda i niewymuszona inteligencja pozwalały na głośnościowe ucieczki i sympatyczne numery jak zaskakująco przebojowe Music will soothe me. Gdzieś między gitarowymi efektami brykał sobie mały Tadzio (najmłodszy z Rychlickich), a Michał Biela odszedł od mikrofonu, aby a'capella zwrócić się do kameralnej sali pirackim zawołaniem o The Secret Map. Świetny, przyjemny koncert - tylko i aż tyle.



Bardzo fajne klimaty gościły na występie MiloMailo, chociaż była to impreza na której znalazłem się trochę przypadkiem. Melodyjne rapsy z regową pulsacją nie są moim gatunkiem, ale dałem się porwać dźwiękom ekipy Ridim Bandits. To prawdziwy kolektyw - czuć było pozytywne wibracje zachodzące pomiędzy członkami grupy i autentyczną radość ze spotkania zaproszonych przyjaciół - Asi Kwaśnik i GPD. Te wszystkie gatunkowe "przekazy" i "energię" zwykłem traktować nieco z góry jako frazesy wstawiane w miejsce pustych melodii, ale tego wieczoru i tak przyjęły mnie z otwartymi ramionami.



Peter J. Birch przyzwyczaił nas do tożsamościowych dylematów, ale akurat w muzyce niespójność ideologiczna nie powinna być dogmatem (inaczej niż w literaturze, za co dziękujemy Zadie Smith). Czym innym jest ciekawa różnorodność, a innym permamentna niepewność. Co więcej, sytuacja taka irytuje samego słuchacza, który spodziewa się folkowej melodyki, a dostaje grandżowe popisywanie się fajnym wzmacniaczek. Sympatycznie, że Piotr B. umie grać też na akustycznym zestawie Boba Dylana, ale nie widać w tym logicznego układu - także instrumentalnego, bo w sobotę The River Boat Band grali bez klawiszowca. Tego wieczora ładne ustępy i malownicze migawki nie zdołały niestety zaintrygować piosenkoopowiadaniem.



Breslaux zagrało najkrótszy, ale zarazem najbardziej intensywny koncert WROsoundu. Wcale nie przesadzali obiecując błyski i muzyczne fajerwerki, gdy w wybuchowej atmosferze (podświetlonej na czerwono) galerii ImpArt zdetonowali brzmieniową bombę. Nieprzerwany, nieugaszony set podejmował kolejne rytmy i style. Brawurowa operacja na żywym organizmie, bo komputer faktycznie był tylko podkładem do przeszywających dźwięków saksofonu Witolda Sikory i uderzeń perkusjonalnych padów Pawła Kawłaka. Czas prawie 1 morrisseya (20 minut) okazało się idealnym formatem dla ich występu - trudno byłoby dłużej utrzymać napięcie i zaparty dech w piersiach.



Krótką chwilę zaczarowała moin moin, songwriterka z Czech. Przez dwie piosenki przemyciła duszny klimat groźnych ballad PJ Harvey i niepewność głębokich tonów. Jej zimny spokój był ciszą przed burzą, która miała nadejść z jej bardziej elektrycznymi kolegami.



Na Pure Cityzen było głośno. Zresztą zgodnie z oczekiwaniami, bo dla czeskiej kapeli hałas nie jest środkiem, a celem. Na pewno nie chodziło o fetyszyzację wzmacniacza (jak u wspomnianego Piotrka); wręcz przeciwnie - cudowne gitary, Fendery i Gibsony rzucane były na podłogę z oburzającą złością. Ich piękne korpusy obijane były bez cienia lityości, a świętokradztwo kwitował jedynie głuchy zgrzyt. Brutalnym scenom muzyków towarzyszyły iście apokaliptyczne obrazy z projektora wyświetlane nad widownią i to do niech dążyły sprzężenia utworów. Występ był naprawdę ciężki - zarówno gatunkowo, ale też niełatwo było się zmierzyć z tak masywną ścianą dźwięku. Warto było podjąć to wyzwanie.



Największy hałas wzniesiono jednak na cześć Waldemara Kasty. Legenda wrocławskiego hip-hopu wróciła na scenę po latach nieobecności. Przyjęcie okazało się być więcej niż entuzjastyczne – wypełniona po brzegi Sala Teatralna Impartu bujała się w rytm rapowanych wersów. Cóż, ja także - zdradzę wam, że pół życia czekałem na chwilę kiedy mogłem razem z publiką krzyczeć Hip - HOP!!! Żadna tam beka z rapsów, tylko fantastyczna zabawa. Oraz wielki szacunek dla samego KASTY, który technicznym mistrzostwem i nienaganną dykcją zjada większość znanych osobowości scenicznych. Najwyższy poziom muzyczny zapewniła ekipa Electro-Acoustic Beat Sessions – równorzędnych gwiazd tego wieczoru i wspaniałych muzyków, których solówki zachwycały nawet tych, którym z hip-hopem nie jest po drodze. Robili co chcieli przerzucając się kwitami i samplami, a solówki występowały tak często i tak widowiskowo jak u jakiegoś Wojtka Mazolewskiego. Opowiadamy legendy o nadmorskich składach jazzowych, a dla mnie to EABS jest taką nową gwardią - najlepsi z muzyków Dolnego Śląska bawiący się dźwiękiem, konwencjami i jazzem, jazzem właśnie!




To właśnie koncert Kasty może stać się dumnym symbolem idei całego festiwalu – lokalna legenda łącząca swe siły z młodymi utalentowanymi muzykami. Nieoczekiwany powrót specjalnie dla publiczności WROsoundu. Zderzenie gatunkowe przywołujące uznane dokonania, ale przedstawiające je w zupełnie innym, świeżym świetle. Perfekcja brzmieniowa i wykonawcza muzyków. A przede wszystkim – świetna zabawa łącząca wszystkich miłośników dobrej muzyki i pokazanie czegoś zupełnie wyjątkowego, co mogło się wydarzyć tylko na tej scenie.

piątek, 14 listopada 2014

WROsound: Nie napinaj (I dzień)




WROsound rozpoczął taneczny rytm programowanych bitów i nie był to przypadek - cały pierwszy dzień należał bowiem do elektroniki. Notopop zaserwował basowy set, po którym uroczo ślizgał się głos Kasi Gruszki. Największą siłą tego zespołu jest precyzyjne, bezpośrednie brzmienie. Nawet jeśli pewne elementy (jak dublowanie wokali) nie były najbardziej potrzebne muzycznie, to okazały się niezbędne do dobrej zabawy na parkiecie.



Babu Król dorzucił jeszcze więcej zabawek. Sala teatralna Impartu jest jednym z nielicznych miejsc będących w stanie pomieścić osobowość Budynia. To człowiek-impreza, który nie potrafi spokojnie ustać w jednym miejscu, przy jednej piosence czy grając na jednym instrumencie. Ekwilibrystyka słowna i mieszanka brzmieniowa sprawiła, że Babu Król aż kipiał szaloną energią. Cały zespół - aż trzyosobowy, bo kontrapunktem spokoju dla Budynia i Bajzla (człowieka-orkiestry) była Zosi Chabiera grająca na skrzypcach i gdzieś z boku pilnująca chłopaków. Kulminacją występu był swoisty haracz jaki musiała spełnić publiczność w zamian za bisowany utwór. Tym razem Budyń postawił swój warunek wprost - zagrają jeśli wszyscy wstaną z krzeseł i będą tańczyć wszyscy razem.




Nazwa zespołu Poprzytula nie kłamała, bo koncert tego zespołu był faktycznie przytulny. Problem w tym, że było chyba zbyt przyjemnie. Zbyt komfortowa muzyka nie mąciła odczucia, które nie niepokojne przez nikogo ciągnęło się jak muzak. Najmilsze nawet okrycie rozleniwia swoją ciepłotą i ciężko wygrzebać się spod monotonnej pierzynki. Brzmienie jest, melodii brak. Kombinują z pomysłami, ale są one zbyt nieważkie by ruszyć emocją słuchacza. Symbolem tej bezsiły był zły werbel; w założeniu wybudzający z zadumki, a w rzeczywistości drażniący szorstkim wyskakiwaniem przed szereg.



Swój występ w Sali Kameralnej dało We Draw A. Było to dla niech miejsce idealne nie tylko z nazwy. Kruche procesory komputerowe i ślady klawiszy utrzymywały się na intymnej przestrzeni tej małej salki. Co z tego, że oni sami byli schowani za sprzętem i dystansem scenicznej scenografii skoro ich emocje spłynęły zza snopu świateł oślepiając nas równie mocno jak żarówki reflektorów. Odpłynąłem tu z pisania o muzyce, bo to nie ona była tam najważniejsza. Rozmyta klimatem całości, przechodząca od mechanicznego bujania do naturalnego tańca wyzwalającego z niepokojów.



Jeśli chodzi o Nervy, to ani przez chwilę nie musiałem się martwić o występ tego zespołu. Dali zdecydowanie najlepszy koncert całego WROsoundu, a ich brzmienie urwało mi głowę. Nie chcę się powtarzać, ale faktycznie jest ono sonicznie kompletne - fizyczne siły siedmioosobowej orkiestry dętej plus tytaniczna praca Jana Młynarskiego za perkusją. To już oficjalnie najlepszy bębniarz w Polsce, z łatwością prześcigający się z połamanymi komputerowymi rytmami. No i Agim Dżejlili jako mistrz ceremonii, szalony naukowiec, Nicolai Tesla fal elektroakustycznych. Miał kontrolę absolutnie nad wszystkim, z aptekarską precyzją odmierzając akcenty żywe i te bardziej wirtualne.



Na koniec opisu pierwszego dnia trzeba wspomnieć o nieoczywistych wyborach artystycznych WROsoundu. Choć Nervy są najlepsze, choć składają się z trzech absolutnych osobowości (na płycie dochodzi jeszcze połowa Skalpela - Igor Boxx), to prawie nikt jeszcze nie kojarzy. Grali tylko 3 koncerty, kiedyś anonsowała ich pani redaktor Szydłowska, ale wciąż nie mają nawet porządnego klipu na youtube. Wszystko to sprawia, że obsadzenie ich w roli headlinera Pierwszego dnia WROsoundu było niezwykle odważną decyzją - która jednocześnie okazała się najlepszą z możliwych. 25 listopada (najprawdopodobniej) ukaże się w sklepach płyta Nervów, a razem z nią w mediach entuzjastyczne recenzje ich debiutu. Pamiętajcie proszę wtedy, kto pierwszy o nich pamiętał.