background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

czwartek, 31 lipca 2014

OFF: In The Aeroplane Over The Sea



Artur Rojek jest pewnie ze mnie bardzo dumny. Uwielbiam cały OFF festival - idealnie pasuje mi atmosfera, format, wielkość, umiejscowienie zarówno geograficzne jak i przyrodnicze, a przede wszystkim jakość i styl prezentowanej tam muzyki. Szczęśliwie to już moja trzecia edycja, więc trochę w podziękowaniu tu na tym blogu postanowiłem się trochę mocniej do niej przygotować. Cały czas nie wierzę w moje nowe tempo pisania, ale i tak pominąłem koncerty, które na pewno trzeba zobaczyć. W ostatniej chwili spieszę więc ze stosownym uzupełnieniem:





Slowdive - Mogę uspokoić tych, którzy rok temu uciekali spod sceny na MBV - ta legenda shoegazu jest bardziej przyjazna na żywo. Ich bardziej oniryczny klimat zainspirował min. Sigur Ros, więc spodziewam się rzeczy pięknych.

Fuck Buttons - pewnie najmodniejsza gwiazda OFFa, który trochę zbyt łatwo zadowala się klasycznymi reunionami (przydałby się jakiś hipsterski headliner jak wcześniej Metronomy czy Solange). Jeśli szukacie chorego, transowego sztosa to na londyńczyków na pewno możecie liczyć.

Neutral Milk Hotel - nie miałem śmiałości zbliżyć się z piórem do otoczonego kultem In the Aeroplane over the Sea. Istnieje możliwość, że ich naturalistyczne folkowe granie o tej porze może nieco przynudzić, ale swojej żarliwości te staroświeckie songi nie stracą na pewno tak łatwo.

Mister D - jeśli jest w Polsce jakiś artysta, który swoim przekazem może zmienić myślenie całego narodu, to jest to Dorota Masłowska. Może idealizuję, ale jej zasięg jest nieprawdopodobny - od prawa do lewa, przez virale na prestiżowe sceny teatralne. "Społeczeństwo jest niemiłe" to zdumiewające, wielowątkowe zjawisko.

Noon - nie znam się na hip-hopach, więc trudno mi ogarnąć renomę tego człowieka, ale z pewnością wykracza ona poza rapowane środowisko. W tym samym miejscu zeszłorocznego line-upu ze swoją elektroniką wystąpił Skalpel i zagrał zdecydowanie najbardziej klimatyczny koncert festiwalu.

Perfume Genius - on w swoich preferencjach wybiera chłopców, a ja wybiorę w piątek wybiorę Kobiety. Niemniej jednak musi robić wrażenie fakt, że jego łzawą balladkę na pianino zcoverowali sami The National.


Pewnie to #nikogo nie obchodzi, ale podam też mój osobisty stół czasowy, tablicę wyników w bitwach zespołów o moją festiwalową uwagę. Oczywiście nie ma fizycznej możliwości, żebym zobaczył to wszystko, bo to, że akurat na OFFa faktycznie jedzie się słuchać muzyki, to wciąż jest to "letni festiwal". Powiedzmy, że te mniej prawdopodobne sloty wezmę w kursywę, a priorytetami będą zespoły opisane przeze mnie na tych łamach.

Piątek

15:35 - 16:05 Anthony Chorale
16:10 - 16:55 Lee Bains III
17:00 - 17:45 Kaseciarz 
17:50 - 18:40 Los Campesinos!
18:45 - 19:35 Lyla Foy
19:40 - 20:40 Kobiety / Perfume Genius
20:45 - 21:45 The Black Lips
21:50 - 23:00 Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou
23:05 - 00:05 Michael Rother (NEU! and Harmonia)
00:10 - 01:30 Neutral Milk Hotel
01:35 - 02:35 Holden (live)

Sobota
15:00 - 15:30 Bobby the Unicorn
15:35 - 16:05 L.A.S.
16:10 - 16:55 Jerz Igor
17:00 - 17:45 Xenia Rubinos
17:50 - 18:40 Hookworms
18:45 - 19:35 Grolsch Stage
19:40 - 20:40 Mister D
20:45 - 21:45 Frank Fairfield
21:50 - 23:00 The Notwist
23:05 - 0:05   Noon
0:10   - 01:30 The Jesus and Mary Chain
01:35 - 02:35 Pional (live) / Karpaty Magiczne

Niedziela
15:00 - 15:30 Die Flote / Patrick the Pan
15:35 - 16:05 Ebola Ape + Ja Miron
16:10 - 16:55 Eric Shoves Them In His Pockets
17:00 - 17:45 Perfect Pussy
17:50 - 18:40 Jonathan Wilson
18:45 - 19:35 Andrew W.K. / Składanie Namiotu
19:40 - 20:40 Warszawska Orkiestra Rozrywkowa gra Song Reader Becka / Król
20:45 - 21:45 Artur Rojek 
21:45 - 22:55 Slowdive
23:00 - 00:10 Fuck Buttons
00:15 - 01:30 Belle & Sebastian
01:35 - 02:35 The Range

OFF: Pięć, cztery, trzy i dwa...

Jerz Igor wystąpi na OFF Festivalu drugiego dnia na Scenie Trójki o godz. 16:10. Cała impreza odbędzie się w Katowicach od 1 do 3 sierpnia.
W line-upie są także min. Kobiety, Bobby the Unicorn, Los Campesinos!, The Notwist, Artur Rojek, Lyla Foy i Xenia Rubinos oraz The Jesus and Mary Chain, The Black Lips i Jonathan Wilson.




Jerz Igor - Mała płyta (2014)




Jerz Igor to projekt, który można najłatwiej nazwać Mitch & Mitch-em dla młodszych odbiorców. Jego członkowie to podobnie jak ekipa Macia Morettiego erudyci muzyczni bawiący się łączeniem jak najróżniejszych i najbardziej egzotycznych gatunków. Z tym, że w przypadku Jerza Igora ta zabawa została potraktowana w jak najbardziej dosłowny sposób, tworzą oni bowiem kołysanki, muzykę dla dzieci.

Zapytacie pewnie czym różni się muzyka dla juniorów od odbiorców w kategorii open? W kwestii kompozycji wszystko zostaje takie samo, oczywiście nie odnotowano żadnych uproszczeń czy skróceń pięciolinii. Natomiast ciekawsza jest ewolucja samych gatunków muzycznych. Przez cale dorosłe życie myśleliśmy, że miarowy rytm walca czy bossa novy niesie ze sobą dostojność i powściągliwość godną Tańca z gwiazdami. Tymczasem ten miarowy rytm okazuje się być idealnym podkładem kołysania się do snu. A już takie konkretne przygotowanie utworów do dziecięcych uszu odbyło się głównie w fazie miksowania, gdzie instrumenty stępiły nieco swą dętą moc, a trąbki grzeją naprawdę mięciutko. Właśnie, zapomniałbym o najważniejszym - wszystkie partie orkiestrowe korzystają z prawdziwych instrumentów. Sama naturalność wolna od nowoczesności i techniki; zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej, co może stać się świetną pomocą do podstawowej nauki instrumentów.

Mała płyta to wydawnictwo jak najbardziej zasługujące na określenie "album muzyczny", bo strona wizualna stanowi jego integralną, bardzo ważną część. Ta dbałość o odpowiednie zaprezentowanie wszystkich obrazków w zabawnym opakowaniu sprawiła, że autorzy zbierali fundusze na należyte wydanie w serwisie polakpotrafi.pl. Jak to zwykle bywa z takimi dobrowolnymi składkami, budżet dopiął się w ostatniej chwili, ale ku zaskoczeniu wszystkich gotowy produkt błyskawicznie zszedł ze sklepowych półek.
W tym momencie nie sposób uciec od pewnej socjologicznej refleksji. Rzecz dzieje się bowiem w Warszawie, autorzy są jak to ładnie ujął dwutygodnik "kojarzeni ze środowiskiem stołecznego wydawnictwa Lado ABC." (nawiasem mówiąc, bardzo fajnym i obecnie chyba najbardziej trzęsącym miastem). Co by nie mówić, stolica od zawsze była inkubatorem najnowszych trendów lajfstajlowych. Młoda klasa kreatywna tworząca kulturalną piaskownicę/plac zabaw miasta siłą rzeczy poważnieje i... rodzą im się dzieci. Dowodem na taką zmianę wektora zainteresowań jest tacieżyńska blogosfera, Matka Polka Feministka czy gwałtowne walki o miejsca przedszkolne. Dynamiczni, "postępowi" konsumenci przenoszą swoje spełnione wielkomiejskie aspiracje na dzieci, co jest oczywiste, ale może być szkodliwe dla najmłodszych. Skrajny przypadek opisuje na łamach Kontaktu Rafał Milewski w swojej krytyce marki odzieżowej Czesiociuch, która biorąc przykład ze swojego imiennika na siłę wciska się ze swoją fajnością do małych ludzi, którym nie powinna ona być w ogóle potrzebna.


Pewnie nie powinienem wszystkiego oceniać tak surowo, nie sprzedaliśmy chyba jeszcze naszych dzieci. To bardzo dobrze, że rodzice już od małego dbają o to, aby ich pociecha słuchała muzyki dobrej jakości.
Jerzemu Rogiewiczowi i Igorowi Nikiforowowi przyświecało przecież założenie, że milusiński nie mogą słuchać nagrań już z założenia gorszych: "Przypominało to jakiś generator MIDI. Bardzo zła muzyka, ubogie brzmienie. Coś w rodzaju: „Aha, jak dla dzieci, to może być kiepskie”. Dla nas to niezrozumiałe. Dlaczego dzieci miałyby słuchać czegoś kompletnie niezrozumiałego dla dorosłych?". Bezwzględnie trzeba uczyć dzieci, pomagać w ich rozwoju intelektualnym. O ile w szkole można z tym przesadzić lądując zbyt dużo zajęć do plecaka, to akurat dobrą muzyką nie da się zrobić niczego złego. Dobrej muzyki nigdy za wiele i jest to piękna zasada aktualna dla słuchaczy w każdym wieku.


Przy pisaniu tego tekstu korzystałem z wywiadu jakiego kompozytorzy Jerza Igora udzielili Mariuszowi Hermie na łamach dwutygodnika.com.

środa, 30 lipca 2014

OFF: One for the cuts and two for the scars

Jonathan Wilson wystąpi na OFF Festivalu trzeciego dnia na Scenie mBanku o godz. 17:50. Cała impreza odbędzie się w Katowicach od 1 do 3 sierpnia.
W line-upie są także min. Kobiety, Bobby the Unicorn, Los Campesinos!, The Notwist, Artur Rojek, Lyla Foy i Xenia Rubinos oraz The Jesus and Mary Chain i The Black Lips.




Jeśli miałbym wybrać najbardziej wakacyjny gatunek muzyczny, postawiłbym pewnie na folk. Zaczynając od gitary, która jest nieodłącznym atrybutem każdego letniego wędrownika - wystarczy przypomnieć słowa piosenki "już za parę dni za dni parę / weźmiesz plecak swój i gitarę". Warto zauważyć, że w tym wydaniu jest to instrument głównie rytmiczny; kto z ogniskowego towarzystwa martwiłby się o tonacje czy czyste dźwięki - wszystko to synchronizacja. Owszem, są pewne zagrożenia: wszyscy wiemy przecież, że Polak+gitara=Whisky moja żono. Ale cóż, akurat ten moment imprezy sygnalizuje zazwyczaj stan upojenia alkoholowego, więc who cares? (czy też w wydaniu szantowym: " oj tam, oj tam").

Tak czy inaczej najcudowniejszą cechą folku jest to, że naturalnie dostosowuje się on do miejsca, w którym przebywasz. Gdziekolwiek się znajdziesz, on już tam jest - zawsze inny i będący częścią tego konkretnego kawałka Ziemi. Jego kształt zależy od lokalnych zwyczajów, gwary, pochodzenia mieszkańców, od tego skąd stryj przywiózł taki, a nie inny akordeon i jak dziad zrobił akurat takie dziwne skrzypeczki. Może to być fascynujący sposób na poznanie danej społeczności, bo ludzie mają bezpośredni wpływ na kulturę, której używają - w naukach społecznych nazywamy to "obserwacją uczestniczącą". Mówię o tym, bo takimi opisami zajmował się Oskar Kolberg - wybitny polski antropolog, którego rok obchodzimy teraz w Polsce i z tej okazji patronuje on patronuje scenie folkowej na OFF Festivalu.

Pocztówkę Dźwiękową z gitarowych wędrówek wysyła nam Jonathan Wilson. Love to love przywołuje historię chłopaka.,który zdołał wyrwać się ze swojego old furniture town, ale nie zapomniał wziąć ze sobą swojej muzyki (So I brought with me these here three guitars). Bardzo chwytliwy numer - wydawałoby się, że wszedł na ścieżkę wygładzoną już przez zdobywających szeroką popularność Fleet Foxes, ale przecież początkowa aranżacja składa się tylko z akustycznych akordów i prostego nabicia rytmu. Wjeżdża z przekomarzaniem na przedmieścia refrenu wykazując się charyzmą wokalu jak u monumentalnego Wilco. Nie zapomnijmy o jakże istotnym przesłaniu w refrenie o dzieleniu się miłością (tyle z życia masz ile dasz?). Poszedłbym tropem długiej brody Jonathana (nie, nie hispterskiej, zbyt na to postrzępionej), która może być znakiem duchowego pokrewieństwa z klasycznym ruchem hipisów; nie wiem jak bardzo reprezentowali folk, ale zew natury również był im bliski. Love to love to kapitalna piosenka, jedna z tych na tyle lekkich, że nie przeszkadzają w plecaku, ale pozostawiają wiele przestrzeni na słoneczne powietrze pachnące miękką trawą. Jonathan Wilson wszedł na ścieżkę przebojowych headlinerów letnich festiwali (średniej wielkości), ale zachował świadomość długiej i ciężkiej drogi, którą przeszedł.

Organizatorzy w ten sposób piszą o folkowej idei tegorocznej edycji festiwalu: "Obchodzimy rok Oskara Kolberga, upamiętniający dwusetną rocznicę urodzin tego wybitnego etnografa i kompozytora, który ocalił dla przyszłych pokoleń polską muzykę źródeł. Sobotni program Sceny Eksperymentalnej na OFFie to nasz hołd dla Kolberga i zarazem zachwyt nad tym, jak fascynująca, wielobarwna i awangardowa może być szeroko pojmowana muzyka folkowa." 
Jeszcze wczoraj miałem w planach zawarcie w powyższym tekście muzycznej sylwetki Franka Fairfielda, ale... nie chciałem. I nie chodzi tu nawet o czas, którego nie mam, aby chociaż singlowo dokonać selekcji jego twórczości, ale uznałem, że utwór Jonathana Wilsona zasługuje na to, żeby obronić się w pojedynkę. Oczywiście polecam tego wykonawcę, któremu wielką karierę wróży na swoim blogu Bartek Chaciński.

poniedziałek, 28 lipca 2014

OFF: There is no way I'm looking for a scene

Poniższe zespoły zagrają na OFF Festivalu, który odbędzie się w Katowicach od 1 do 3 sierpnia.
W line-upie są także min. Kobiety, Bobby the Unicorn, Los Campesinos!, The Notwist, Artur Rojek, Lyla Foy i Xenia Rubinos.

Zdradzę Wam pewien sekret - w ogóle nie jest łatwo zachęcić ludzi do OFF Festivalu. Staję na głowie, opowiadam o świetnej atmosferze, zmyśle organizacyjnym Artura Rojka i przytulności zielonej Doliny Pięciu Stawów. Wszystko to nagle się komplikuje, gdy dochodzi do najprostszego wydawałoby się pytania - a kto tam gra? O ile rok temu nazwisko Zbiga Wodeckiego wywoływało śmiechy-hihy, to można było użyć go jako furtki do wytłumaczenia wyrafinowanej koncepcji katowickiej imprezy. Teraz nawet Belle & Sebiastian jest dla wielu czarną magią. Dlatego zmieniłem nieco koncepcję i posługuję się innym nazewnictwem kojarzącym zespoły z filmami, w których występowała ich muzyka. Dzisiaj przedstawię najbardziej znane z nich - ten z Między Słowami, ten z 500 days of Summer i ten z Juno (a raczej z tego nowego filmu co wstawiałem na fejsa).

The Jesus and Mary Chain zagrają 2 sierpnia na Scenie Głównej o 0:10.



Lost in Translation można nazwać jednym z najbardziej shoegazowych filmów w historii. Nie tylko dlatego, że stał się okazją do przerwania impasu twórczego Kevina Shieldsa, który specjalnie dla Sophii Coppoli napisał swoje pierwsze utworu od czasu legendarnego Loveless. Powodem nie jest też centralna rola przejmującego Sometimes jego zespołu My Bloody Valentine, co dla wielu - także dla mnie - ukazało się pierwszym zetknięciem z shoegazem. To gatunek muzyczny szeleszczący bardzo głośnymi przesterowanymi gitarami, których futurystyczne efekty ustawia się w konsolecie patrząc na buty. Tak samo przedstawione jest w filmie Tokio - zbyt duże, niezrozumiałe i jaśniejące nocną elektrycznością neonów. Frapującą cechą piosenek shoegazowych jest jest to, że nie sposób zrozumieć w nich tekstów piosenek; są one po prostu zagłuszane przez kolejne ścieżki gitary tworzące ścianę dźwięku.  Agnieszka, która jest największą fanką filmu jaką znam powiedziała: "Najbardziej w filmie podoba mi się właśnie to, ze wszystko jest między słowami, w ich gestach i spojrzeniach. słowa są zupełnie niepotrzebne". W piosence grupy Jesus and Mary Chain znaczenia są ukryte w ten sam sposób jak w filmie - pomiędzy przesterami możemy dostrzec dziewczynę tak słodką, że trudno przedrzeć sie do niej przez ciągnące się plastry gitar. Listen to the girl jest jedyną rzeczą, którą można zrobić, bo to co najważniejsze jest między dźwiękami.

The Black Lips zagrają 1 sierpnia na Scenie Leśnej o 20:45.



500 days of Summer to dla moich rówieśników film niemalże kultowy. Fenomen tego obrazu o współczesnym rozumieniu historii typu "boy meets girl" wydaje mi sie tak istotny, że chciałbym popełnić osobny tekst na ten temat, a teraz zwrócę tylko uwagę na jego kluczową cechę - świeżość. Nie było wcześniej filmu, który tak lekko i oryginalnie wykorzystywałby stylistykę indie pełną kolorów i soczystych przerywników. Ożywczy powiew to jednak przede wszystkim zasługa uroku i zaraźliwego entuzjazmu Zoeey Deschanel, która kradnie każdą scenę tak łatwo jak serca fanów The Smiths. Tę radosną zabawę w bycie zakochanym świetnie dyktuje soundtrack z najmodniejszymi kawałkami muzycznej alternatywy. Paradoksalnie najmniej modni w tym filmie są jego bohaterowie - zazwyczaj wyglądają nieciekawie, zwyczajnie, bez żadnych scenograficzno-kostiumowych fajerwerków (jak  np. u Wesa Andersona). I wtedy cała energia wyzwala się z nich samych, chemii między nimi i z otaczających ich dźwięków. The Black Lips również nie dbają o fatałaszki; ich akordy są zachwycająco prostackie, co sprawia, że zabawa staje się jeszcze prostsza.

Belle & Sebastian zagrają 3 sierpnia kończąc festiwal na głównej scenie (mBanku) o 0:20.


Opisując ostatnio muzykę Belle & Sebastian użyłem określenia "jaśniejsza strona indie rocka". To pozytywne, ale dość enigmatyczne określenie można chyba nawet łatwiej wytłumaczyć odnosząc się do stylistyki nowej fali filmów z festiwalu Sundance. Impreza ta prezentująca dzieła niezależnych wytwórni okazała się tak dobrą odpowiedzią na oczekiwania młodych hipsterów ludzi, że wytworzyła swój odrębny gatunek. Charakteryzuje się on lekką formą, której fabuła obraca się wokół przyziemnych problemów takich  jak dojrzewanie, niedostosowanie czy nieakceptowanie będące udziałem sympatycznych acz nieco ekscentrycznych bohaterów. Wspomniane 500 days of Summer jest chyba najbardziej znanym dziełem tego nurtu i absolutnie nieprzypadkowo jego tytułowa bohaterka na swoje motto wybrała cytat z piosenki Belle & Sebastian (Colour my life with a chaos of trouble). Stuard Murdoch postanowił zaakcentować swój wkład do ruchu Sundance tworząc popowy musical na postawie własnego side-projectu z piosenkami dla dziewczyn. God help the girl opowiada historię "zmagającej się z problemami emocjonalnymi nastolatki, która odkrywa, że pisanie piosenek jest dla niej sposobem na wszelkie trudności". Przytoczony opis dystrybutora wydaje mi się być esencją całej filozofii Belle & Sebastian. Jesteśmy przecież niespełna rozumu słuchając tak dziwacznej, niepopularnej muzyki i szukając w niej życiowych rozwiązań. Przesadzamy stale używając nieuzasadnionych wyolbrzymień takich jak bluźniercze God help the girl, ale nie umniejsza to wcale strasznej udręki dojrzewania, bo w końcu she needs all the help she can get.


PS. Dziękuję Agnieszce za przypomnienie mi co naprawdę jest między słowami.

czwartek, 24 lipca 2014

OFF: Feather Tongue

OFF Festival, czyli najlepszy festiwal w Polsce odbywa się w Katowicach od 1 do 3 sierpnia.
Lyla Foy wystąpi tam pierwszego dnia, w piątek na Scenie Eksperymentalnej o 18:45.
Xenia Rubinos zagra drugiego dnia, w sobotę na Scenie Leśnej o 17:00.

Gwiazdami festiwalu są także Kobiety, Bobby the Unicorn, Los Campesinos!, The Notwist oraz Belle & Sebastian i Artur Rojek

OFF Festival jest świetną okazją do spotkania ze świetną, nieoczywistą muzyką, ale także z pięknymi i intrygującymi kobietami. Do dziś miło pamiętam zeszłoroczny upalny koncert dziewczyn z Drekotów, czy urocze chórzystki Zbiga Wodeckiego - Joannę Halszkę Sokoowską i Olę Bilińską, która potem oczarowała też Scenę Leśną pierwotnymi melodiami. Podobnie spełniły się moje koncertowe marzenia o zobaczeniu Misi Furtak i Natalii Fiedorczuk , której pretty sad project Natalie and the Loners znajduję pasującym do pojedynczych wieczorów. Na edycji 2014 katowickiej imprezy płeć piękną reprezentuje między innymi Lyla Foy, która pochodzi z Anglii i swoją debiutancką płytę Mirrors the Sky wydała w legendarnej wytwórni Sub Pop (tradycyjnie już licznie reprezentowanej na OFFie). Debiutancki zestaw piosenek nie zaskakuje wycieczkami poza gatunkowe pole przeznaczone dla damskiego singer-songwritingu, ale nie wpadają także w pułapkę gitarowych smętów odcinając się od strunowej genezy marki fonograficznej. Magic Trix zaś to (też) pierwsza płyta Xeni Rubinos; głośna, zabawna i taneczna egzotycznymi rytmami. W pokrewny sposób mogłaby figlować Monika Brodka, gdyby jako prawdziwa siostra Xeni miała jej peruwiańskie korzenie.





Czas
Muzyka Lyli Foy najlepiej towarzyszy mi wieczorem, już  po zmierzchu. Układa do snu w delikatnych poduszkach otaczających instrumenty pozostawiające przestrzeń, w której można się schować i wygodnie umościć. Natomiast Xenia Rubinos przemyca w swoich nagraniach tak duże stężenie energii, że najlepiej spożyć ją rano w miejsce szkodliwej kofeiny. Roznosi się z głośnikó z nieznoszącą sprzeciwu siłą promieni słońca w samo południe i z naporem godziny szczytu.
Ale gdybym mógł przenieść te platoniczne znajomości na bardziej konkretny, realny poziom, zmieniłbym porządek "odwiedzin" obu tych pań (za podmiotowe traktowanie przepraszam, spokojnie - to i tak nie ma szans się wydarzyć). Z Lylą chciałbym spotkać się za dnia na kawie czy wspólnym spacerze; jej spokój pięknie komponuje się z cieniem drzew w letni poranek. Xenia jest typem dziewczyny, która raczej nie uleży zbyt długo w jednym miejscu. Hałaśliwa i żywiołowa wydaje się świetną partnerką szalonych imprez i nocnego zamroczenia.

Miejsce
Naturalnym środowiskiem Lyli Foy wydaje się być las. Wyobrażam sobie, że jej zwiewne dźwięki są zawieszone w porannej mgle dobiegając zza konarów drzew. Tajemnicza polana, którą trzeba znaleźć samemu, bo taką delikatność należy chronić pozostawiając ją w ukryciu. Xenia Rubinos prezentuje muzykę typowo miejską - żywą, tętniącą i hałaśliwą. Bardzo fajną głównie z powodu swojej bezpośredniości i bezceremonialości. Łatwo sobie wyobrazić jak skończyłaby się jej wizyta w zielonej samotni Lyli - Xenia wyrąbałaby sobie drogę przez absurdalne przeszkody w drobne drzazgi. To pierwotna, dzika siła; perkusista tak metodycznie i mocno uderza w perkusję jakby zbijał deski gwoździami pałeczek. Wbrew pozorem Lyla także odnalazłaby się w miejskiej dżungli - jej płyta jest w końcu przyzwoicie nowocześnie wyprodukowana z nieinwazyjną pulsacją elektronicznych przyrządów. Powiedziałbym nawet, że miasto potrzebuje takich kobiet, aby choć na chwilę zwolnić i zobaczyć sens; ustawić się na odpowiednie tempo przeżyć.





Stan Pogody
Temperatura kompozycji jest dopasowana do zawartych w nich emocji dziewczyn. Lyla jest chłodna, bez wysiłku wznosi się na bardziej dostojny poziom. Wydaje się uodporniona na uczucia, z dystansem tworząc kunsztowne połączenia nut, gdzie wszystko jest spokojnie obliczone i pogodzone ze sobą. Ale za śniegową zadymką tej pani kryje się żarliwe piękno w prowadzone w wolnym tańcu melodię ciepła.
Xenia Rubinos nie ma czasu na takie chłodne rozumowanie, u niej wszystko dzieje się na gorąco. Piosenki składają się tylko z zaczątków zwrotek i tematów, które podlegają nieustannym rytmicznym wariacjom. Więcej dzieje się w tle, to przeszkadzajki przejmują rolę głównych rozgrywających. Panna Rubinos podskakuje z fragmentem tekstu przerzucając go jak gorącego ziemniaka. Gorączkowe powtórki i upalne zabawy sprawiają, że nawet poważne pytania wypadają jej z rąk.

Lyla & Xenia
Obie panie, które spróbowałem tu opisać są różne, korzystające z własnego klimatu, ale jeśli chodzi o wywoływanie określonych emocji potrafią zamieniać się miejscami. Mógłbym pojechać tu banałem w stylu "kobieta zmienną jest", gdyby od podobnych instrumentalnych opisów się tu nie roiło. Jestem admiratorem fanpejcza Jaram się śpiewającymi laskami, ale nigdy nie chodzi tylko o gapienie się na atrakcyjne wokalistki. Niemniej jest jednak coś niesamowitego w tym, że intrygujące panie otwierają się przede mną (i okej, setką innych słuchaczy) zdradzając swoje emocje. Złożoność uczuć i intelektu kobiet obleczonych jeszcze pięknymi ustami czy oczami, które przekazują te rzeczy jest jedną z największych zagadek wykraczających daleko poza pięciolinię. Nie zamierzam tego rozwiązywać, nie chcę zrozumieć, bo najmniejszy nawet kontakt z tą tajemnicą jest wielkim zaszczytem.

czwartek, 17 lipca 2014

OFF: Nie chciałbym bez ciebie

OFF Festival odbędzie się w Katowicach od 1 do 3 sierpnia. Wystąpią min. Kobiety, Bobby the Unicorn, Los Campesinos, The Notwist i Belle and Sebastian oraz Artur Rojek, którego występ będzie miał miejsce ostatniego dnia imprezy na Scenie Trójki o godz. 20:45.

Chwilę przed rozpoczęciem legendarnego już koncertu supergrupy Lenny Valentino na OFF Festivalu 2010 wśród publiczności rozległo się nieoczekiwane - i jakże nieodpowiednie - skandowanie "Santo Subito!". Dowód oddania i wdzięczności zaintonował mój kolega z U2forums acr, a adresatem był oczywiście Artur Rojek (lider ww. zespołu). Ktoś może powiedzieć, że daleko mu do dyrektora Openera Mikołaja Ziółkowskiego, który gada z Coldplejem, broni własną piersią Florens, jest taki światowy, wygadany i tak bohatersko jak ongiś Wałęsa wprowadza Polskę do Europy Zachodniej. Styl dyrektora artystycznego OFFa diametralnie różni się nie tylko muzycznie; Artur niemal w pojedynkę zbudował markę najlepszego festiwalu w naszym kraju, a w rodzinnych Mysłowicach grało nawet The National. Co roku tysiące ludzi przybywa do Katowic nie patrząc na braki oczywistych gwiazd; wierząc bardziej w zmysł dobrego smaku Rojka niż fajerwerki nazw line-upu.




Chociaż ja także jestem gorliwym wyznawcą talentu organizatorskiego Rojka, to przyznam, że do jego twórczości muzycznej podchodzę z dużo mniejszym entuzjazmem. Odejście z Myslovitz było najlepszą dla wszystkich decyzją biorąc pod uwagę, że ton kompozycjom nadawał raczej Myszor z Powagą a i sam Rojek nie był najwierniejszym kompanem. Mam również wątpliwości co do Beksy - pierwszego singla z solowego albumu Artura. Chodzi mi oczywiście o tą nieszczęsną zwrotkę z przekleństwami. Generalnie jestem wielkim przeciwnikiem używania wulgaryzmów w sztuce wysokiej, bo skutkuje to tym, że wrzucając na łola piosenkę Tuwima o dupie ludzie myślą, że zajmują się nią w niezwykle wyrafinowany sposób. Ale przeżyłbym jakoś tą beksową "ku*wę" gdyby nie dobito mnie zaraz w następnej linijce "straszną chałą". Dwa najbardziej gimbusiarskie, bezmyślne i po prostu złe językowo słowa to już stanowczo zbyt wiele. Ja wiem, rozumiem, że tak ma być, że to integralna część kreacji podmiotu lirycznego i trzeba podziwiać odwagę autora, który tak okrył przed nami trudy swojego dojrzewania. Dla mnie jednak ten fragment to swego rodzaju moment graniczny. Firmowy falset Artura przenoszący smutne songi Myslovitz na rozpaczliwy poziom przeradza się tu w irytujący jęk. Jego natężenie jest tak nieznośne, że mimowolnie stawia nas przed pytaniem: jak wiele Rojka jesteś w stanie wytrzymać? Ja się poddaję, nie jestem jego największym fanem, chodź oczywiście rozumiem tęsknoty za tą charakterystyczną manierą.



W taki mniej więcej sposób krytykowałem samą ideę powstania Składam się z ciągłych powtórzeń wymądrzając się hasłami w stylu "niech on lepiej zajmie się OFFem". Tymczasem niepostrzeżenie dla siebie samego taką samą, a nawet większą przyjemność zacząłem czerpać z kolejnych odsłuchów Syren - drugiego singla rojkowego albumu. Skąd ta nagła sympatia? Najłatwiej było wskazać na bardzo przyjemny tekst, zgrabnie mówiący o raczej przyziemnych, domowych zmartwieniach: w rzucaniu kamieniami słów znowu przegrywam trzy do dwóch. Odetchnąłem z ulgą, gdy znalazłem informację, że autorem tych linijek jest nieoceniony Radek Łukasiewicz. Nic dziwnego, że spod jego pióra wyszło tak frapujące, najważniejsze w piosence zawieszenie, gdy Artur wprowadza w refren słowami Nie chciałbym bez ciebie... nagle w pół zdania urywając melodię. Piękne jest to niedopowiedzenie, bo w tak łagodnym wydaniu może oznaczać dosłownie wszystko - od zwyczajnego stwierdzenia do górnolotnych wyznań uczuć. Ten moment jest niezwykle ciekawy także muzycznie, bo nie wiadomo jak nazwać tą partię ucinających klawiszy - jeszcze mostek czy już pełnoprawny refren? Pewnie jest to jedna z najbardziej chwytliwych zagrywek jakie można znaleźć w polskich radiostacjach, proste ty-ty-ry-ty nie da się niby zaśpiewać, a zostaje w głowie na długo. Jeśli się nad tym zastanowić, to nie jest aż takie dziwne, że instrumentalny refren robi z piosenki przebój - wystarczy przytoczyć We found love/Sky full of stars czy niezapomniane I can't get you out of my head. Ale w polskiej muzyce trzeba było dopiero Artura Rojka, osoby świetnie osłuchanej i swobodnie czerpiącej z alternatywnych trendów, aby takim nieoczywistym patentem zarejestrować radiowego hiciora.


Wciąż twierdzę jednak, że to co najbardziej napędza Syreny to fantastyczny rytm. Anna Gacek wspominała, że w Nowym Jorku na każdym kroku można było usłyszeć Afterlife i właśnie do mojego ulubionego ulubionego Arcade Fire odnosi się ten hipnotyzujący motyw pianina, który buja całą kompozycją. Tam też dynamika refrenu budowana była w taki sposób, aby wyzwolić energię w pojawiającej się znikąd nie-śpiewanej melodii przełamania.

Doszło więc do nieco kuriozalnej sytuacji, w której gwiazdor POPlisty RMFów występuje także na zaszczytnym OFF Festivalu. Jeszcze śmieszniejsze jest to, że naturalne wątpliwości Artura Rojka na temat konfliktu interesów rozwiał nie kto inny tylko Mikołaj Ziółkowski, który zapraszając go na Openera pokazał jak mocnym punktem każdego polskiego festiwalu jest jego występ. Pan Dyrektor taktownie ustawił się na 20-stą "tylko" w namiocie Trójki; skądinąd bardzo słusznie, bo w odróżnieniu od niezaprzeczalnej wielkości jedynej płyty Lenny-ego Valentino Składam się z ciągłych powtórzeń to tylko solidna płyta. Tym razem w OFFowym występie najciekawsze nie będzie oddanie hołdu  Arturowi Rojowi, ale reakcja słuchaczy na jego twórczość. Czy faktycznie wychował ich sobie przez te lata na tyle, żeby inspiracje mogły się połączyć? Na tyle, żeby nastąpiło wreszcie całkowite muzyczne porozumienie fanów i ich nauczyciela?


PS. Podziękowania należą się acrowi za fajny wstęp i Pawłowi za catchy moment.

niedziela, 13 lipca 2014

OFF: You! Me! Dancing!

Poniższe zespoły zagrają na OFF Festivalu, który odbędzie się w Katowicach od 1 do 3 sierpnia. W line-upie są także min. Kobiety i Bobby the Unicorn.

Jedna z szkodliwych obiegowych opinii głosi, że OFF Festival jest za bardzo "rojkowy" - poważny, smutny i nudny. Faktycznie, w line-upie zawsze musi znaleźć się miejsce dla majestatycznych prog-rocków, czy klasyków shoegaze'u. Ale w Dolinie Trzech Stawów zostaje także dużo miejsca na zwykłą, nieskrępowaną zabawę. Jeśli nie udało Wam się być na poprzednich edycjach z koncertami min. Ariela Pinka, Metronomy, The Battles, Retro Stefson czy The Oh-sees przygotowałem moje ulubione i najbardziej taneczne piosenki, które będzie można usłyszeć w Katowicach na tegorocznej odsłonie najlepszego festiwalu w Polsce.

Los Campesinos! zagrają 1 sierpnia na Scenie mBanku o 17:45.



Zawołanie Hold on Now, Youngster... jest tytułem debiutanckiej płyty zespołu Los Campesinos!, ale także mottem komiksowej opowieści o superbohaterze. Z tym, że zamiast rysunkowych plansz mamy muzyczne slajdy, a rolę scen akcji i bijatyk spełniają nie mniej efektowne taneczne pląsy i gitarowe riffy. Jak zawsze w tego typu historiach głównym (jeszcze tylko narracyjnie) bohaterem jest młody pełen kompleksów i wątpliwości chłopak, more like a Spider-man. Oczywiście jest też dziewczyna o delikatnym głosie, która po wielu perypetiach wypełnionych hitowymi hookami pomaga chłopakowi obudzić jego głęboko skrywaną supermoc - taniec. Nie mógł tego odkryć będąc samotnym bedroom dancer-em; cudowna moc dziewczyn polega przecież właśnie na tym, że za pomocą swoich pięknych ciał wyciągają z nas to co najlepsze.

(Muzycznie: tak brzmiałoby Rebellion (Lies), gdyby dorastanie Arcade Fire nie było tak dramatycznogenne jak na Suburbs)

The Notwist wystąpią 2 sierpnia na Scenie mBanku o 21:50.



Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zaakcentował słodko-gorzkiego slow-dancingu. Do tej formy, niestety bardziej powszechnej życiowo niż te szalone towarzyskie historie idealnie pasują mistrzowie nastroju The Notwist z piosenką i nie mniej poetyckim tytule. Całościowe, metaforyczne porównania like all the cars in NY, like all the lights on New Year... mogą pokazać swoją sensowność tylko przy takim, jak najłagodniejszym rozwijaniu się delikatnej melodii. Drobne świecące punkciki składają się na szerszą perspektywę, to z nich buduje się błękitno-zielony punkcik zwany Ziemią. Ruchy planet były nazywane przez starożytnych muzyką sfer. Jest to taniec, który ustala porządek dni i nocy od początku do końca naszego świata.

(Anegdota: wybitny amerykański socjolog M. Eliade próbował zrozumieć szintoistyczną religię zwaracjąc się do jej kapłana: "nie chwytam tej waszej teologii" na co Japończyk zastanowił się, pokiwał głową i odparł: "Myślę, że my nie mamy ideologii. Ani teologii. My tańczymy")

Belle & Sebastian zagrają 3 sierpnia kończąc festiwal na głównej scenie (mBanku) o 0:20.



Właściwie to nie planowałem pisać o największej gwieździe OFF Festivalu, bo wszystko co o nich myślę da się zawrzeć w tej lekkiej, bezpretensjonalnej piosence. Słoneczny rytm, proste akordy, świetliste solówki cieniutkich gitar i emocjonalny ekshibicjonizm bezwstydnie zawarty już w tytule. O niezaprzeczalnej kulturowej doniosłości ojców chrzestnych indie-rocka i tak nie napisałbym lepiej i więcej niż Kuba Ambrożewski w dwutygodniku. Tę rodzicielską metaforę stosowałem już w odniesieniu do The Smiths, ale Belle & Sebastian zapoczątkowali jaśniejszą stronę tego gatunku. Oczywiście również śpiewali o niepowodzeniach i niepewnościach młodości, ale paradoksalnie pisali o nich wesołe pioseneczki, bo to w muzyce znaleźli taneczną osłodę.

(Mało Znany Fakt: polskim odpowiednikiem lidera Belle & Sebastian, Stuarta Murdocha jest Artur Rojek)


PS. Socjologiczna anegdotę przytaczam za książką Josepha Cambella Potęga Mitu i pozdrawiam dr. Igora. A co na to Durkheim?

czwartek, 10 lipca 2014

OFF: Jeszcze nie wybieram się na drugą stronę

OFF Festival, czyli najlepszy festiwal w Polsce odbywa się w Katowicach od 1 do 3 sierpnia.
Bobby the Unicorn wystąpi tam drugiego dnia na Scenie Trójki o 15:00.


Bobby the Unicorn - Utopia (2014)


Zakończony niedawno Opener i nadchodzący OFF Festival przypomniały ogromne zasługi edukacyjne wakacyjnych imprez muzycznych. Pozwoliły one zaspokoić koncertowy głód zagranicznych gwiazd; Polacy mieli okazję zobaczyć już prawie wszystkich, dzięki czemu, aby ich zadowolić nie wystarczy już wykaleczone przez Wielkie Nazwisko „djękujie”. Pośrednio do tej sytuacji nawiązuje Jacek Świąder w swojej recenzji Utopii : „Kto przeszedł szkołę polskich festiwali w ich złotych latach, na płycie Bobby the Unicorn się nie pogubi”. Solowy projekt Dariusza Dąbrowskiego jest dla mnie świetnym przykładem jak polscy fani muzyki przyswoili sobie brzmienia zagranicznej alternatywy powszechnie wreszcie pokazywane na festiwalowych scenach.



Już na pierwszy „rzut ucha” można rozpoznać od których muzycznych native speakerów Bobby nauczył się najwięcej – bardzo dużo tu wycofanego, posępnego klimatu znanego i lubianego zespołu Interpol. Ale najciekawsze na Utopii nie są zachodnie podobieństwa, tylko autorskie różnice. Przede wszystkim Ona ma broń napędzane rozedrganą gitarą robi zamęt jak w najlepszych momentach Turn On the Bright Lights. Kryminalny motyw równoważy użycie efektu przetworzonego wokalu, co odebrałem jako pewien element ironiczny; te groteskowe szarżowania linii melodycznej i zawodzenie ponad miarę wprowadzają też potrzebny dystans. Następny numer Balance zdradza co nieco o sposobie nagrywania płyty; brzmienie jest ciasne, jakby cały zespół z apartamentowca NYC stłoczyć w blokowym M2 (gdzie płyta faktycznie została zarejestrowana). Nie ma zbyt wiele przestrzeni, dźwięk jest suchy, ale dzięki temu instrumenty są bardziej zwarte, słychać każde uderzenie w strunę. Wilk pędzi na złamanie karku stromymi, ciasnymi zakrętami, a winda w Półżywym domu zyskuje adekwatnie klaustrofobiczną scenerię. Taka swoboda realizacyjna pozwala na ożywcze przełamania zimnego podkładu, gdy w końcówce Heart & Stone niedbałe gitarowe solo odcina się od tradycyjnie mechanicznej sekcji rytmicznej.




Konwersji na polskie warunki wymagały także teksty, bo z oczywistych względów trudno sobie wyobrazić śpiewanie u nas takiego wersu jak Subway is a porno. W tym przypadku idealnie wpasował się najlepszy utwór z Utopii Duże drzewa godnie zastępują wysokie budynki wielkiego miasta. Bezpretensjonalna zabawa modulacją głosową udanie podkreśla niepoważność tekstu; napuszoną groźbę oświadczenie zaraz tobie wystosuję, aby w refrenie prostym rytmem wypuścić niezwykle intymnym zaproszeniem. Świetnie jest to, że mimo wypadałoby się, ograniczonego – a ponoć wiekowego – instrumentalium Bobby the Unicorn zmienia nastroje z taką łatwością. Potwierdzeniem tego jest zaskakująco ciepła ballada Modern Times o wysyłaniu ostatnich listów miłosnych. Lokalny, analogowy koloryt podtrzymuje także wspomniany wcześniej Wilk, który podobnie jak Poczta Polska nie występuje raczej w betonowych dżunglach za oceanem.

To bardzo ważne, że ktoś pisze tak fajne słowa piosenek po polsku, gdy większość narodowych (od)twórców zadowala się zachodnimi makietami w skali 1:1 (vide cała wytwórnia NextPop). Ale ja cały czas porównuję tutaj stylistykę Bobby’ego the Unicorna do zachodnich zespołów tak, że może Wam się wydać, że to także wtórne, ślepe naśladownictwo. Nic z tych rzeczy – chciałbym zauważyć, że istnieje bardzo duża różnica między „polskim Interpolem” a „Interpolem po polsku”. Utopia prezentuje to drugie, ciekawsze podejście, gdyż z wysokiej jakości wypróbowanych składników składa własną, być może niedoskonałą, ale „naszą” opowieść.

środa, 9 lipca 2014

KROPKI - KRESKI : Scumbag Ziółkowski


(Zdjęcie ukradzione z fejsbukowego profilu ishootmusic.eu) 

Zgodnie z planem i przywoływanymi tutaj niejednokrotnie złośliwościami pod adresem Scumbaga Ziółkowskiego udało mi się nie uczestniczyć w tegorocznym Openerze. Mogę tylko zgadywać jak bardzo mogę tego żałować, ale pewnymi fusami, z których wróżę o poziomie festiwalu były transmisje, nadawane na stronie internetowej. Nie zdziwił mnie pokaz mocy Jacka White'a, który po raz kolejny potwierdził, że deklarowane gorące uczucie do Polski nie jest zwyczajową kurtuazją. Ze streamu strony opener.com dowiedziałem się także jak genialne koncerty daje Phoenix i faktycznie, uroniłem symboliczną łzę żalu  "dlaczego mnie tam nie ma???!!!". Tylko godzinny, ale napakowany do granic przebojami set. Idealnie skomponowany od początkowego uderzenia przez wybitne - także na żywo - niespieszne budowanie klimatu na Love like a sunset po najbardziej taneczne w historii If I ever feel better. A wszystko to zwieńczone triumfalnym pochodem Thomasa Marsa na rękach publiczności. No szkoda.

środa, 2 lipca 2014

Trying to be cool

Ostatnia część mini-poradnika do obecnego Opener Festival. Dzisiaj headliner dnia czwartego, jedyny prawdziwy, którego najbardziej chciałbym zobaczyć. Grają w sobotę, godz. 1:00 na Opener Stage.
Tutaj opisywałem dzień 1, dzień 2 i dzień 3.




***cool***  

Teledysk do Trying to be cool jest genialny. Stworzony przez The Creators Project nawiązuje do najmodniejszych dzieł Michela Gondry'ego czy Spike'a Jonze'a. Co do sekundy poukładany z samych nieszablonowych pomysłów, gdy rzecz rozgrywa się w jednokrotnych podejściach (zespół też gra na żywo). Wokalista odziany w sygnowaną śnieżnobiałą marynarkę przemierza kolejne interaktywne lokacje zaliczając misje (szach-mat) i zbierając ekwipunek godny Prawdziwej Gwiazdy. Jego perfekcyjnie skoordynowane życie jest pełne fajerwerków i oczywiście dziewczyn w bikini. Chcecie wiedzieć jak być cool? Tam są wszystkie najpotrzebniejsze elementy. Zachwycające.

***cool***  

Opisywany tutaj utwór pochodzi z ostatniej płyty Phoenix Bankrupt!. Nie jest to na pewno wydawnictwo tak udane jak Wolfgang Amadeus Phoenix, ale dziwne; dość nieszczęśliwe, bo widać, że mieli spójną, niebanalną syntezatorową wizję. Ostatecznie wydali płytę przefajnioną w procesie produkcji - Bartek Chaciński w techniczny sposób opisuje na swoim blogu jak miksowanie zabiło ten krążek. Głośność, brak dynamiki, standaryzacja brzmienia to rzeczy niewybaczalne gdy idzie o tak delikatną materię jak melodyjne piosenki.



***cool***  

Thomas Mars i Sofia Coppola to moja ulubiona para światowego show-bizu. Na pewno nie tak trendsetterska jak Chris Martin i Gwyneth Paltrow, bo Coppola od dziecka żyjąc z takim nazwiskiem wśród artystów zawodowo zajmuje się kwestią sławy. Jej filmy - choć ultramodne - nie mają na celu zdobycia popularności, tylko posługując się trendami rozkładają je na czynniki pierwsze i odkrywają wpływ medialnych afrodyzjaków na prawdziwe życie. Ona robi filmy, on pisze jej piosenki - poznali się przy okazji Too Young na soundtracku do Lost in translation, a ja polecam szczególnie końcową sekwencję Somewhere opartą i przenikającą się z Love Like a Sunset Part II. Oraz ostatni teledysk do Chloroform w stylowej czerni i bieli wyreżyserowany przez Sofię.



***cool***  

Niejednokrotnie wspominałem o czymś takim jak french touch. Francuskie produkcje wyróżnia od zawsze pewien poziom chłodnego luzu, czy chodzi tu o bujające w obłokach elektroniczne dźwięki Air, czy elegancję zakutych hełmów Daft Punk. Skąd oni to biorą? Być może chodzi tu o historyczną zależność wedle której Francuzi tak naprawdę od zawsze niczym się za bardzo nie przejmowali. Świat cały czas wypomina im elegancką białą flagę podczas II Wojny Światowej, a nieco później najwięksi myśliciele bezrefleksyjnie pałali uczuciem do lewicowej myśli komunistycznej. W teraźniejszej polityce kolejny prezydent zajmuje się romansami, a skrajna prawica swobodnie osiąga dwucyfrowe wyniki. Who cares?

***cool***

Subiektywny wybór najbardziej cool miejsc we Wrocławiu:
  • Helios Nowe Horyzonty - kino z huśtawkami
  • Kalambur - piwo z klimatami
  • Wzgórze Partyzantów - czytanie z drzewami
  • Mediateka - biblioteka z bonusami
  • PWST - teatr z młodością
***cool***  

Dlaczego piszę tego bloga? Bo staram się być fajny. Chyba każdy chce się czymś odznaczać, być wyjątkowo dobrym w jakiejś dziedzinie, dysponować jakimś ficzerem; chociaż w moim przypadku byłby to B Factor. Socjologia nazywa to aspiracjami, czyli chęcią do zajęcia wyżsej pozycji społecznej. Zdradzę Wam sekret : blogowanie pomaga w zdobyciu dziewczyny tak samo jak bycie miłym, ale już Leonard Cohen w swojej biblijnej balladzie zauważył but you don't really cares for music, do you? Cóż, pewnie istnieją gorsze sposoby na lansowanie się takie jak (ob)noszenie New Balansów czy promowanie mody dla powodzian. Lans - lubię to słowo. Jest takie proste, bezpośrednie, nie pozostawia wątpliwości o co tak naprawdę chodzi.

***cool***  

"Trying to be cool" powinno być hasłem Opener Festival. Fakt, to głównie za jego sprawą zadomowił się u nas pewien festiwalowy lajfstajl polegający na koncertowym rozpoczęciu wakacji, zbieraniu opasek i hasztagowania przeżyć na serwisach społecznościowych. Pod namiotami spano też wcześniej na Woodstoku, ale nadmorskie błoto woli być utożsamiane z tym zachodnim na Glastonbury. Zebrany w line-upie zestaw gwiazd - a nie zawsze ich sława wynika z kwestii muzycznych - czyni z Openera wydarzenie bardziej towarzyskie. Wybieg do zaprezentowania pozornej swobody, luzu i modnego przetrwania na polu namiotowym. (Moim ulubionym zajęciem na zeszłorocznej edycji tego festynu bylo liczenie Charakterystycznie Modnych sukienek MSBHV). Jak brudzić się to tylko z klasą.