background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

czwartek, 30 lipca 2015

OFF: Desert Melodie


Songhoy Blues - Music in exile (2015) 


Zdobywanie nowej muzyki nie powinno być zbyt proste. Poważnego miłośnika muzyki poznajemy nie po wysublimowanym guście i unikalnych opiniach; te rzeczy posiada każdy. U prawdziwego znawcy podziwia się obszerność kolekcji nagrań - w szczególności tych unikatowych i nie znanych zwykłemu śmiertelnikowi. Douglas Adams, autor serii Autostopem przez galaktykę, w wieku dziecięcym nie słuchał Penny Lane, ale relacji przyjaciela, który miał okazję usłyszeć gdzieś najnowszy wtedy singiel The Beatles. W czasach komunizmu słuchacze Trójki, z kasetami magnetofonowymi gotowymi do nagrywania, czekali na nowe płyty przywiezione zza Żelaznej Kurtyny przez Piotra Kaczkowskiego. Trochę później zaś Nick Hornby i James Murphy polowali na unikatowe pierwsze wydania winylowych singli, aby móc szpanować kolekcją w ksiazkach i piosenkach. Teraz poznawanie muzyki stało się tak wygodne jak tylko się da; proces ten zyskał nawet okropnie użytkową nazwę "ściągania". Nie trzeba nigdzie się ruszać, wystarczy Internet - tam jest wszystko. Zalewem dostępu rządzi demokratyzacja - w domku na wsi mam takie same możliwości dotarcia do perełek co nowojorski didżej. Wszystko super, ale doszło do tego, że romantyczne wyprawy do sklepu muzycznego muszą być zorganizowanym przez wytwórnię wydarzeniem (Record Store Day). Dlatego też w poszukiwaniu nowych inspiracji Damon Albarn podjął iście antropologiczną wyprawę do Afryki. W ramach projektu Africa Express zabrał ze sobą min. Briana Eno i Fleę, którzy odbyli serię sesji nagraniowych z lokalnymi artystami. Owocem współpracy była min. płyta, trasa koncertowa i wreszcie - odkrycie grupy Songhoy Blues.




Afrykańska muzyka kojarzy mi się głównie z rytmiką. Kontynentalna Europa miała salony i fortepiany, a Czarny Ląd bongosy z instrumentami perkusyjnymi. Oczywiście jest to ogromne (być może nawet rasistowskie) uproszczenie, ale wg. wiarygodnych teorii muzykologicznych muzyka narodziła się własnie z rytmu i własnie w Afryce. Dlaczego więc "nasi" artyści inspirują się nią dopiero teraz? Być może po stroposkopowych szaleństwach lat osiemdziesiąt- i dziewięćdziesiątych elektronicznie generowane rytmy już nas zmęczyły i znudziły nieuchronną mechanicznością. Moim ulubionym przykładem udanego zwrócenia się w stronę Afryki jest Reflektor Arcade Fire, ma stosunkowo dużo elektroniki, której zupełnie ise nie zauważa, bo wszystko otoczone jest naturalną rytmiką bębniarzy z Haiti. Rytm jest też charakterystyczną cechą grupy Songhoy Blues - bardzo intuicyjny i bardzo prosty. Większość piosenek puszczonych jest w ruch wahadełkiem raz-dwa, raz dwa. Pod naszą szerokością geograficzną tak banalne tempo może budzić nieciekawe skojarzenia z "muzyką chodnikową" ale u swego źródła odzyskuje ona swoją ożywczą intuicyjność. Piosenki, nazwijmy je "zachodnie" oparte są raczej na szerszych ramach taktowych - rytm na cztery, jakiś wal, te wszystkie snujące się podkłady. Taka Irganda jest z kolei bardzo zwartą piosenką - nie ma miejsca na solówki czy wybrzmiewanie poszczególnych akordów, bo bas jest również przyklejony do linii melodycznej i skacze razem z nią. Dzięki błyskawicznej, tanecznej repetycji motyw przewodni jest niesłychanie chwytliwy - po prostu: nogi same wytupują zaraźliwy rytm. Trudno mi powiedzieć co dały im gitary i europejskie (a może indie hehe) instrumentalium), ale wygrywają melodyjki jak na skrzypeczkach czy tradycyjnych przyrządach strunowych; fantastyczna prosta energia tylko nagłośniona przez wzmacniacze.





Inną charakterystyczną cechą muzyki afrykańskiej jest znaczenie piosenek, a raczej jego brak. Przynajmniej dla osoby rozumiejącej w językach europejskich - nic, ni w ząb nie rozumiem o czym to mogą śpiewać Songhoy Blues. Mogę tylko domyślać się tematów ich utworów: najchętniej łączą mi się one z zabawą i ogólnie pojętą afirmacją życia - funkcją jaką powinna na początku spełniać sama muzyka. No i wkraczamy w następne uproszczenie: jeśli nie możemy czegoś zrozumieć, to odruchowo odmawiamy mu ważniejszych tematów. Takie tam "Afrika eeee, Afrika ooo". Ale z drugiej strony, dlaczego nie: czy muzyka zachodnia nie stała się zbyt przeintelektualizowana? Choć ja sam skupiam się tutaj na odczytywaniu kontekstów, to zdarzają się projekty gdzie muzyka jest mniej kompozycją, a bardziej tłem dla prowokacji artystycznych. (A tej miłości to też ileż  można znowu opowiadać). Afrykańskie spojrzenie na muzykę samo w sobie jest świetną odmianą, bo chociaż niezrozumiała, to wystarczy że jest nowa. Chyba nie wierzycie w to, że wszystkie najlepsze płyty świata pojawiają się tyko w Ameryce i na Zachodzie Europy - jesteśmy tak zaoferowani swoim podwórkiem, że zupełnie zapomnieliśmy o różnorodności reszty świata.
Różnorodność swojego rodzinnego Mali Songhoy Blues pokazują w teledysku do Soubour. Powolne przesuwanie się ulic nagle fascynuje swoją zwyczajną niecodziennością, nieprzystajnością do sterylności będącej ogólnie przyjętym standardem. Jednocześnie filtr światła oddaje ciepło ziemi przepalonej słońcem. Głupio tak być intruzem, widać to na pierwszy rzut oka przez gapienie się naszymi szeroko otwartymi oczami. Co nie przeszkadza dołączyć się do skandowania powtarzanych zwrotek i refrenów.





Songhoy Blues nie będzie jedynym zespołem z Afryki na OFF Festivalu, ale inaczej niż w przypadku Sun Ra Orchestra nie musimy wnikać w mitologię wierzeń Boga Słońca, w której to (coverowej) odsłonie akurat powraca. Music in Exile to teraz zdecydowanie najgorętszy towar z Czarnego Lądu - skrojony w produkcji przez gitarzystę Yeah Yeah Yeahs Nicka Zimmera i przez to przyjemnie świadomy swojej przystępności. Zespół z Mali unieważnia te wszystkie bariery kulturowe szerokim gestem gitar zapraszając do wspólnego tańca. Choć zdążyli juz podpisac kontrakt z gigantem wydawniczym Atlantic, wciąż napędza ich nieposkromiona, ktoś mógłby powiedzieć, że wciąż tajemnicza energia Czarnego Lądu. Nad wykonawcami z naszego kręgu kulturowego mają ta przewagę, że muzycy z Mali mogą pozwolić sobie na szczerość. Nikt nie oczekuje od nich brzmieniowych udziwnień czy ekscentrycznych zachowań scenicznych; to ten szczególny paradoksalny przypadek kiedy tradycja z jednego zakątka świata staje się nowością w innym. Na szczęście w poszukiwaniu całkiem nowych brzmień nie muszę podróżować na inne kontynenty, ani przeczesywać się przez zagraniczne serwery - nową muzykę znajduję zawsze na OFF Festivalu.

niedziela, 26 lipca 2015

KROPKI-KRESKI: Innocence and experience



Jeśli grasz w Nowym Jorku 8 kolejnych koncertów, musisz przygotować jakieś niespodzianki. Podczas trzeciego wstępu U2 w Madison Square Garden Bono wyciągnął z publiczności gościa z tabliczką "Singer with a broken finger" aby, podobnie jak to zdarzało się już wcześniej, wykonać z fanem piosenkę. Zaproszonym na scenę szczęśliwcem okazał się Jimmy Fallon - host of the Tonight Show i ulubieniec telewizyjnej Ameryki, który zaśpiewał z zespołem Desire. Było oczywiście hilarious, Fallon w swoim stylu skakał po scenie tak bardzo, że zepsuł Bonowi okulary i prawie zaliczył kolejną kontuzję. Jakby jeszcze tego było mało, na scenę triumfalnie wkroczyli przyjaciele Jimmiego z programu - zespół The Roots, którego sekcja dęta przywołała w Angel of Harlem bluesowego ducha wielkiego B.B. Kinga.


Ale ta historia ma też inną, mniej wesołą i nawet bardziej emocjonalną stronę. W spektakularnej kolaboracji dwóch zespołów miejsce Larry'ego na perkusji zajął lider The Roots, Questlove. Jedna z najważniejszych postaci amerykańskiego hip-hopu, bo oprócz muzycznego prowadzenia zespołu (i dobieraniu musical guests dla Fallona) pisze mądre eseje na temat kulturowego wymiaru czarnej muzyki. Jako ciemnoskóry chlopak z Filadelfii zna wszystkie jej konteksty i rzeczywisty wpływ z własnych, Czasem nieprzyjemnych doświadczeń. Jedną z takich historii opublikował wraz z powyższym zdjęciem w serwisie Instagram.
.

Muzyka U2 prześladuje mnie. Zawsze tak było. Miałem 16 lat gdy w piątkowy wieczór wracałem z nabożeństwa dla młodzieży. O ósmej wieczorem ja i dwóch kumpli poszliśmy zobaczyć ich dokument Rattle and Hum z 1988 roku. Kupili nas: było wpół do dwunastej i mieliśmy wystarczająco dużo czasu, aby skoczyć do Tower Records i kupić ich dyskografię. Wziąłem kasety War, Unforgettable Fire, The Joshua Tree i Rattle and Hum. Wziąłem Unforgettable i włożyłem do odtwarzacza. Pracowałem w sklepie muzycznym, więc znałem już kilka ich piosenek. Od razu stałem się fanem. To była cudowna noc - zabawy z przyjaciółmi, jedzenia, filmów i muzyki. Dobre czasy... I Wtedy... To się stało. Stałem się dorosły: złapała nas policja. Dla większości ludzi Rytuały Przejścia to wesołe okazje jak skończenie szkoły, urodzenie dziecka czy rzeczy które robią gdy są zakochani. Moim było znalezienie się na muszce pistoletu w wieku 16 lat. Nie wiem nawet co się stało: byliśmy na Washington Avenue i nagle oślepiły nas światła i głos z radiowozu powiedział "ręce do góry" i człowieku, prawie dostałem zawału. Kiedy zostajesz złapany w tak wrogi sposób NIE jesteś w stanie myśleć logicznie: dawać przemówienia czy być nerwowym uczestnikiem Milionerów. Dlaczego?! - jedyną rzeczą jaką pamiętam jest odgłos charakterystycznego pogłosu gitary The Edge'a. Z przestraszenia wyłączyłem taśmę tak szybko (pamiętam jak Chappelle powiedział o tym, że czarni ludzie wyłączają radio gdy zostają złapani, bo nikt nie chce soundtracku do skopania im tyłka), że policjanci myśleli, że coś kombinujemy. Nienawidzę poczucia winy z powodu bycia sobą. Nie ma niczego bardziej poniżającego niż bezsilność jaką czujesz gdy złapie cię policja. Tamtej nocy podważałem wszystko w mojej głowie: dlaczego nas złapali? Ukradliśmy ten samochód? Może gdybyśmy słuchali Keitha Sweat'a albo Prince'a łatwiej by nam uwierzyli? Siedzieliśmy tam sparaliżowani przez pół godziny, wykastrowany. Kiedy puścili nas wolno, STALIŚMY TAM przez jakieś 10 minut. Cały czas w szoku. Już nigdy potem U2 nie brzmiało tak samo. Każda piosenka = ręce do góry, już!! Powracające. Tamtej nocy poczułem się okradziony z wielu rzeczy. Ale zdolność do NIE łączenia tego dźwięku z tamtym wydarzeniem była ciężka do przeskoczenia. Nigdy o tym nie mówiłem, bo myślałem, że to śmieszne. Ale w świetle tego co się wydarzyło (zawsze się dzieje), pomyślałem, że czas na to. Chciałbym tylko podziękować chłopakom za zaproszenie nas dzisiaj i danie mi nowego początku dla przeżywania muzyki U2. 


Chociaz jestem ogromnym fanem Jimmiego Fallona, cały czas oglądam klipy z Tonight Show to nie jego podskoki, ale ta opowieść Questlove'a zostanie ze mną na dłużej. Okropnie zwyczajna bezsilność, według której nie ma nic dziwnego w tym, że mozesz zostać pobity i wsadzony do więzienia tylko z powodu koloru skóry. Wiem o amerykanskich problemach rasowych, czytałem artykuły o zamieszkach w Ferguson, że to ciemnoskórzy są częściej kontrolowani przez policję, która jest w przeważającej części biała... Ale żadne statystyki zza siedmiu mórz nie miały na mnie takiego wplywu jak historia zwykłego wieczoru zwykłego chłopaka. Na tym polega też siła muzyki - jeśli słuchamy tych samych piosenek, jesteśmy tacy sami. nie mogę sobie - na szczęście - nawet wyobrazić jak "hipnotyzuje lufy wzrok " ale wiem jak straszliwą zbrodnią byłoby zabranie mi muzyki ukochanego zespołu.

Nastepnej nocy w Madison Square Garden Bono powiedział ze sceny do Questlove'a:
 We're a band some cops stole from Questlove. We're stealin' us back.



PS. Jeśli włączycie płytę ze wspomnianego w opowiadaniu "Rattle and hum" usłyszycie jak Bono zapowiada tymi samymi słowami Helter Skelter. " ". Podczas cieszącego sie szaloną popularnością w mediach procesu "rodziny Mansona odpowiedzialnej min. za morderstwo Sharon Tate sprawcy zaznawali, że piosenka The Beatles zawiera ukryte proroctwo o końcu świata i zabijaniu bogatych.



czwartek, 23 lipca 2015

OFF: And her name is Gloria




"Ja nie tworzę dzieł sztuki, sama jestem sztuką". Borz, brońcie się przed podobnymi Artystami, takie głodne kawałki o wyjątkowości i miłości są zdecydowanie najgorsze. Jeśli jednak potraktujemy to zdanie dosłownie, gdy zastosujemy je w praktyce, ma ono jakiś sens. Bywa przecież tak, że nie znamy dzieł danej osoby, ale wiemy że mamy do czynienia z postacią wielką, wyjątkową, której z pewnością należy się respekt. Jak dobrze znacie płyty Davida Bowiego? Ile filmów Marilyn Monroe obejrzeliście, ile dzieł Juliusza Słowackiego kojarzycie, jakie sztuki tworzył Jerzy Grotowski? To nic nie szkodzi - mówimy o tak wielkich symbolach, że nawet ich dwuwymiarowe portrety robią różnicę. Dla nietuzinkowych osobowości twórczość jest tylko środkiem do celu, bo spod wszystkich dzieł przebijają się wyjątkowość i wyraziste przekonania.

Doskonale rozumiała to Patti Smith, która postawiła sobie tylko jeden cel - być artystką. Spełniała się w różnych dziedzinach sztuki: w poezji, literaturze, aktorstwie, fotografii, sztuce wizualnej, a wreszcie w muzyce. Przez kolejne - zawsze udane - projekty artystyczne prowadziła ją niewzruszona pewność siebie i przekonanie o doniosłości własnego głosu. Historia Patti i jej przyjaciela Roberta Mapplehorpe'a balansuje pomiędzy kiczowatym mitem, że sztuka rodzi się w bólach, a wzruszającym oddaniem - wizji i sobie nawzajem. Kolejna dziewczyna z prowincji przyjeżdżająca do Nowego Jorku, aby stać się Kimś. Gdyby tylko na tym się skończyło, już początek był jak spełnienie marzeń - włóczenie się po Mieście, spotykanie inaczej myślących ludzi, chłonięcie hippiesowskiej atmosfery lat 60-tych i bezpośredni kontakt z literaturą; nawet jeśli polegał na przekładaniu tomów w nudnej pracy. Czekała na swoją szansę cierpliwie, aczkolwiek nie bezczynnie.

Moim celem nie było dobre zaprezentowanie się czy zmierzenie z presją. Chciałam odcisnąć piętno. Chciałam to zrobić dla Poezji. Dla Rimbauda. Dla Gregory'ego. Chciałam nasączyć słowo pisane bezpośredniością i frontalnym atakiem rock and rolla. 

Tak Patti Smith opisuje w swojej książce Poniedziałkowe dzieci przygotowania do swojego przełomowego występu otwierającego kolejną edycję Poetry Project. Miał on miejsce oczywiście w Nowym Jorku, w prestiżowym kościele Świętego Marka i polegał na wykonaniu poezji z akompaniamentem gitary Lenny'ego Kaya, który potrafił "zagrać kraksę samochodową". Patti jako frontmenka wykorzystała swoje najmocniejsze role: poetki, modelki, aktorki i wokalistki. Choć teraz wydaje się to oczywiste, panna Smith wcale nie chciała zostać gwiazdą rocka - tak się złożyło, że akurat w muzyce znalazła najpełniejszy sposób wyrażenia twórczej ekspresji i szalonej charyzmy. Inna sprawa, że rękami i nogami odżegnywała się od jakiegokolwiek szufladkowania, nawet jeśli miało oznaczać korzystną umowę wydawniczą.

Miałam swój wieczór i to było ekscytujące, ale uznałam, że lepiej się nie podniecać i jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie wiedziałam, co zrobić z tym przeżyciem. (...) Musiałam wziąć pod uwagę, że mam całkiem inne oblicze. Czy miało to coś wspólnego ze sztuką, tego nie wiedziałam.

U Patti Smith najbardziej imponuje mi swego rodzaju hardość. Siła charakteru, która pozwala jej z jednej strony świadomie odrzucać łatwe rozwiązania, a z drugiej zupełnie swobodnie przyjmować męską przecież rolę lidera zespołu biorącego na siebie podbicie publiczności przede wszystkim pewnością siebie.





Charyzma jest wyjątkową cechą Patti Smith, ale trzeba przyznać, że była ona starannie pielęgnowana przez środowisko nowojorskie szukające nowych talentów. Świat potrzebował bohaterów, bo właśnie żegnał swoich bogów. Przed śmiercią Jimmiego Hendrixa Patti dosłownie minęła się z nim na schodach Electric Lady Studios, pielgrzymowała na grób Jima Morrisona i mieszkała tam gdzie zmarła Janis Joplin - w legendarnym Chelsea Hotel. Miejscu, w które w praktyce było organizacją pomocową dla artystów szukających schronienia, mogących zapłacić za pokój swoją sztuką. Patti od zawsze marzyła o tym adresie, ale gdy zawitała tam z chorym Mapplehorpe'm myślała bardziej o przetrwaniu. Inna sprawa, że były to już czasy, gdy Chelsea nie przypominała areny historycznych zbrodni, a... zwykły hotel. Podobnie jak słynny Klub 52 Andy'ego Warhola opisany przez Smith w klimacie schyłku; o czym miała świadczyć min. łatwość z jaką Patti i Robert dostali się do prestiżowego głównego stolika.
Różnice te wynikały przede wszystkim z tego, że Patti Smith była wzorcową przedstawicielką innej, nadchodzącej epoko. Błyskawicznie rozprawiła się z dwoma wiodącymi wartościami ery "dzieci kwiatów": duchowością i seksualnością. Jej debiutancki album Horses rozpoczyna słynne wyznanie (nie)wiary Chrystus umarł za cudze grzechy, ale nie za moje. Cały czas zwracała się do chrześcijaństwa, a teraz kumpluje się z papieżem, ale tak swobodne potraktowanie dogmatów spychało religię na jakiś dalszy plan; nie poszukiwanie nirvany, ale to co dzieje się tu i teraz. Po "lecie miłości" natomiast nawet seks jest banalny i nie kręci mnie, więc Patti wzbudziła ogromne zainteresowanie swoją andrygoniczną figurą, którą odważnie zaprezentowała na okładce pierwszej płyty. Była tym na kogo wszyscy czekali - wcieleniem nowych trentów i nowej sztuki.
Zaproszona na bal kostiumowy wybitnego hiszpańskiego projektanta Fernando Sancheza, na którym pojawiła się cała elita świata sztuki i mody ubrała się cała na czarno, z wyjątkiem śnieżnobiałych tenisówek.

Stałam pod ścianą, czując się jak postać grana przez Bustera Keatona, gdy nagle podszedł Fernando. Przyjrzał mi się sceptycznie.
- Kochanie, dobrałaś to bajecznie - stwierdził, klepiąc mnie po dłoni, zerkając na czarną marynarkę, czarny krawat, czarną jedwabną koszulę i czarne atłasowe spodnie z grubymi mankietami. - Ale nie mam pewności co do białych tenisówek.
- To zasadnicza część mojego kostiumu.
- Kostiumu? A za kogo się przebrałaś?
- Za tenisistkę w żałobie.
Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i wybuchł śmiechem.
- Doskonałe - powiedział.
Chwycił mnie za rękę, odciągnął od ściany i poprowadził na parkiet. Pochodzę z południowego Jersey, więc znalazłam się w swoim żywiole. Parkiet był mój. 

Podobne podważanie opinii przychodziło jej zupełnie naturalnie, ale nie był to jakiś bunt czy odcinanie się od podziwianych twórców. Bardziej hołd: doskonale rozumiała na czym polega ta gra i stała się błyskotliwym uczniem popisującym się przed artystycznymi nauczycielami. Ten stosunek świetnie pokazuje też sytuacja z Allanem Ginsbergiem, który kupił jej kanapkę myśląc, że Patti jest chłopcem. Dumna powtarzała potem wszystkim, że poznała wodza bitników gdy ten ją nakarmił.

Patti Smith będzie największą gwiazdą katowickiego OFF Festiwalu. Wydaje się, że jej rola jest jasno zdefiniowana jako muzyczna, bo ma zagrać w całości swój legendarny, 40-letni album Horses. Ja jednak myślę o tym występie bardziej jako o uroczystej audiencji u Ambasadorki Kultury. Wściekłość zamieniła się w szlachetność, ale przekaz pozostaje ten sam. Niech nie zwiedzie was jej być może babciny wygląd, bo to wciąż jedna z najpotężniejszych i najsilniejszych kobiet w artystycznym świecie. Ciągle walczy, wciąż nie powiedziała ostatniego słowa. Nawet jeśli nie znacie piosenek, nawet jeśli nie lubicie Horses, warto zobaczyć to starcie, bo Patti Smith jest jedną z ostatnich artystek, którym naprawdę zależy na sztuce.


PS. Przytoczone cytaty pochodzą z książki Patti Smith Poniedziałkowe dzieci (org. Just Kids).




niedziela, 19 lipca 2015

#200

(Pisanie pisaniem, ale generalnie to koncerty mnie najbardziej kręcą #jaramsię)



Z dumą zapraszam do dwusetnego posta na blogu Sit and wonder.
Dla mnie to bardzo dużo. O ile pierwsza setka i tak musiała kiedyś nadejść, to spokój z jakim pokonuję kolejne trzycyfrowe granice jest bardzo odprężający. Dlatego pozwolę sobie na chwilę prywaty i celebracji własnej fajności - oto dlaczego cieszy mnie to tak bardzo.

Po pierwsze, podstawową rzeczą do odczuwania jakiejkolwiek dumy jest to, ze blog po prostu istnieje i teksty pojawiają się na nim regularnie. Dokałdnie rok temu, w poprzednie wakacje założyłem sobie, że poświęcę kawałek lata na pisanie. Nie chodziło o fejm czy poprawę statystyk, ale opanowanie czysto technicznej umiejętności pisania krótkich tekstów. Pomysły to jedno, a artykułowanie ich dalej to już zupełnie inna sprawa.

Najbardziej cieszę się jednak z różnorodności tekstów. Na tym blogu jest dwieście zupełnie różnych postów; różnych perspektyw i tematów. Nie interesowało mnie nigdy klepanie schematycznych recenzji w stylu "X pochodzący z Y nagrał nową płytę pt. Z", podobnie jak serwowanie playlist z wyszukanymi nowinkami. Bynajmniej nie uważam tego za jakąś pośledniejszą formę przedstawiania muzyki - po prostu doskonale wiem, że nie znam takiej ilości muzyki, która pozwalałaby na rzetelną selekcję. Nie ogarniam premier i nie chce mi się buszować po chmurach dźwiękowych. Jest bardzo prawdopodobne, że moja metoda pisania wzięła się z lenistwa - zakładam, że jeśli o czymś nie słyszałem, widocznie nie jest to na tyle ciekawe, aby się tym zajmować.
A poważnie: nawet mniej niż o muzykę chodzi mi o kontekst. Ten większy temat, który wykracza poza odtwarzacz i, być może, ma wpływ na społeczeństwo albo opisuje otaczający nas świat. Jeśli dzięki moim tekstom ktoś odnajdzie nowe znaczenie, albo potwierdzi moje wyłącznie przypuszczenia... będzie super.

Z okazji 200 tekstów prezentuję wybór 20 najciekawszych tu tekstów. Kolejność chronologiczna, kryteria dowolne - bardziej sentymentalne niż prezentujące sprawność techniczną.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2010/08/love-comes-tumbling.html
Love comes tumbling o piosence U2 pod tym samym tytułem.
Blog ma już 5 i pół roku, więc pierwsze posty pisał 17-letni gimbus grafoman. Generalnie nie polecam wracania do tych początków; sam mam przed tym zrozumiałe opory. Niczego jednak nie usuwałem - trochę z sentymenty, trochę dla zachowania perełek takich jak ta. Tekst zainspirowany oczywiście U2 i oczywiście sercowym rozczarowaniem.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2011/03/wiernosc-w-stereo.html
Wierność w stereo o Top-five-list płyt wczesnego życia.
Tekst inspirowany powieścią Nicka Hornby'ego o tym samym tytule (org. High Fidelity), w której główny bohater układał ulubione rzeczy w Top-5-list. Tak jak książka stała się inspiracją dla połowy bloga, tak samo postać Roba Gordona - szukającego w płytach rozwiązania problemów z dziewczynami - ustawiła drugie pół mojego życia.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2011/05/its-time-to-get-away.html
It's time to get away o LCD Soundsystem.
Historia tego bloga to także historia wspaniałych ludzi, których poznałem. Tutaj opis pewnego imprezowego wieczoru, którego poznałem przyszłą pannę aktorkę. Sylwetka super cool postaci z Machiny także stała się charakterystyczna dla podejmowanych przeze mnie tematów.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2011/08/guilty-playlist-pleasures.html
Guilty playlist pleasures o tym co gra w komercyjnym radiu.
Pewnie najśmieszniejszy mój tekst. Pisząc tak na poważnie trudno rzucać sucharami, ale ironia na masowe gusta zawsze jest spoko.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2011/10/sp-7-zostane-przy-tobie-od-zawsze-tak.html
Zostanę przy tobie, od zawsze tak robię o Nic więcej Izy Lach.
Siła fejmu. Przeżyłem mały zawał serca kiedy zobaczyłem jak nagle wystrzeliły w górę statystyki wejście na bloga. Okazało się, że podlinkowała mnie na twitterze sama Iza lach. Jarając się jej fantastycznym singlem nawet nie marzyłem o podobnym zaszczycie (a jak napisałem o niej drugi raz, też mnie zaznaczyła na swoim blogu #tylewygrać )

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2011/10/i-am-trying-to-break-your-heart.html
I am trying to break your heart o płycie Yankee Hotel Foxtrot zespołu Wilco.
Mój największy eksperyment formalny. Coś w rodzaju, sam już nie wiem, monodramu z podziałem na sceny obrazujące kolejne piosenki z albumu. Ale przecież w całym pomyśle z blogiem o to właśnie chodziło - wypisanie się jak tylko (mi się) zechcę.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2011/12/sp-7-flipery-i-brutalne-disco.html
Flipery i brutalne disco o legendarnym Marcello zespołu Kobiety.
Mieszkając w internacie beztrosko pisałem sobie po nocach i czasem udawały mi się takie ładne kawałki. Prawie tak ładne jak ten Nawrockiego: czuję się przy tobie mocno / tak jak młodzi chłopcy wiosną.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2012/06/pierwsza-dama-polskiego-niezalu.html
Pierwsza dama polskiego nieżalu o karierze Moniki Brodki.
To, że Granda będzie super wiedziałem od razu, ale styl w którym stała się najważniejszą polską płytą dekady musiałem już sobie rozpisać. A częstochowski Frytka OFF Festiwal (podobnie jak Noc Kulturalną) zawsze wspominam bardzo ciepło.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2012/10/tutaj-zawsze-debiutujesz-starasz-sie.html
Tutaj zawsze debiutujesz, starasz się być na bieżąco o moim debiutanckim Wrocławiu z zepołem Muchy.
Moje przywitanie z Wrocławiem i, patrząc z dzisiejszej perspektywy, jednak pożegnanie z Muchami - już nigdy nie znaczyli dla mnie tak wiele jak w liceum. Swoją drogą, aż dziwne dlaczego nie napisałem jeszcze o mojej miłości do tego miasta; a było to uczucie jak u Kylie Minogue - Love at first sight.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2014/02/najwazniejsze-z-trzynastego.html
Najważniejsze z trzynastego o wydarzeniach roku 2013.
Nowy początek; dzieje blog amożna spokojnie podzielić na przed i po topie 2013. Miałem tak dużą przerwę, że od nowa uczyłem się dobierać słowa i układać zdania. No i chyba się udało - szeroki horyzont, ale zmieściłem się w konkretnych "zjawiskach" które później rozszerzałem do całych tekstów.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2014/06/sp-7-ona-lubi-jego-pyty-on-lubi-jej.html
Ona lubi jego płyty, on lubi jej kolczyki o Lemoniadzie Sonimiki.
Formalne cudeńko (jak na mnie). Tak mi się spodobał układ tego tekstu - wstęp, dwie rzeczy i zakończenie - że został już na dobre. Tam się nawet coś dzieje, jakieś ironie, rozumowanie jak w tekście piosenki, zmiany i rozwiązania; ale ci, nie wolno się chwalić.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2014/05/ciezkie-ksiazki-one-minute-they-arrive.html
One minute they arrive - next you know it's gone o książce Sunset Park Paula Austera.
Tutaj ta forma tekstów już ostatecznie się wykrystalizowała. Bałem się pisać o książkach, bo przecież nie będę wiedział o nich tak wszystkiego jak z 3 minutową piosenką, a przecież muszę napisać o WSZYSTKIM, nawet na pięć stron. Ale Auster tak bardzo mi się spodobał, że zdecydowałem się tylko na wybrane motywy - i okazało się, że wyszło to bardzo zgrabnie. Że lepiej czyta się mniej niż więcej.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2014/07/trying-to-be-cool.html
Trying to be cool o teledysku Phoenix i trochę o fajności Openera.
Kilka rzeczy, o których chciałem powiedzieć wcześniej, a pomysł na połączenie ich wziąłem z teledysku do samej piosenki. Tekst bardzo cool.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2014/06/zabawie-sie-dzis-twoja-gowa-tylko.html
Zabawię się twoją głową - tylko powiedz jeszcze słowo o płycie Safari zespołu Pustki.
Tak kapitalna płyta zasługuje na dobrą recenzję, więc czekałem z napisaniem jej do samego koca. Wreszcie ustawiłem sobie deadline na cykl o Openerze, który też fajnie wziął mnie w garść. Ponoć niektórzy przekonali się do Safari dzięki temu tekstowi, co dla autora jest największą pochwałą.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2014/07/off-so-i-brought-with-me-these-here.html
One for the cuts, and two for the scars o Love to love Jonathana Wilsona z OFF Festiwalu.
Cykl tekstów o OFFie był naprawdę szalony, do dziś nie wiem jak zdążyłem napisać te wszystkie teksty. Bo trzeba przypomnieć, że druga połowa lipca to w moim Domu okres największej pracy, więc pisałem je gdzieś po nocach i na komórce. Ale należy się, bo to zdecydowanie najlepszy festiwal.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2014/10/dzis-mam-peniutka-ciebie-kieszen.html
Dziś mam pełniutką ciebie kieszeń o koncercie Zuzanny Moczek z jakimś Czesławem.
Jeśli miałbym wybrać z całych dwustu tylko jeden tekst byłaby to właśnie relacja z koncertu Zuzanny. Jest tam wszystko co decyduje o sile (?) i wyjątkowości (?!?!?!) tego bloga. Wyjątkowość wydarzenia, bo wiedziałem o tym koncercie jako jeden z nielicznych, oddzielna historia, zgrabna telewizyjna analogia z Czesławem oraz moje indywidualne przemyślenia na ogólniejszy temat muzyki,  No i oczywiście urocza songwriterka. Historia z kulis - chciałem podziękować bratu Zuzy, który nie mógł pojawić się w Pajęcznie, bo właśnie jego bilet przejąłem i miałem okazję uczestniczyć w tym wyjątkowym wieczorze.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2014/10/wrosound-our-first-chance-is-their-last.html
Our first chance is their last dance o rozmaitych atrakcjach festiwalu WROsound.
Pomoc przy organizacji festiwalu WROsound to dla mnie coś w rodzaju spełnienia marzeń. Bo moja muzyka, bo Wrocław i nawet pisanie na blogu coś się przyczyniło do tego, że Ola z Tomkiem zwerbowali mnie do tego wydarzenia (dziękuję!). Bardzo dużo się tam nauczyłem - nawet z pisaniem - czego dowodem jest ta, napisana w godzinę "ostatnia prasówka". Z początku spanikowałem na deadline, bo nie miałem pomysłu, ale przyszło jakoś fajnie.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2015/03/kropki-kreski-motor-motor-motor.html
Motor motor motor o koncercie zespołu Jazzpospolita.
Tekst napisany na gorąco po koncercie, ale najbardziej cieszy mnie coś innego - zupełnie niespodziewanie wyszło mi coś w stylu Trumana Capote. Chyba. Bardzo dużo go wtedy czytałem (Słychać muzy) i myśl, że udało mi się przenieść coś od takiego mistrza jest bardzo satysfakcjonująca.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2015/03/good-woman.html
Good woman o spektaklu Otello Grupy Pod Wiszącym Kotem.
Tutaj jestem dumny nie z siebie, ale z moich "dzieci" z koła teatralnego. Są super. Chciałem pokazać to tak bardzo, że napisałem nawet o sztuce teatralnej.

http://sit-and-wonder.blogspot.com/2015/06/enl-wyobraz-sobie-ze-zawsze-masz-czas.html
Wyobraź sobie, że zawsze masz czas o parapetówce wrocławskiej Barbary z Lechem Janerką.
Wybierając Wrocław jako miejsce do studiowania nie kierowałem się tak bardzo czynnikami edukacyjnymi. Lubię socjologię, ale Koszarowa jest na końcu świata i takie tam. Największe nadzieje zwróciłem do samego miasta, które w 2016 roku miało się stać Europejską Stolicą Kultury. To tak niesamowite, ogromne i fascynujące wydarzenie, że nie mogłem go przegapić. Pomyślałem też sobie, że super byłoby w nim uczestniczyć - do tej pory widziałem z bliska takie najlepsze festiwale jak WROsound czy Jazz nad Odrą, a jakiś miesiąc temu uczestniczyłem w kolejnym otwarciu Barbary. Miejsca tak legendarnego dla Wrocławia jak sam Lech Janerka na którego tekście do Wyobraź sobie nie tyle się opieram, co stoję na nim obiema nogami. Robię to z nieukrywaną przyjemnością - mam nadzieję, że inspiracja tym miastem pomoże mi jak najczęściej opisywać jego życie kulturalne, bo przecież już za chwilę zadzieją się tam wielkie rzeczy.


Dziękuję wszystkim za czytanie, wsparcie, obecność i uwagę.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Reading your red lips


Po co kobiety się malują?
Przecież wszystkie są piękne z natury, zawsze i wszędzie. A my faceci i tak zupełnie nie ogarniamy tego tematu. Co to jest maskara; mam się jej bać? Czy ta fryzura jest akurat naturalna? Czy wypada powiedzieć dziewczynie, że rozmazał jej się tusz pod okiem?
Mogę tylko przypuszczać, ale wydaje mi się że makijaż jest pewnego rodzaju formą dla kobiecości. Ustalonym konturem, którego nałożenie podkreśla nie tylko urodę, ale bardziej te damskie cechy wizerunku. Akurat tego elementu nie przejęli jeszcze metroseksualiści, jakoś nie lubią się mazać (przynajmniej dosłownie). Annie Clark z całą pewnością nie potrzebuje podobnych atrybutów, ale ją też spina gorset, tyle że innego rodzaju - gorset formy muzycznej.W artykule dla New Yorkera zdradziła, że wstydziła się swojej muzycznej edukacji, bała się że wyuczone gamy i pasaże trzymają w ryzach temperament blokując jej spontaniczność. Ustalona przez profesjonalizm teoretyków forma utworu muzycznego staje się dla piosenki tym samym co makijaż dla zaznaczenia kobiecości. Annie Clark jako St. Vincent wykorzystuje oba ograniczenia i walczy z ich stereotypami.






Kiedy przed wielu, wielu laty obdarowywałem ją taśmą z kawałkiem Solomona Burke'a, nałożyła z tej okazji tony makijażu, znacznie więcej, niż zwykła nakładać na co dzień, i o wiele więcej, niż miała na sobie tydzień wcześniej, i wiedziałem - a przynajmniej miałem taką nadzieję - że to dla mnie.
Nick Hornby, Wierność w stereo



Z powodu jej olśniewającej urody nie jest łatwo zauważyć, że Annie jest zdecydowanie czymś więcej niż kolejną uroczą śpiewającą laską, którą można się jarać. Bynajmniej nie pokazuje się nam dla naszej przyjemności, ale jest przy tym doskonale świadoma naszych - dość powierzchownych trzeba (się) przyznać - oczekiwań. Spokojem miarowego rytmu już w pierwszej piosence debiutanckiej płyty cierpliwie wylicza, z których ról społecznych świadomie się wypisuje. Tłumaczy słodkim językiem, który możemy zrozumieć bez większego dysonansu poznawczego pomiędzy silnymi przekonaniami od tak ślicznej istoty.Jednak z biegiem czasu atmosfera się zagęszcza i po kolejnym refrenie melodyjka pozytywki ginie w chaosie gniewnych bębnów i wkurzonej solówki gitary. You don't mean that say you're sorry. Clark rzuca nam w twarz, że wcale nie jest głupio nam złapanym na gorącym uczynku delektowania się jej urodą. Odkrywa hipokryzję, że niby przejmiemy się podobnym zwrotem winy: I'll make you sorry ?





O ile nie potrzebuje przyciągać spojrzeń, to forma muzyczna pomaga jej utrzymać emocje. All my stars aligned to klasyczna ballada prowadzona za pomocą wykwintnych wariacji fortepianu. Podtrzymują one nieporadne, ciche zwierzenia panny Clark które mogłyby się rozsypać bez ram taktowych zbudowanych z klasycznych akordów. Romantycznie tradycyjna melodia cofa nas do czasów kiedy proste panie spędzały wieczory nie szykując się do wyjścia, ale szykowały songbooki do wspólnej gry na pianinie w salonie rozświetlonym dyskretnym blaskiem gwiazd. 




Bóg dał wam jedną twarz
a wy dorabiacie sobie drugą.

William Shakespeare, Hamlet


Książę Danii był bardziej bezwzględny jeśli chodzi o nakładanie sobie masek. St. Vincent na pewno zna ten fragment o makijażu, bo w Paris is burning nawiązuje do tego dramatu wlewając truciznę do ucha. Ona też dorobiła sobie drugą twarz; tworząc kompletną kreację artystyczną. Mógłby ktoś pomyśleć, że tytuł jej najnowszej płyty "St. Vincent" jest wreszcie przyznaniem się do osobistej perspektywy, coś jak solowy album Damona Albarna. Jest jednak zupełnie inaczej - nie wypowiada się w swoim prawdziwym imieniu Annie Clark, ale ostatecznie zamienia się w artystyczną postać St. Vincent. Odklejoną od prywatnego życia i niepokojąco zdehumanizowaną, czego dowodem jest Digital Witness. To już nie forma kompozycyjna, ale zaprogramowany preset, rwący rytm zapętlony suchymi miechami trąbek. Generowanego obrazu dopełnia stylizacja sceniczna St. Vincent - nasrożone włosy, szeroko otwarte oczy i trupia bladość skóry upudrowanej w zimnych kolorach. Paradoksalnie, tym razem makijaż nie dodaje powabu, a zabiera naturalny rys. Podkręca urodę tak bardzo, że urokliwy popęd zamienia się w niepewność nowoczesności: mamy przed sobą pełną życia dziewczynę, czy wypranego z emocji terminatora? Tam gdzie iOS Samantha dawała złudzenie człowieczeństwa samym głosem, St. Vincent odcina się od gatunku ludzkiego kolejnymi modulacjami, programami i warstwami elektroniki. Nic dziwnego - nigdy jeszcze zmiana cyfrowego obrazu siebie i profilu osobowości nie była taka prosta.



Annie Clark przeszła transformację w St. Vincent, ale ja już jej trochę nie poznaję. Mam wrażenie, że funkcjonuje mniej jako osoba, a bardziej jako figura retoryczna. Oddająca swój głos na rzecz dyskusji o rynku muzycznym, roli sztuki, czy płci kulturowej - polecam kompletny artykuł na temat tego motywu w jej twórczości. Nieprzypadkowo nagrała płytę z innym muzycznym filozofem, Davidem Byrnem (bardzo polecam jego książkę Dzienniki rowerowe), który pewnie popchnął ją do tak znaczącej przemiany.
Ale pewnie to ja jestem niesprawiedliwy i marudzę, że nie moge tak po prostu pozachwycać się jej urodą. Ten artystyczny manifest udał się jej wyśmienicie - sama powiedziała przecież, że marzy o świecie, w którym płeć nie będzie grała żadnej roli. Nowe wcielenie Davida Bowiego? Bardzo proszę, przecież nikogo już nie dziwią jego transpłciowe metamorfozy, jakież mam więc więc robić awanturę o niedobór najbardziej prostackich, wizualnych wrażeń? Bo chyba sam nie jestem jeszcze taki płytki - owszem, jaram się śpiewającymi, ale przede wszystkim myślącymi laskami. 

wtorek, 7 lipca 2015

Je suis Scumbag



Dumną specyfiką mojego bloga jest to, że często do głosu dochodzą na nim emocje. Nigdy nie ukrywałem, że jestem zdeklarowanym szalikowcem OFF Festivalu, który przez następne dwa miesiące stanie się głównym tematem tutaj. Zanim to się jednak stanie, pośmieję się jeszcze z trochę z Opener Festival. Czy mam z nim jakiś problem? To nic takiego, ale chyba tak.
Chodzi tylko o to, że Opener nie umie się bawić.

Festiwale trwają tylko 3-4 dni, co mają więc robić ich uczestnicy przez pozostałe 362 dni roku? Fajnie byłoby powspominać, ale tak się składa, że w dzisiejszych internetach przyjemne myśli są uruchamiane najczęściej przez "prześmiewcze" memy i wesołe żarciki. Najbardziej zabawnym miejscem wymiany podobnych poglądów na temat gdyńskiej imprezy był fejsbukowy profil Scumbag Ziółkowski, którego tytułową gwiazdą - można powiedzieć nawet "headlinerem" - była postać dyrektora Openera Mikołaja Ziółkowskiego. Figura faktycznie przerysowana, ukazująca w krzywym zwierciadle mocarstwowe i ZAGRANICZNE ambicje stworzenia w Polsce dużego, poważnego festiwalu europejskiego, takiego jak np. Roskilde wspomniane ostatnio w wywiadzie dla Dziennik Bałtyckiego.  Co się oczywiście udało i nikt nie może kwestionować zasług pana Mikołaja na tym polu - wystarczy tylko wspomnieć kolejne powroty Jacka White'a, legendarny (dla mnie młodego) polski koncert LCD Soundsystem, czy wreszcie absolutnie cudowny, być może najpiękniejszy w całym moim życiu występ Blur. Opener stał się niemalże marką polskiej transformacji systemowej taką jak Euro 2012 czy dotacje z Unii Europejskiej. Ale czy nie wystarczy już tego mesjanistycznego tonu? Spójrzmy na wspomniany wywiad - myślę że dałoby się stworzyć go za pomocą jakiegoś Generatora Wypowiedzi Ziółka. To jego tour the force, obecne są wszystkie niezbędne elementy Jego wizerunku. Opener trwa i rośnie w siłę, jest potężną marką, prowadzimy rozmowy na następną edycję, akurat przed chwilą rozmawiałem z menagerem Gwiazdy, robimy europejski festiwal to musi być drogo, ceny takie europejskie, Roskilde, a złe ministerstwo złośliwie nie dotuje nam komercyjnej imprezy, widzimy się za rok, może być każda gwiazda, sky is the limit.

Może nie powinienem pisać takich rzeczy, bo jeszcze Ziółek zamknie mnie tak jak zamknął profil Scumbag Ziółkowski. Przesadzam? Być może, ale dość słabe i wkurzające są takie nie-dyskusje. Ale po kolei, fochy Mikołaja w porządku chronologicznym:


  1. Facebook usuwa fanpage SZ z powodu doniesienia - najprawdopodobniej z samego Alter Artu - o naruszeniu praw autorskich.
  2. Powstaje opozycyjna, alternatywna inicjatywa drugiego obiegu Je suis Scumbag zbierająca głosy protestu przeciw cenzurze nadmorskiego giganta. 
  3. ASZ Dziennik, jeden z najbardziej prestiżowych portali satyrycznych, na co dzień zajmujący się raczej polityką bierze na warsztat plakat tegorocznego Openera. Wykorzystując czcionkę wypisuje domniemanych i wymyślonych headlinerów Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości. Dzieje się to zaraz przed rozpoczęciem imprezy, więc moją pierwszą reakcją było "czy ASZ się sprzedał?". Nie zrozumcie mnie źle - kto jak kto, ale ASZ umie w product placement jak mało kto.
  4. Nie, Opener na pewno nie wykupił tego tekstu, nawet przez myśl mu to nie przeszło. Wręcz przeciwnie. Alter Art prezentuje oburzenie żartobliwym potraktowaniem i wysyła żądanie usunięcia - przypominam - satyrycznego wpisu. Twórca ASZ Dziennika publikuje bardzo ciekawy tekst na temat tego, że nie warto się wcale oburzać, bo to przecież świetna reklama, co ilustruje przykładem parodii reklamy Lincolna z Satuday Night Live.  I faktycznie - od siebie dodam, że bardzo często o najnowszych Openerowych ogłoszeniach dowiadywałem się właśnie ze Scumbaga.
  5. Opener ogarnia, że ASZ to nie jakiś kwejk i czytając słuszne głosy WTFu na twitterze wspaniałomyślnie wrzuca na swój profil sporne grafiki ASZa. No cudownie. Brawo. Social media ninja. ASZ też dał się udobruchać, bo nawet zmienił swój tekst na temat wcześniejszego potraktowania. Ale spokojnie, nic się nie zmieniło - skomentowałem Openerowi jedynym słusznym hasztagiem #JesuisScumbag i za chwilę skasowali ten komentarz :)
Kimże ja jednak jestem, żeby hejtować wielkie festiwale? Byłem tam tylko dwa razy (w tym raz ironicznie). Oddajmy więc głos Legendzie. Mistrzowi krytyki, cesarzowi ironii, generałowi trollingu młodych panien (pozdrawiamy panią redaktor Gacek) i niekwestionowanemu autorytetowi w dziedzinie jedynej słusznej muzyki gitarowej. Ja sam miałem szczęście przebywać w pobliżu radioodbiornika podczas wygłaszania tej niezrównanej tyrady. Panie i panowie, hipsterzy i hipsterki - Wojciech Mann wypowiadający się na temat zespołu KAZABJAN. 




Koniec już tych złośliwości. Jeszcze rok temu celebrowałem Openera na bogato - serią czterech tekstów z najciekawszymi występami kolejnych dni. Teraz nie podjąłem takiego wyzwania nie z lenistwa czy uprzedzeń, a zwyczajnie z braku pomysłu na line-up. No okej, akurat na Modest Mouse mam focha, bo jak ja byłem to oni se odwołali występ żeby kończyć płytę, która jakoś nie zmieniła świata. Ale reszta dni? Nuda. Co osiągnęli The Libertines, Mumford and Sons, Hozier czy Chet Faker? Ani klasyki ani ważnych tu i teraz płyt.

Chyba, że mówimy o hip-hopie. Dość nieoczekiwanie w Gdyni miały pojawić się wszystkie trzy najciekawsze i najważniejsze (Kanye jest bogiem) obecnie gwiazdy czarnej muzyki - flirtujący z młodzieżą Drake, uznawany przez Questlove'a mesjasz D'Angelo i Król Midas Kendrick Lamar (chociaż przeniesienie go na krakowski Live Festival od początku było raczej chwytem marketingowym). W tej nowej sytuacji gatunków muzycznych jak z nieba spadł do line-upu Taco Hemingway - gdyby nie istniał Mikołaj Ziółkowski musiałby go wymyślić. Inteligencki, modny, przystojny i stylowy raper z Warszawy idealnie spełnia bardziej wyrafinowane oczekiwania openerowej publiczności; a nawet dzisiaj słyszałem w Trójce jak Michał Nogaś przekazywał mu Listowne propsy od samego Marka Niedźwieckiego (!).


Jest jeden wykonawca, a raczej jedna piosenka, którą mógłbym opisać klimat tego całego nowego Openera. Z tonu fejsbukowych relacji Pani Agnieszki Szydłowskiej przebijało się poczucie, że to nie jest już "jej" festiwal, znalazła jednak kilka ciepłych słów dla projektu Major Lazer. 

perfekcyjnie skrojone pod festiwal i wielką scenę show z mocnym światłem, reżyseria publiczności i moc atrakcji jarmarcznych - ludzie szaleli. Kupuję to jako "chcemy aby ludzie bawili się zapominając o Grecji i tonie kłopotów jakie mają w życiu" jak mówili w wywiadzie [swoją drogą nie są to feminiści]. Kupuję ale i odsuwam na półkę - balanga.



Jessica jest tylko i aż imprezową zajawką. Tylko - bo szybko o niej zapomnimy i aż - bo przez te trzy dni duszności i zauroczenia pozostajemy we władaniu jej leniwej ponętności.  Nienaturalnie zwolnione tempo wykrzywia percepcję wprowadzając nowe strefy czasowe. Do mnie nie doszedł ciężki zapach jej ciała, ale gdybym mógł tylko zobaczyć je na żywo, wpadłbym pewnie po uszy razem z festiwalowymi towarzyszami w tańcu. Perfekcyjny relaks z morskimi refleksami Słońca. Nic nie szkodzi, że jej podkład jest sztuczny, bo w pewnym momencie imprezy nikt już nie zauważa domalowań i technicznych ustępstw. Nie da się jednak zlekceważyć Ezry Koeniga, syna dyplomaty wijącego tęsknym głosem swoje południowe, egzotyczne opowieści. I kolejny raz - wielkiego nieobecnego festiwalu Opener.



PS. Dwa DOSKONAŁE artykuły. Prawdziwe mistrzostwo lolcontentu.
http://natemat.pl/147745,lemingrad-zdobyty-przez-pis-czyli-jak-na-open-erze-nasluchalem-sie-wiecej-o-dudzie-i-kaczynskim-niz-o-muzyce
Na Temat o tym, że prawica przejmuje - uwaga, cytat - "Lemingrad" Openera

http://trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/1,35636,18291125,Open_er_Festival__Szef_imprezy_ostro_o_Ministerstwie.html
Oburzonko Mikołaja Ziółkowskiego na Ministerstwo Kultury XDDDD

PS2. Jakbym miał jechać na Openera to tylko dla Damona Albarna (tak było) lub dla niezwykłej kobiety. Dlatego na dniach opiszę jeszcze pewną fascynującą artystkę, która wystąpiła na Tegorocznej Edycji.

czwartek, 2 lipca 2015

SP 7': Garnitur raz i uśmiech dwa; to nie o nas



Ponoć nie ma róży bez kolców, ale Lilly Hates Roses śmiało stawiają na spotkania osobiste. W swoim pierwszym singlu dzielącego nazwę z wydaną właśnie płytą Mokotów na pierwszy plan wysuwa się właśnie fizyczność doświadczeń prowadzona przez drapanie hiszpańskiej gitarki wyjętej z bagażnika George'a Harrisona. Wybierają styczności bezpośrednie, bo tylko dotykiem można kleić się do kogoś i wyczuć linie papilarne. Skwapliwie wyczuwa to Kasia Gołomska figlarnie obrzucając słodką substancją delikwenta, który i tak już od dawna obrasta w kurz.

Miejscem umówionego spotkania jest Mokotów - warszawskie miejsce pracy gdzie chłodnym okiem patrzy się nawet na drzewa mające dawać cień wytchnienia. W Państwach - Miastach zespołu Muchy zmieniał się kolor nie biurowo, a tutaj kontrastem razi tło. Na szczęście w piosence pop siatki ulic stają się elementem gry miejskiej przystrojonej kolorowymi serpentynami, podobnie jak łańcuch mokotowskich biur który kusi prawdziwie malowniczymi widokami na przyszłość. Nie rozpoznał mnie mój kot. Niestety. Wciąż bardzo trudno jest (wz)ruszyć taką betonową dżunglę i nawet radosne bongosy nie są w stanie wprawić jej w ruch.

Aby spotkać się z kimś, należy umówić się na określoną godzinę, ale czas w Mokotowie biegnie za szybko. Narzuca własne szalone tempo, które bardzo trudno ogarnąć i utrzymać jego puls. Tak jak Szeherezada wydłużała noce tysiącem opowieści, tak Pani Kasia próbuje uśpić czas beztroskim śpiewaniem. Bo sprawa robi się poważna - nad jej karkiem nie wisi co prawda miecz kata, ale męcząca dorosłość. Czy jest jeszcze czas na głupstwa, czy trzeba już rzucić się w wir pracy i labirynt biurek? Deadline'y gonią, a gdzieś obok ucieka Słońce; bo nie można cały czas skąpić kasą od rodziców nawet za cenę wiązanki podłych klątw.

Lilly Hates Roses energicznie dopomina się o drogę inną niż ścieżka kariery. Kiedy inni, ci bardziej ułożeni przebojem wkraczają na rynek pracy, Kasia Gołomska i Kamil Durski wrzucają na listy przebojów cudownie pokręconą i taneczną piosenkę. Nie ustąpię żadnej z sił, nie poddam się i już. Brzmi to może jak tupnięcie niesfornego dziewczęcia, ale mamy do czynienia z manifestem skromnego indie rocka. Bo Mokotów to materiał na przebój lata - nie tylko Trójki, ale całych mainstreamów. Całość produkuje przecież Bogdan Kondracki, który jest odpowiedzialny za Trójkąty i Kwadraty Dawida Podsiadło, więc dlaczego nie miałoby się udać tym razem? Mokotów ma wszystko czego oczekuję od wakacyjnego przeboju: przestrzeń, pulsację i prosty refren na wznoszących chórkach. A nawet więcej - chętną natarczywość pukającą do drzwi oraz domagającą się spotkania i dotyku na osobności.



0:56 <3 comment-3--="">