background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

poniedziałek, 26 września 2011

KROPKI-KRESKI : Nie nadaję się do cyrku i cyrk nie pociąga mnie

możesz wierzyć lub nie wierzyć możesz wierzyć albo nie 

NO!NO!NO! - Self titled (2010)
"Polska supergrupa", czyli wiosła pociągowe Myslovitz i mąż Reni Jusis.

sobota, 24 września 2011

Niepolsko, nieczęstochowsko



Vermones - How soon is now EP (2011)


Tego lata częstochowska scena alternatywna (hehe) odniosła kolejny spektakularny sukces - PCTV, idol pewnej klasy częstochowskiego VII LO wystąpił na kultowym OFF Festiwalu. Oglądając relację video z warszawskich kwalifikacji-przesłuchań do tego wydarzenia (które oceniali m.in. Rojek i Dejnarowicz) zaliczyłem miłe zaskoczenie, bo okazało się, że Marcin Płatek okazał się nie jedynym kandydatem z Częstochowy. Istnienie Vermones mnie zaskoczyło szczerze mówiąc, bo raczej o nich nie słyszałem w ciągu 2 lat przebywania w tym mieście, być może dlatego, że członkowie żyją raczej w Krakowie.

Szkoda, że jednak nie dostali szansy zaprezentowania się w Katowicach, bo prezentowali się raczej profesjonalnie. Dogrzebałem się do ich EPki i jest to także bardzo dobra nowa mała płytka.
Już od razu słychać, że popracowano nad brzmieniem - nie jest jakaś chałupnicza produkcja, które zdarzają się debiutantom. W Essential shift wszystko jest naprawdę poukładane i brawo - bas dobrze chodzi, gitara klasycznie pogrywa, bębny fajnie się zbierają i gdzieś w tle jakiś przyzwoity klawisz. Kolejna dobra rzecz to wokal - zdecydowany, pewnie osadzony na niskich rejestrach i bezbłędnie imitujący angielski akcent. Melodia świetna, swobodnie wychodzą z tych początkowych szarpnięć gitary, a refren refrenem jest. Niezwykle chwytliwym też. Jest w tym wszystkim jakaś prosta siła podbijana przez bardzo dobre pasaże klawiszy i harmonijne wzniesienie się melodii, aby ładnie do tego wszystkiego nawiązać w końcówce, gdzie sekcja rytmiczna też gra bardzo pewnie.
Dalej panowie szaleją bardziej, bo Insight (moment in life that calls for another way of living) wyróżnia się ciekawą barwą partii gitary, która robi cały rytm, a za hałas odpowiedzialny jest świetnie współpracujący syntezator.

Syntezator jest świetny, bo pewnie taki mały zespolik ma tylko jeden z Allegro, a w Phantom of disorder to na klawiszu jest oparta cała kompozycja, znów bardzo mocno i zdecydowanie, nawet jak na taki instrument. Zdecydowane jest też pianino gdzieś w tle i wszystko wybija rytm, do którego doczepia się sprytnie gitara. Jest to najlepszy utwór z wszystkich czterech - zamiast zwykłego refrenu jest ta obłędny rozjeżdżający się motyw. No i składa się to to z dwóch części właściwie, bo gdy już poznaliśmy ten cały klawisz następuje wyciszenie i nagle jest klimacik i absorbujące "zwykłe" pianino. Ale absorbuje tutaj świetny głos wokalisty - klasyczny z gatunku Joy Division a jednocześnie zdolny z łatwością przekazać energię i szybciej coś wykrzyczeć (to ten skill, który nie posiada nawet Matt z The National). To dzięki temu wszystko utrzymuje swoje świetne tempo i wieńczy ten cały solidny styl. Hipnotyzuje nawet na końcu z klawiszami i całym zespołem w tle, aby nagle z łatwością pokazać 4ty wariant tej samej melodii. Brawo. Dzieje się coś i mknie nieustannie.

Należy pochwalić zespół za różnorodność materiału, bo na koniec prezentują balladę też. Stylową, oczywiście na akordach fortepianowych, a elektronika jest naturalną tego częścią i robiąc rytmiczne zawirowania w obu kanałach słuchawek wcale nie czyni wstydu. Tylko że... Cały czas próbowałem uciec od tego tematu, nie wspominać o tym, ale teraz po prostu trzeba. Pearls that were their eyes to przecież Editors w stanie czystym. Ten sam rytm i przedłużanie dźwięków i nawet intonacja wokalna też. Ta inspiracja od początku płytki jest jak dla mnie po prostu oczywista i przejawia się totutotam.
Nie mogę jednak bardzo ich za to zabić, bo udanie bardzo przekazują największy atut angielskiego bandu - podskórna energia i majestatyczny wręcz klimat (wokalny) łączący się z energetyczną sekcją rytmiczną. Wszystkie melodie są bardzo ładne i takie swobodne, zupełnie świetnie jak na tak młody zespół. Vermones chcą energii i ją mają. Taki Essential Shift ma przecież tak radiowy refren, że nie rozumiem, dlaczego nie słychać ich jeszcze na Trójce gdzieś obok Fonovela. Bardzo trzymam za nich kciuki, bo to po prostu dobrze już ukształtowany zespół brzmiący dokładnie jak ten z Anglii. A to jest bardzo duży komplement, naprawdę jest super.


03. Phantoms of disorder by vermones

wtorek, 20 września 2011

poniedziałek, 19 września 2011

SP 7" : Przezroczysty zespoł pop


Czy ktoś jeszcze czeka w ogóle na nową płytę Coldplay? Jest oczywiście ogromna grupa fanó znająca ich 5 hiciorów na krzyż, noszących do tej pory opaskę z Ołpenera i słuchająca tylko Myslovitz i U2. Nie śmieję się - też taki byłem, co może tłumaczyć to, że cały czas się niemi tutaj, na blogu zajmuję. Przy chwaleniu tak bardzo niedawnej ich EPki udzieliła mi się jeszcze przedkoncertowa podnieta i... skończyła się. W czerwcu w Gdyni Chris Martin ostatecznie udowodnił, że do końca poprzewracało mu się w dupce i naprawdę chce być "największym zespołem na świecie" z największymi laserami i ekranami (chociaż tutaj raczej nie przebiją POPmartu, hehe). Zawiodłem się srogo, bo liczyłem chociaż na kawałek "starego Coldplay". Ale zespołu alternatywnego, który wydał piękne-małe Parachutes i też urokliwiał na następnej płycie. Tego zespołu już nie ma, czego symbolem były confetti wystrzelone w refrenie smutnego przecież In my place. X&Y to zdławienie się hymnami, Viva la Vida (or Death and all of his friends) próbowało ciekawić Brainem Eno, ale teraz cały nieżal się z nich jedynie śmieje. Ze swoim kolorowym outfitem i tytułem Mylo Xyloto Zimnograjkowie są dokładnie tak samo nieudolnie hupsterscy jak ich fanki skaczący do uproszczonego rytmu Yellow.

Rozpisałem si, bo zwyczajnie jest mi ich szkoda. Naprawdę miałem nadzieję, że mogą jeszcze epicko wzruszyć jak na b-side'ach. Po płaczącym debiucie propsował ich sam Elton John i wszyscy a ja sam mogłem piszczeć falsetem.

Do rzeczy.
Zaczyna się potężnie i nie-odpowiednie zbyt epicko. Melodia banalna, ale pianino+perkusja przypomina dawne ich czasy. Co nie zmienia faktu, że nie mogło już być bardziej łątwych nutek - jadą w ten sam sposów od góry do dołu na dokładnie ograniczonych wysokościach pięciolinii. Nie wiem co napisać o refrenie, bo jest tak bardzo prosty (bardziej banalny), że właściwie nie ma o czym. Chris powtarza tytuł nieznacznie zmieniający tylko odrobinkę akordy. Częstochowski rym paradise-eyes dopowiedziałem sobie sam na 3 s. przed oczami. To bardziej pasuje do wykorzystania jako bezpłciowe intro przecież - Krzysiek śpiewa to samo jedno słowo z masywnymi organami i nic się nie dzieje. Jest to najbardziej bezczelny radiowy pop i celowo nie chciało im się tego rozwijać!
Inna sprawa, że refren faktycznie jest chwytliwy, ale cóż za problem zapamiętać 3 dźwięki. Violet hill było zuchwałym jeszcze kawałkiem, a teraz Coldplay promuje nowe wydawnictwo czymś, co można nazwać artystyczną kapitulacją. Ten utwór jest, ale jakby go nie było Tak bardzo szlifowali kompozycję, że stała się przezroczysta.

"Majestatyczne" brzmienie jest mięciutkim dywanem dla tych przyśpiewek. Owszem, bas mam moc, prawdopodobnie u nich tak bardzo jeszcze nie brzmiał. Cóż z tego, jeśli przesuwa akordy dokładnie o jakieś marne 2 centymetry. Prościutka solówka gitary odsyła do Editors. No i największy zarzut - refren Paradise bardzo przypomina Halo. Już śmiałem się z tego podobieństwa, ale należy pamiętać, że hit Beyonce skomponował frontman OneRepublic. Potwierdza się tylko niesamowita zdolność tego zespołu pisania radiowych przebojów, ale do tej pory to raczej oni przypominali Coldplay...

W piosence jest jednak ciekawie się robi, gdy w końcowym mostku talerzyki szybko pocinają, a Martin podśpiewuje całą beztroskością swojej lalalalawości. Ten wybuch spontaniczności trwa jednak całe 6 sekund.

Zastanawiam się cały czas po co dalej o nich piszę i to tak bardzo. Recenzję Mylo Xyloto chyba już sobie podaruję.Wygląda na to, że Coldplay ostatecznie zmienili się w life-styową kapelę grającą radiowy prostacko kolorowy pop.
Tylko tyle.


PS. Strasznie dziękuję za tak intensywne dobijanie się i żądanie przerwania moich ferii blogowych i naprawdę zrobiło mi się strasznie miło. I przepraszam, że powracam dopiero dzisiaj, no ale jakoś tak barakowo wyszło. Enjoy!

sobota, 3 września 2011

KROPKI - KRESKI : We broke free


Koncertowy plakat Metronomy wzywa także Ciebie!
Zespół ten przyjeżdża do Polski na koncert w warszawskiej Stodole 4 grudnia.
Jacyś chętni?

czwartek, 1 września 2011

Walk down by the staircase


 Radiohead - From the basement (2011)

Raddiohead wrócili do domu. A ściślej - do piwnicy Nigel Godricha, który jest ich odwiecznym producentem. Organizuje on też serię koncertów bardziej kameralnych dziejących się w właśnie w tychnisko położonych przestrzeniach. Tak się składa, że muzyka Radiogłowych, której znakiem rozpoznawczym jest swoisty klaustrofobiczny klimat właśnie pasuje tam idealnie. Po wydaniu ciekawej płyty nowej King of Limbs zaprezentowali ją także W Piwnicy.

Nowa płyta jest ciekawa właśnie,bo jest inna, rozwijają się, co takim gigantom jak oni się bardzo chwali. A pierwszy w setliście utwór Bloom to świetna prezentacja nowego stylu w pigułce. Więcej - na naszych uszach dokonuje się wręcz jego budowa, gdy niedarnie zwykła gitara też staje się rytmiczną przeszkadzajką, a dwójka (!) perkusistów świetnie się uzupełnia dorzucając kolejne warstwy muzyczne. Nowe Radiohead to rytm właśnie, tych piosenek właściwie trzeba się nauczyć, żeby możliwe było jakieś ogarnięcie tempa. Jednocześnie żywi ludzie okazuję się lepsi od sampli innego dustepu. Zespół wprowadza też bardzo "żywą" sekcję dętą, ale nie jest to już jazzowanie jak w końcówce Amnesiac-a. Te wszystkie trąbki wydają się być zrobione na komputerze. Tylko mają tę doskonałą głębię i brzmienie, które żadna elektronika nigdy nie podrobi.


Radiohead - The Daily Mail (From The Basement) by amomentofclarity
Już w drugim utworze Radiohead serwuje fanom zupełnie nową kompozycję. The Daily Mail nie pojawiła się na ostatnim longplaju i EPce też, prawdopodobnie dlatego, że jest to w zasadzie bardziej łagodna i "ładniejsza" wersja You and whose army?. Tym razem Tomasz Jork nie kryje się za efektami mikrofonicznymi i nie zasłania całego obrazu chorym oczkiem. Emocjonalnie obnaża się całkowicie; śmiem twierdzić, że tak łagodnie nie było go słychać od bardzo dawna. Te snujące się opowieści na fortepianie pod względem "prawdziwości emocji" przybliżają go do samego Damona Albarna. Ale to Radiohead jednak i nie może być tak cały czas spokojnie rzecz jasna. Przejście do drugiej, bardziej dramatycznej części utworu jest... jej. W jednej chwili następuje zupełnie przełamanie tej całej urokliwości. Za pomocą samych niskich klawiszy fortepianu kompozycja zostaje dosłownie przewrócona na drugą stronę. Nagle jest gwałtownie i strasznie. A kroczące dźwięki najgrubszego z dęciaków (puzon?) podbijają niesamowicie napięcie.

Nie będę się tak rozpisywać o każdym kolejnym  kawałku (nie tak dużo), bo Feral to kolejna porcja "żywego rytmu". Też niepokojąca. I potwierdza się niezwykle ważna rola basu podsumowującego ten cały chaos.
Little by little było najlepszym utworem na King of Limbs. Tutaj niestety nie dało się odtworzyć ścieżki od tyłu i rytm trochę zwalnia się rozjeżdża. Ale dzięki temu wydaje się jakoś sennie ociężały i nierzeczywiście obłąkany. I’m such a tease, and you’re such a flirt. brzmi lepiej, ale jednak ogólnie jest gorzej - szkoda, że pod koniec nie zmienili rytmu bardziej w ogóle, zamiast się tak męczyć (co słychać).

Radiohead - Codex - Live from The Basement by tatia lolua by nibeli

Z kolei Codex wypada zdecydowanie lepiej niż w wersji studyjnej. Jakieś dwa razy lepiej.Od razu czuć jest tą magiczną wręcz atmosferę kameralności. Miękkie niezwykle akordy pianina, słychać nawet ruchy jego maszynerii,to jak opadają młoteczki gdzieś tam w środku instrumentu (u-w-i-e-l-b-i-a-m to). To się dzieje tylko tu i teraz, nie jest to żadne studio bezdusznie sterylne, żadne sztuczki czy kombinowane brzmienia. I to przejście, TO na C-dur (1:28 na pliku górnym). Zabija jeszcze bardziej uczucia me. Sekcja instrumentów dętych pokazuje prawdziwą duszę niesamowicie rozpływając się w przestrzeni i łącząc z głosem Thoma. Mógłbym próbować dalej pisać o tych trójdźwiękach trąbek, ale nie wiem. No piękno, no magia.

Po obudzeniu się z poprzedniego utworu mamy Separator.Jest w tym jakiś ulotny pierwiastek All I Need i wreszcie pojawia się gitara Jonny'ego Greenwooda jak zawsze przemykająca gdzieś w tle. Piwniczna wersja Lotus Flower nie jest już tylko sterylnym nieco podkładem dla wygibującego się Tomasza - tutaj jest to żyjąca swoim życiem, rozwijająca się piosenka. Więcej się dzieje i większy efekt daje też zejście, zwolnienie melodii w refrenie.


Radiohead - Staircase ('From the Basement' session) by mysteryfallsdown

Kolejny nowy utwór - Staircase to taki Kwiat Lotosu, tylko bardziej. I znów podwójne fantastyczne tempo. Znów neurotycznie dzwoniące nutki gitary i dyszący Thom wyrzucający z siebie chęć przejęcia kontroli .
Morning Mr Magpie idzie na całość - wspaniała zabawa tempem, rytm ucieka nawet wokaliście. Panowie wreszcie nauczyli się brzmienia i jest to nieskrępowany niczym muzyczny Hyde Park.

Na końcu, samym końcu do hermetycznego, podziemnego wnętrza piwnicy dociera wreszcie jakieś światło. Delikatne dźwierkania ptaków są dźwiękami prawdziwego życia. Muzycy zapominają o wszystkich zabawkach, nowych instrumentach i rewolucjonizowaniu muzyki i za pomocą samego głosu i gitary (akustycznej!) pokazują, że cały czas znają to co najważniejsze - melodię, czyli istotę muzyki.


PS. Jeśli dobrze liczę, to ten tutaj teraz post jest 50-tym na tym blogasku. Pół stówy! 
Jestem wzruszony, naprawdę.