Chillout, chil, wyczilować, cziluj, czillowo. Niepokojącą popularność tego typy określeń dostrzegłem już dawno, jednak dopiero teraz zaczęła mi ona doskwierać tak bardzo. Nasilenie tego językowego przedszkola nastąpiło wraz z początkiem maja najosobliwiej nazywanego "weekendem". Zgodnie z prawem życia i szeroko pachnącej natury jako dumny absolwent VII LO próbowałem uczyć się wtedy do matury, przez co rozumiany jest stres, nerwy i przerażająco logicznie umotywowana panika.
Nareszcie! Jednak! Od dwóch tygodni jestem szczęśliwym arbitutientem (?), za sobą mając egzamin symbolicznej dojrzałości. Doszedłem wreszcie do siebie, zaakceptowałem w duchu arkusze z moim peslem i oddałem się siłom wyższym tak jak oddałem się... wakacjom! Zgodnie i posłusznie wracam także do niniejszego tutaj bloga. Mając w perspektywie więcej czasu na cokolwiek i taplanie się w popkulturze noszę w sobie szczerą nadzieję zachowania jakiejkolwiek formy. Owszem, pomysłów i tematów mam całą masę, ale proszę o doping i wyrozumiałość przy czytaniu tego tutaj.
O powyższym kawałku Phoenix miałem pisac jeszcze w marcu, po ludzku żegnając się na urlop naukowy. W inny jednak sposów te gładkie frazy utrzymywały mnie przy życiu. There are things in my life that I can't control. Co za lekkość! Co za stylówa! Miękkie basy już od początku towarzyszą potokowi słów, które dosłownie wylewają się z ust Thomasa Marsa. Pewnie to już mówiłem, ale tylko Francuzi są fonetycznie zdolni tak potraktować język angielski. Ani śladu zwyczajnej flegmy czy wysublimowanego przeciągania sylab. Głoski i zestroje akcentowe tańczą i podskakują do podrygu. Rytm wybijany na perkusjonaliach jest wszem istotny, ale o feelingu piosenki decydują wyśpiewywane słowa. Myślałem kiedyś trochę nad French touchem i wydaje się, że jest nim ten luz właśnie, ta beztroska, ten - o zgrozo - chillout.
Podobnie jak słowa, gitara tak samo wpada w miarowe, energiczne drgania. Gdy pod koniec guitarman od niechcenia podbija strunę, brzmi to nawet nie jak naciśnięcie klawisza, ale pstrykanie naprężonej gumki, która posłusznie wraca na miejsce. Supermięta kompletnie wyżęta. Te gitarowe wariacje (jedno-dzwiękowe, wiem) jakże pięknie ilustrują pierwsze przebłyski niespodziewanego początku lata. Promyczek Słońca figlarnie puszcza zajączki rażące nasze oczy, jaka to heca. Na wysokości drugiej zwrotki bezwiednie oddajemy się bezstroskiemu clappingowi; machaniem głowy gratis.
W refrenie wstydliwy wokal tęsknie zawiesza głos na westchnieniu podciągając dźwięk jeszcze i zawierza możliwości powrotu dobrych dni, a nawet udanego podrywu. Tuż za nim tafla hipotetycznego jeziora mieni się tak wieloma kolorami, a na kolejnym dźwiękowym planie przesunięciami kostki fale akordu rozchodzą się kręgami po jakiejś-tam wodzie.
Jeśli oddajemy się już leżeniu plackiem na plaży i takie klimaty wyraźnie przypadają nam do gustu, nie sposób nie wspomnieć w taką pogodę o Honeymoon. Mięciutkie organy (prawdziwego Hammonda?) przygotowywują wygodne posłanie. Perkusja jest oczywiście sztuczna, ale na jej nierealności tym bardziej ślizgają się delikatnie pasaże gitarki.
Gitarka jest elektryczna i świeci się subtelnościami wyższych progów uciekających dźwięków. Nie wiem jak, ale tak bardzo cudownie przesuwają się jazzujące wstawki cieniutkich strun. Później faktycznie słychać klasyczną już harfę tkającą swoje paparapa. Można nazwać to muzakiem, owszem. Nie zgodzę się jednak z pomniejszaniem czegoś co daje tyle czystej, ciepłej przyjemności. Właściwie, cały klimat jest taki tkliwy i taki uroczy.
Tonight, let me handle this affair / Niech mnie ktoś przytuli gdy tak obcuję z gwiazdkami i marzonymi błogościami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz