background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

wtorek, 16 grudnia 2014

God Help the Boy


God Help the girl - film (2014)


Eve ratuje nam życie

Muzyczny film reżysera kultowego Once Johna Carneya z Keirą Knightley i Markiem Ruffalo Begin Again nosił oryginalnie nazwę Can a song save your life? Nie jest to może najlepszy tytuł dla hollywoodzkiego filmu, ale bardzo chętnie wziąłbym takie hasło na sztandary pod postacią życiowego manifestu. Tak, zebraliśmy się tutaj, bo wciąż (mimo odpływu jedynki z przodu wieku) piosenka popowa jest dla nas ważna, przypisujemy jej sprawczą moc ratującą nam życie. Znam tylko jedną rzecz, która może na nie wpłynąć w równie znaczący sposób - dziewczyny. Piosenki śpiewane przez dziewczyny. Taką właśnie mieszankę wybuchową serwuje nam Stuart Murdoch w swoim filmie (!) God Help The Girl, który od zeszłego piątku można oglądać w polskich kinach.




Eve pięknie śpiewa

Lider unikatowego w swoim stylu Belle and Sebastian zapisał historię Eve w scenariuszu i piosenkach. Bez większej przesady mogę powiedzieć, że udało mu się skomponować pop bittersweet symphony. Partie śpiewane są wzorcowymi przykładami piosenek pop, dokładnie takich jakimi wymyślili je The Beatles. Klasyczne utwory przechodzą z akordu w akord z leciutkim poświstem tanecznego kroku, zawsze przyjemnie i łatwo przyswajalne dla ucha.
Takiej właśnie harmonii szuka w muzyce Eve, tytułowa bohaterka, która oprócz problemów psychicznych ma talent i zmysł melodii - pisze urocze piosenki kiedy nie może poradzić sobie z samą sobą. To nimi przedstawia się w prawdziwym świecie gdy usprawiedliwia swoją ucieczkę od lekarzy (Act of Apostle) lub uwodzi przydatnego chłopca (The Psychiatryst Is In). Tak się składa, że tych samych piosenek słuchają chłopcy nie mogący poradzić sobie z samą Eve (Pretty Eve in the Tub). Ostatecznie to jej emocje napędzają historię i ona pozostaje kuratorem składanki swojej grupy nowych przyjaciół. Nie powinno to nikogo dziwić, bo

Eve jest śliczna

Główna bohaterka jest gwiazdą od samego początku: kocha ją kamera, a instrumenty same stroją się do jej taktu. To jedna z tych dziewczyn, którą chcesz się zaopiekować z czystej empatii, bo jej uśmiech zaciąga najbardziej szczodry kredyt (szczytnie zapewniany jako bezzwrotny). Samą Eve gra (i śpiewa) Emily Browning zjawiskowa tajemniczą urodą i mieszcząca w niskim wzroście sprzeczności: entuzjazm nowego projektu i niepewność wypalenia emocjonalnego. W ogóle Stuartowi udało się zebrać naprawdę sympatyczną gromadkę - Hannah Murray gra tu drugie skrzypce; zahukaną dorastaniem niewiastę o wdzięcznym imieniu Cassie.
Stylistyka debiutanckiego reżysera jest już promocyjnie porównywana do Wesa Andersona; być może z uwagi na zbieżne czasowo inspiracje staroświecką Nową Falą francuskich lat 60-tych. Niemniej jednak w miejscach gdzie Anderson stawia kolorowe domki dla lalek, Murdoch ożywia sceny tanecznym akordem, który zapala jupitery musicalowej śpiewności. W filmie Stuarta nie znajdziecie kolorowych makiet, bo scenografia odbija jaśniejącą iskrę młodości bohaterów, podobnie jak sama kamera sama zwraca się do źródła muzyki.




Kluczowa dla klimatu opowieści staje się jednak pewna umowność, którą ofiaruje nam reżyser. Bezczas staje się łaską - przyzwoleniem na słodki sentymentalizm, pastelowe bale i beztroskie naiwności. Od technologii też mamy wolne; nie ma Internetu, rozgłośnie radiowe edukują młodzież muzyką z taśm magnetofonowych, a telefon zastępuje piesek wysłany z wiadomością serca. To wszystko zwalnia nas z odpowiedzialności, a raczej z dorosłości. Wiemy mniej więcej, że pewne historie występują zawsze, bez względu na czasy w których żyjemy. Ta sama zasada ma zastosowanie do nas samych. Trudność emocjo z jakimi musimy sobie poradzić jest zawsze taka sama, nieważne z jakim wiekiem przyszło nam akurat dojrzewać. Lub zakochiwać się.


Eve jest niewdzięczna

God Help The Girl jest zachwycającym filmem, ale po seansie pozostaje pewien niedosyt. Coś jest z nim nie tak i tudno powiedzieć dlaczego - bo przecież Eve znalazła swoją szansę na bycie gwiazdą, a jej obraz rozpływa się jeszcze ciepłem w naszych sercach. Dostałem dokładnie to co chciałem, dodałem najwyższą ocenę na filmwebie, ale to dziwne uczucie nie chciało ze mnie zejść. I nagle zrozumiałem Jamesa; drugoplanowego bohatera filmu, miłośnika śpiewającej dziewczyny i zawiedzionego chłopaka (oczywiście w przyjacielskim znaczeniu tego słowa). Tak jest zawsze - pomagamy, pielęgnujemy, utwierdzamy w dobrym samopoczuciu, na nas buduje się jej pewność siebie, jesteśmy jej pierwszymi entuzjastycznymi recenzentami. Odkrywamy je dla samych siebie, a wszystko po to, żeby pozostać wiernymi fanami, którzy mogą co najwyżej kupić w sklepie jej najnowszą płytę. You got lucky - you ain't talking to me now. Oczywiście od początku wiedzieliśmy, że nigdy nie dorastaliśmy do jej pięt, trafiło nam się rozpoznać diament przed oszlifowaniem i zaraz wróci na nieosiągalny dla nas poziom. James miał pecha, bo nie dane mu było w porę usłyszeć theme songa Eve rozpoczynającego się niepozostawiającego złudzeń werse "there is no way I'm looking for a boyfriend".


czwartek, 11 grudnia 2014

SP 7" : Johnny, take a walk with your sister the moon



Czy Stuart Murdoch pomylił na starość kluby z muzyką? A może aż 40 lat zbierał się na odwagę, by wejść do jednego z nich? The Party Line jest jedną z niewielu piosenek Belle & Sebastian nienaznaczonych skoczną wesołością mającą maskować nerwową niepewność. Doświadczony w swoich czterech ścianach bedroom dancer wreszcie wchodzi w światło prawdziwego parkietu.

A taki klub nie jest miejscem tak sprzyjającym pokojowi jak indie nasłonecznienia poprzednich albumów. Bas musi przebijać się swoim dundnieniem przez snopy dyskotekowych reflektorów, gitara wciska się krótkimi zagrywkami, a w tłumie ludzi nie ma miejsca na wymyślne piruety i zgrabne figury towarzyskie. Jesteśmy zmuszeni skakać, bo rytm jest w tym miejscu sprowadzony do najprostszego wspólnego mianownika.

Czy do takiej muzyki da się w ogóle tańczyć? Okazuje się, że są znawcy tematu potrafiący odnaleźć się nawet w takiej rzekomej łupance. Więcej nawet - traktują ją z jeszcze większym wyczuciem i kontrapunktującą powściągliwością. To jak z pewnością siebie - wytrawny bywalec nie musi zarzucać towarzystwa workiem dowcipów, wystarczy że ograniczy się do ciętej riposty. W tej melodii tancerze przemykają między prosto postawionymi ramami taktowymi wtrącając niby przy okazji zgrabny obrót czy podbicie bębenka.

Więc Stuart Murdoch bansuje, bardziej śmiało wciąga się w wir zabawy; ale nawet wtedy myśli o problemach z babami. She asked me if I'm single going steady - tak bezpośredni kontakt wywołuje podony połoch emocjonalny co na wczesnym Tigermilku. Wydaje się, że nawet taka konfuzja nie jawi się już końcem świata wpędzającym z powrotem do bezpiecznej swojej pościeli. W końcu every beauty needs to go out with an idiot, a girls in peacetime want to dance. 


KROPKI - KRESKI : Euforia - Waxwings


Nervy - Nervy (2014)

Anonsowany tu i ówdzie WROsound zbiera swoje owoce.
Swoją płytę wydały wreszcie Nervy, czyli Agim Dżejlili, Igor Boxx i Jan Młynarski. Można jej już posłuchać na Spotifi, do czego serdecznie zachęcam.







Michał Biela - michał biela (2014)


Poza tym miła niespodzianka dotarła do nas z Warszawy - Michał Biela, lider i wokalista zespołu Kristen - został nominowany do Paszportu Polityki w kategorii "Muzyka Popularna". Gratulacje, miły gest redaktora Chacińskiego, ale wciąż nurtuje mnie jedno pytanie - czy Wojewódzki będzie wiedział kto zacz?

Tej płyty nie ma w Spotifi, samego pana Michała nie ma nawet w ZAIKSie. Ale zawsze możecie kupić jego solówkę na bandcampie do czego zachęcam jeszcze mocniej.

wtorek, 9 grudnia 2014

Wanna crush and burn




12 listopada byłem na koncercie Jacka White'a i było całkiem spoko. Szalony pisk fanek, elitarność krakowskich hipsterów, sentyment rockowej starej gwardii i lans telewizyjnych celebrytów. Generalnie dla każdego coś miłego, a śpiewanie riffu Seven nation army stało się już tym samym elementem krajobrazu co krzyczenie "hip-HOP!" na koncertach z rapsami. Co z tego wszystkiego, skoro następnego dnia we Wrocławiu o w wiele lepszy koncert dała Julia Marcell. W Starym Klasztorze dostałem wszystko czego brakowało mi u chłopca z gitarą - żywą zabawę, taneczny nerw, wyzwalającą rytmikę, bezpośredni kontakt, utwory The Dead Weather, element improwizacji i to co najważniejsze - moje piosenki.




Od razu muszę się wyjaśnić - różnice koncertowych odczuć mogą subiektywnie wynikać także z tego, że należę do obozu "jaram się śpiewającymi laskami" a nie "jaram się Jackiem" (White-m, żeby nie była jasna sytuacja). Tego wieczoru to Julia Marcell była najważniejsza. Zaczęła może nieco chaotycznie, ale już minimalistyczne i surowe Piggy Blonde zahiopnotyzowało publiczność. Z tego wykonania przeszła do odgrywania roli - Maryanna stała się czymś na kształt szekspirowskiego monologu. Wstrząsającego i intymnego; scena zawierająca się w punktowym świetle przypominała teatralną, a każdy gest Julii wywierał wpływ niekoniecznie muzyczny, ale emocjonalny przede wszystkim. Jej charyzma jest obezwładniająca, trwamy unieruchomieni niby pod wzrokiem młodej Ofelii.

Bo faktycznie, miało się wrażenie, że oglądamy artystkę w najlepszym momencie swojej kariery. Dowodem tego poczucia siły może być zagranie najnowszego albumu Sentiments w całości - setlistowy ruch, którego odwagi próżno szukać u uznanych nie-debiutantów. Trzecia płyta jest naturalnym rozwinięciem autorki - zaczynała jako pianistka-songwriterka, a do rejestracji i tak skromnego instrumentalium musiała zbierać pieniądze przez croudsurfing. Drugim wydawnictwem June, śmiało skierowała się w stronę elektroniki, a na koncertach już akcentowała rosnące znaczenie sekcji rytmicznej. Teraz sięgnęła po gitarę elektryczną, która nie jest nosicielem hałaśliwych solówek, a naturalnego rytmu. Klasyczny zestaw perkusyjny zaskakuje piosenkowym wkładem, tak konkretnym jak na Safari Pustek. Brzmienie jest proste, ale dzięki temu tym łatwiej trafiające do środka słuchacza. Bez nowoczesnych udziwnień, zbędnych do zwyczajnych historii. Wśród środków także znanych nam doskonale - gitara, bas, bębny i klawisz - bo to przelot jest tu najważniejszy.



Najpiękniejsza prostota kryje się jednak w samych piosenkach. Jak w mojej ulubionej North Pole, klasycznie prowadzonej przez melodykę prostego bicia akordów. Zwyczajna historia, której niepewność podbija rześki zwrot w refrenie i łagodzący klawisz Hammonda. Jedna z tych życiowych spraw, która nie poruszy instytucji Jacka White'a, bo co miałoby go obchodzić polskie dziewczę dying in the living room to the music from America so proudly universal, that they like to call it soul? Są w moim świecie ważniejsze rzeczy niż zbawianie gitarowego soundu i potrzebuję do tego wyciągniętej znajomej dłoni. Zanim Julia Marcell zawojuje pół świata i zabierze się za Sprawy Muzyki, miło że pamięta o smutnych-nudnych fanach pisząc piosenki, które wciąż jeszcze możemy przyjąć jako własne.



(takie tam, rodzinne)


PS. Dwa pierwsze zdjęcia zrobiła margo, którą serdecznie pozdrawiam podobnie jak Szczotka i Julię (nie, nie tą Marcell), z którymi miałem przyjemność partycypować w koncercie.

niedziela, 23 listopada 2014

WROsound: This city's rhythm kills me (II dzień)



Drugie dzień WROsoundu naznaczony występami pełnych zespołów instrumentalnych rozpoczęło Kristen. W obrębie swojej gitarowej kategorii (choć może powinienem napisać "niszy") są to najbardziej utytułowani zawodnicy, co w doskonałym stylu udowodnili na scenie Impartu. Doświadczenie, zgranie, lub/i lata znajomości podblijały precyzję ich piosenek na iście profesorskie poziomy alternatywne. Jednocześnie to luz, swoboda i niewymuszona inteligencja pozwalały na głośnościowe ucieczki i sympatyczne numery jak zaskakująco przebojowe Music will soothe me. Gdzieś między gitarowymi efektami brykał sobie mały Tadzio (najmłodszy z Rychlickich), a Michał Biela odszedł od mikrofonu, aby a'capella zwrócić się do kameralnej sali pirackim zawołaniem o The Secret Map. Świetny, przyjemny koncert - tylko i aż tyle.



Bardzo fajne klimaty gościły na występie MiloMailo, chociaż była to impreza na której znalazłem się trochę przypadkiem. Melodyjne rapsy z regową pulsacją nie są moim gatunkiem, ale dałem się porwać dźwiękom ekipy Ridim Bandits. To prawdziwy kolektyw - czuć było pozytywne wibracje zachodzące pomiędzy członkami grupy i autentyczną radość ze spotkania zaproszonych przyjaciół - Asi Kwaśnik i GPD. Te wszystkie gatunkowe "przekazy" i "energię" zwykłem traktować nieco z góry jako frazesy wstawiane w miejsce pustych melodii, ale tego wieczoru i tak przyjęły mnie z otwartymi ramionami.



Peter J. Birch przyzwyczaił nas do tożsamościowych dylematów, ale akurat w muzyce niespójność ideologiczna nie powinna być dogmatem (inaczej niż w literaturze, za co dziękujemy Zadie Smith). Czym innym jest ciekawa różnorodność, a innym permamentna niepewność. Co więcej, sytuacja taka irytuje samego słuchacza, który spodziewa się folkowej melodyki, a dostaje grandżowe popisywanie się fajnym wzmacniaczek. Sympatycznie, że Piotr B. umie grać też na akustycznym zestawie Boba Dylana, ale nie widać w tym logicznego układu - także instrumentalnego, bo w sobotę The River Boat Band grali bez klawiszowca. Tego wieczora ładne ustępy i malownicze migawki nie zdołały niestety zaintrygować piosenkoopowiadaniem.



Breslaux zagrało najkrótszy, ale zarazem najbardziej intensywny koncert WROsoundu. Wcale nie przesadzali obiecując błyski i muzyczne fajerwerki, gdy w wybuchowej atmosferze (podświetlonej na czerwono) galerii ImpArt zdetonowali brzmieniową bombę. Nieprzerwany, nieugaszony set podejmował kolejne rytmy i style. Brawurowa operacja na żywym organizmie, bo komputer faktycznie był tylko podkładem do przeszywających dźwięków saksofonu Witolda Sikory i uderzeń perkusjonalnych padów Pawła Kawłaka. Czas prawie 1 morrisseya (20 minut) okazało się idealnym formatem dla ich występu - trudno byłoby dłużej utrzymać napięcie i zaparty dech w piersiach.



Krótką chwilę zaczarowała moin moin, songwriterka z Czech. Przez dwie piosenki przemyciła duszny klimat groźnych ballad PJ Harvey i niepewność głębokich tonów. Jej zimny spokój był ciszą przed burzą, która miała nadejść z jej bardziej elektrycznymi kolegami.



Na Pure Cityzen było głośno. Zresztą zgodnie z oczekiwaniami, bo dla czeskiej kapeli hałas nie jest środkiem, a celem. Na pewno nie chodziło o fetyszyzację wzmacniacza (jak u wspomnianego Piotrka); wręcz przeciwnie - cudowne gitary, Fendery i Gibsony rzucane były na podłogę z oburzającą złością. Ich piękne korpusy obijane były bez cienia lityości, a świętokradztwo kwitował jedynie głuchy zgrzyt. Brutalnym scenom muzyków towarzyszyły iście apokaliptyczne obrazy z projektora wyświetlane nad widownią i to do niech dążyły sprzężenia utworów. Występ był naprawdę ciężki - zarówno gatunkowo, ale też niełatwo było się zmierzyć z tak masywną ścianą dźwięku. Warto było podjąć to wyzwanie.



Największy hałas wzniesiono jednak na cześć Waldemara Kasty. Legenda wrocławskiego hip-hopu wróciła na scenę po latach nieobecności. Przyjęcie okazało się być więcej niż entuzjastyczne – wypełniona po brzegi Sala Teatralna Impartu bujała się w rytm rapowanych wersów. Cóż, ja także - zdradzę wam, że pół życia czekałem na chwilę kiedy mogłem razem z publiką krzyczeć Hip - HOP!!! Żadna tam beka z rapsów, tylko fantastyczna zabawa. Oraz wielki szacunek dla samego KASTY, który technicznym mistrzostwem i nienaganną dykcją zjada większość znanych osobowości scenicznych. Najwyższy poziom muzyczny zapewniła ekipa Electro-Acoustic Beat Sessions – równorzędnych gwiazd tego wieczoru i wspaniałych muzyków, których solówki zachwycały nawet tych, którym z hip-hopem nie jest po drodze. Robili co chcieli przerzucając się kwitami i samplami, a solówki występowały tak często i tak widowiskowo jak u jakiegoś Wojtka Mazolewskiego. Opowiadamy legendy o nadmorskich składach jazzowych, a dla mnie to EABS jest taką nową gwardią - najlepsi z muzyków Dolnego Śląska bawiący się dźwiękiem, konwencjami i jazzem, jazzem właśnie!




To właśnie koncert Kasty może stać się dumnym symbolem idei całego festiwalu – lokalna legenda łącząca swe siły z młodymi utalentowanymi muzykami. Nieoczekiwany powrót specjalnie dla publiczności WROsoundu. Zderzenie gatunkowe przywołujące uznane dokonania, ale przedstawiające je w zupełnie innym, świeżym świetle. Perfekcja brzmieniowa i wykonawcza muzyków. A przede wszystkim – świetna zabawa łącząca wszystkich miłośników dobrej muzyki i pokazanie czegoś zupełnie wyjątkowego, co mogło się wydarzyć tylko na tej scenie.

piątek, 14 listopada 2014

WROsound: Nie napinaj (I dzień)




WROsound rozpoczął taneczny rytm programowanych bitów i nie był to przypadek - cały pierwszy dzień należał bowiem do elektroniki. Notopop zaserwował basowy set, po którym uroczo ślizgał się głos Kasi Gruszki. Największą siłą tego zespołu jest precyzyjne, bezpośrednie brzmienie. Nawet jeśli pewne elementy (jak dublowanie wokali) nie były najbardziej potrzebne muzycznie, to okazały się niezbędne do dobrej zabawy na parkiecie.



Babu Król dorzucił jeszcze więcej zabawek. Sala teatralna Impartu jest jednym z nielicznych miejsc będących w stanie pomieścić osobowość Budynia. To człowiek-impreza, który nie potrafi spokojnie ustać w jednym miejscu, przy jednej piosence czy grając na jednym instrumencie. Ekwilibrystyka słowna i mieszanka brzmieniowa sprawiła, że Babu Król aż kipiał szaloną energią. Cały zespół - aż trzyosobowy, bo kontrapunktem spokoju dla Budynia i Bajzla (człowieka-orkiestry) była Zosi Chabiera grająca na skrzypcach i gdzieś z boku pilnująca chłopaków. Kulminacją występu był swoisty haracz jaki musiała spełnić publiczność w zamian za bisowany utwór. Tym razem Budyń postawił swój warunek wprost - zagrają jeśli wszyscy wstaną z krzeseł i będą tańczyć wszyscy razem.




Nazwa zespołu Poprzytula nie kłamała, bo koncert tego zespołu był faktycznie przytulny. Problem w tym, że było chyba zbyt przyjemnie. Zbyt komfortowa muzyka nie mąciła odczucia, które nie niepokojne przez nikogo ciągnęło się jak muzak. Najmilsze nawet okrycie rozleniwia swoją ciepłotą i ciężko wygrzebać się spod monotonnej pierzynki. Brzmienie jest, melodii brak. Kombinują z pomysłami, ale są one zbyt nieważkie by ruszyć emocją słuchacza. Symbolem tej bezsiły był zły werbel; w założeniu wybudzający z zadumki, a w rzeczywistości drażniący szorstkim wyskakiwaniem przed szereg.



Swój występ w Sali Kameralnej dało We Draw A. Było to dla niech miejsce idealne nie tylko z nazwy. Kruche procesory komputerowe i ślady klawiszy utrzymywały się na intymnej przestrzeni tej małej salki. Co z tego, że oni sami byli schowani za sprzętem i dystansem scenicznej scenografii skoro ich emocje spłynęły zza snopu świateł oślepiając nas równie mocno jak żarówki reflektorów. Odpłynąłem tu z pisania o muzyce, bo to nie ona była tam najważniejsza. Rozmyta klimatem całości, przechodząca od mechanicznego bujania do naturalnego tańca wyzwalającego z niepokojów.



Jeśli chodzi o Nervy, to ani przez chwilę nie musiałem się martwić o występ tego zespołu. Dali zdecydowanie najlepszy koncert całego WROsoundu, a ich brzmienie urwało mi głowę. Nie chcę się powtarzać, ale faktycznie jest ono sonicznie kompletne - fizyczne siły siedmioosobowej orkiestry dętej plus tytaniczna praca Jana Młynarskiego za perkusją. To już oficjalnie najlepszy bębniarz w Polsce, z łatwością prześcigający się z połamanymi komputerowymi rytmami. No i Agim Dżejlili jako mistrz ceremonii, szalony naukowiec, Nicolai Tesla fal elektroakustycznych. Miał kontrolę absolutnie nad wszystkim, z aptekarską precyzją odmierzając akcenty żywe i te bardziej wirtualne.



Na koniec opisu pierwszego dnia trzeba wspomnieć o nieoczywistych wyborach artystycznych WROsoundu. Choć Nervy są najlepsze, choć składają się z trzech absolutnych osobowości (na płycie dochodzi jeszcze połowa Skalpela - Igor Boxx), to prawie nikt jeszcze nie kojarzy. Grali tylko 3 koncerty, kiedyś anonsowała ich pani redaktor Szydłowska, ale wciąż nie mają nawet porządnego klipu na youtube. Wszystko to sprawia, że obsadzenie ich w roli headlinera Pierwszego dnia WROsoundu było niezwykle odważną decyzją - która jednocześnie okazała się najlepszą z możliwych. 25 listopada (najprawdopodobniej) ukaże się w sklepach płyta Nervów, a razem z nią w mediach entuzjastyczne recenzje ich debiutu. Pamiętajcie proszę wtedy, kto pierwszy o nich pamiętał.

czwartek, 23 października 2014

WROsound : Totalny początek

WROsound już jutro we wrocławskim Imparcie. Wrzucam jeszcze wywiady z bloga festiwalowego no raz jeszcze polecam to wyjątkowe wydarzenie.


Nervy zagrają w piątek o 24.00




1. Tworząc Nervy czujesz się choć trochę debiutantem, czy to po prostu kolejny z waszych rozlicznych projektów muzycznych?
Współtworząc Nervy czuje się nie tylko jak debiutant ,ale jak odkrywca nowej przestrzeni dla siebie. Przestrzeni w której próbuje się odnaleźć i wyrazić. Zredefiniować samego siebie na nowo. Jednak formula Nervy, która jest wypadkowa mnie Igora i Janka, nie jest moim jedynym środkiem. Mimo to, każde takie spotkanie z muzyka traktuje jako "totalny początek”. Czuje wiec w sobie wiecznego debiutanta.

2. Gracie rzadko, tylko na niektórych festiwalach. Dlaczego wybraliście akurat WROsound?
Dlatego, że nadarzyła się okazja by, przy dobrym audytorium, w atmosferze festiwalu i miasta, które jest nam bliskie, pokazać naszą muzykę.Wrocław, to moje artystyczne korzenie. Cieszymy się, ze będziemy mogli się podzielić naszą muzyką właśnie tutaj.


3. Mieszkasz na co dzień w Warszawie więc masz odpowiedni dystans. Czy faktycznie uważasz, że Wrocławska scena jest jakimkolwiek fenomenem na polskiej scenie muzycznej? Możemy o czymś takim w ogóle mówić? Czy to po prostu ładny zabieg PR-owy?
Obecnie kursuję miedzy Warszawa a Katowicami. We Wrocławiu bywam, mam przyjaciół, rodzinę i tak naprawdę, mentalnie nigdy się z tym miastem nie rozstałem.
Tutaj nawiązałem kluczowe dla mnie przyjaźnie, które zaowocowały powstaniem zespołu Őszibarack i w ogóle , jako tako mnie ukształtowały.

Nie używałbym tak górnolotnych określeń. Po prostu, w pewnym momencie, w mieście Wrocław pojawiło się i skontaktowało ze sobą wielu wrażliwych i pomysłowych ludzi. To zaowocowało czymś co kiedyś nazywało się „wrocławska scena”. Byli to ludzie z poza tzw. meinstreamu, pozbawieni kompleksów. Osoby mające pomysł na własny język w szeroko rozumianej muzyce elektronicznej. Kiedy pojawiła się moda i boom na ten rodzaj ekspresji, nagle zaczęło ją uprawiać gro ludzi, którzy nie wyrośli z tej tradycji , ani nigdy wcześniej nie mieli z nią styczności. To naturalny proces. To co dziś jest tzw. „awangarda” jutro staje się kanonem. Nie wiem czy istnieje scena jako taka, na pewno Wrocław dał światu sporo ciekawych zjawisk muzycznych..choćby Skalpel, Kanał A., Husky, The Kurws, Mikrokolektyw, Monosylabik czy z nowych We draw A, ekipa z You Know Me, kolektyw SLAP etc. Dzięki pracy tych utalentowanych ludzi Wrocław na pewno zyskał i nadal zyskuje. Czego mu życzę z całego serca, Ja..Wrocławianin!
Breslaux zagra w sobotę o 22.15



1. Czy da się tańczyć do dźwięków saksofonu?

Oczywiście, że tak! Zamierzam to udowodnić 25 października.

2. Jakie fajerwerki przygotujecie na WROsound?
Przygotowujemy 20-minutowy, nieprzerywany i wręcz transowy pokaz naszych wyobraźni. Będą to nasze dotychczasowe kompozycje i zajawka czegoś co będzie miało swoją premierę pod koniec listopada.

3. Który z projektów w, których bierzesz udział najszybciej zdobędzie nagrodę Grammy i dlaczego? :)

Zdecydowanie Breslaux, mamy plan to osiągnąć w przyszłym roku J a jest to spowodowane faktem, że muzyka, którą wypuszczamy podoba i będzie się podobać każdemu bez względu na wiek czy preferencje muzyczne.


Notopop zagra w piątek o 19.oo



1. Jaka jest wasza ulubiona płyta pop i taka, która na pewno popowa nie jest?
Kasia: Popowa to SOHN „Tremors” a niepopowa to Bjork „Vespertine”

Mateusz: W moim przypadku nie ma jednej konkretnej płyty pop, która jest numerem jeden. Cały czas wyszukuję coś nowego, co jest dla mnie inspiracją i raczej rzadko jest to muzyka pop w dosłownym znaczeniu tego słowa. Jednak jedną z ostatnich, która zapadła mi głęboko w pamięć jest płyta Lorde - Pure Heroine. Tak dojrzała płyta w wieku niespełna 17 lat robi naprawdę spore wrażenie. Jeśli zaś chodzi o płytę z zupełnie innego gatunku to bardzo lubię wracać do RHCP i ich “Californication” i ta płyta chyba nigdy mi się nie znudzi.


2. Jak ważna jest dla was strona wizualna, wizerunek zespołu i dlaczego?
Kasia: dla mnie jest to ważna część i stanowić powinna całość z twórczością. Marzą mi się zwariowane kostiumy i światowa oprawa koncertów.

Mateusz: Bardzo ważna. Prezentując się w mediach chcielibyśmy tworzyć markę charakterystyczną i rozpoznawalną. Nie chcielibyśmy być kojarzeni z kolejnym zespołem, który kogoś naśladuje, dlatego staramy się obrać nowy kierunek zarówno od strony czysto muzycznej, jak i brandingowej.


3. Kto rządzi w zespole? Silna męska dłoń, czy subtelny damski wokal? :)
Kasia: jeśli chodzi o kwestie organizacyjne to chyba ja. Ale jeśli chodzi o ważne aspekty takie jak brzmienie utworów czy decyzje w sprawie spływającyh propozycji to panuje demokracja. Jak nie możemy dojść do porozumienia to głosujemy. Rzadko do tego dochodzi. Zwykle solidne argumenty potrafią przekonać oponenta danego pomysłu :-)


Mateusz: Każdy z nas ma swoje obowiązki, które podzieliliśmy wcześniej. Przez to każdy bywa czasami nieprzyjemny jeśli chodzi o dopinanie pewnych spraw dotyczących tych właśnie zadań. Jednak rzadko dochodzi do zgrzytów i nieporozumień. Jesteśmy już dorośli i potrafimy dogadać się jak dorośli ludzie (śmiech).

środa, 22 października 2014

WROsound: Nowe nurty



WROsound liczy sobie co prawda już 5. edycji, ale właśnie tegoroczna odsłona tego dolnośląskiego festiwalu jest zupełnie nowym otwarciem. Tak jak rzeka Odra wypłyta z Wrocławia na europejskie kraje tak zespoły festiwalu poszukują nowych nurtów i sposobów wypłynięcia na muzyczne szerokie wody.

Poprzytula zagra w piątek o 21.20




Wrocław jest bez wątpienia bardzo miłym miastem i być może dlatego powstaje tu tak dużo przyjemnej muzyki. Następcą weteranów WRO Soundu, zespołu Mikromusic ma szansę stać się inny męsko-damski zespół – Poprzytula. Ich szlachetny pop mógłby zostać ilustracją do niezależnej komedii romantycznej o niezwykłości przyziemnych problemów. Eksperymenty instrumentalne i ucieczki w stronę delikatnego trip-hopu nie mogą zburzyć tak harmonijnej atmosfery. Pełniutki koszyk pluszowej przytulności gwarantowany.

Poprzytula to zespół z najładniejszą nazwą na Dolnym Śląsku (na Górnym wciąż wygrywa Milcz Serce) uwodzącą miękkim szelestem polskiego połączenia "rz". Urzeka trwanie przy naszym języku i wierne skupienie się na jego cieplejszych akcentach - jak również te wszystkie pozytywne znaczki typu misie na zdjęciach czy uśmiechy na twarzach członków zespołu. Nie przywalę nieforemnym i odmiennym hasłem "chillout" bo niesie ze sobą pewną labę i bezmyślność. A takie Bath Song samym tytułem wyzwalające pachnące bąbelki jest starannie przemyślanym slajdem z jakiegoś Garden State. Harmonijnego miejsca emanującego ciepłem na te coraz chłodniejsze jesienne wieczory.

Peter J. Birch & The River Boat Band zagrają w sobotę o 21.10



Piotr Brzeziński przybrał pseudonim Peter J. Birch, aby upodobnić się do amerykańskich songwriterów grających alternatywny folk. Do jego zespołu o nie mniej malowniczej nazwie The River Boat Band zaciągnęli się muzycy znani z wielu alternatywnych kapel takich jak Happy Pills czy Let the boy decide. Szybko dostali zaproszeni min. na gdańskiego Openera i słowacki Poke Festival gdzie spotkali się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem. Kolejnym przystankiem ich podróży w stylu american country będzie WRO Sound, gdzie swoją premierę będzie miała druga płyta Petera J. Bircha – „Yearn” już teraz zbierające świetne recenzje.



Odmienną niż Poprzytula, bo importowaną strategię instrumentalnego relaksu proponuje Peter J. Birch. Praży słońcem prerii i smakiem whisky ocienionego saloonu. Niestety ta mitologizowana miejscówka jest nieco pusta, nie znajdziecie tam bynajmniej prawdziwego kowboja. Zamiast gorączki złota mamy rozsądne tupanie mokasynem. Może nie jest jest to atrapa tematycznego parku rozrywki w Mrągowie, ale wciąż ciężko mi dojrzeć głębsze powody narzucenia przez Piotra Brzezińskiego maski korzennego songwritera made in USA. Uroki nadwiślańskiego pieśniarstwa bez trudu wydobywa chociażby Zuzanna, której piosenki będąc bardziej naturalnie zrozumiałe podchodzą bliżej do polskiego słuchacza. Wciąż jednak jestem bardzo ciekaw zasadności stylówy Petera J. Bircha, bo w swoim składzie The River Boat Band ma faktycznie zacnych muzyków. Co prawda nie jeżdżą po Teksasie praktykując klasyki country (jak L.stadt), ale chętnie zabrałbym się z nimi na przejażdżkę Route 66.

Pure Cityzen zagra w sobotę o 22.40

Mamy przyjemność zaprezentować pierwszych zagranicznych gości festiwalu WRO Sound – Pure Cityzen z Czech. Na początku swojej kariery nawet Radiohead hołdowało starej punkowej zasadzie, według której „Anyone can play gitar”. Pure Cityzen także eksperymentują z formą utworów, ale wskaźniki wzmacniaczy swoich instrumentów pozostawili odkręcone na pełną głośność. Ten czeski zespół przeplata improwizacje żwawym surf-rockiem, a zgiełk i hałas wzbija się z każdego uderzanego przez nich riffu.



Pure Cityzen są akurat tym zespołem, który powinien postawić na gitarową uniwersalność - mało kto chyba ogarnia po czesku. 6 strun jest zrozumiałe absolutnie wszędzie, to system wyczuwalny tak podświadomie jak kształt kontynentów Ziemi. Podobnie psychodeliczne odjazdy łączą ludzi już od 1969 roku (oryginalny Woodstok) i bezpośrednia moc takich środków wciąż ani myśli się zużyć. Ale kto w ogóle zwraca uwagę na jakiekolwiek konstrukcje, gdy wszystko tonie w zgiełku przsterów i wrzasku wzmacniaczy. Noise and Shout. Nie ma miejsca na jakieś międzykulturowe elaboraty, bo czysty dźwięk rozchodzący się jak pszczoły zen jest doznaniem wspólnym dla nas wszystkich. Nie trzeba go rozumieć, bo mimowolnie wlewa się w nasze głowy czyniąc dźwiękowy zamęt odgarniający ustaloną rzeczywistość. 

poniedziałek, 20 października 2014

WROsound : Our first chance, is their last dance



Już w tym tygodniu zagra WROsound. Wyjątkowość tego festiwalu polega nie tylko na prostym zebraniu kilku fajnych zespołów, ale na wywoływaniu nowych połączeń i pomysłów muzycznych. 

Pierwszy koncert w naszym kraju zagra czeski zespół Pure Cityzen. Już teraz wiemy, że owocem tego międzynarodowego muzycznego spotkania stanie się wspólna trasa koncertowa Pure Cityzen i polskich zespołów undergroundowych po Czechach.

Powrót do rapowania ogłosił Waldemar KASTA i będzie to świętował na WROsoundzie. Kilka dni temu w emocjonalnej wiadomości na swojej stronie zdradził, że pożegnalne płyty nie były jego ostatnimi i zaczyna pracę nad nowym materiałem. Na WROsound będzie specjalny gościem Electro Acoustic Beat Session, którzy od dawna marzyli o tak legendarnym gościu scenicznym.

Nową płytę zaprezentują Nervy i będzie to ich pierwszy występ we Wrocławiu od przeszło roku. Bardzo rzadko koncertują, ale lider formacji Agim Dżejlili zdradził, że czekał na okazję, aby zaprezentować swoją muzykę  „przy dobrym audytorium, w atmosferze festiwalu i  miasta, które jest nam bliskie”.  

Swoją premierę w pełnym składzie koncertowym będzie miała nowa płyta Petera J. Bircha „Yearn”. Towarzyszący mu skład The River Boat Band zaprezentuje bogactwo zawartych na niej klimatów i dźwięków.

Pierwszą w pełni autorską płytę „Baobab” zagra Babu Król. Zrobi to w nowej odsłonie, bo do szalonego duetu Budynia i Bajzla wreszcie dołączy kobieta – Zosia Chabiera znana min. z damskiej formacji Drekoty.

Pierwszy raz we Wrocławiu zabrzmi nowe wydawnictwo Kristen – „The Secret Map”, o którym Bartek Chaciński napisał „najlepsza polska płyta najlepszej polskiej grupy”. Nareszcie też zagra z nimi na scenie Maciej Bączyk z wrocławskiego zespołu Małe Instrumenty, który gościnnie występuje na ostatniej płycie Kristen.



Nową płytę zaprezentuje wreszcie elektropowy duet We Draw A. Jest to ich pierwsze wydawnictwo długogrające, które prezentowała na swojej antenie między innymi radiowa Trójka ogłaszając ich utwór Reflect singlem tygodnia.


Pierwszy raz korytarz galerii artIMPART stanie się areną koncertową. W takiej właśnie nietypowej scenerii swój set zagra projekt Breslaux miksujący transowe rytmy z dźwiękami saksofonu.

Poza tym na WROsound zagra także Notopop oraz MiloMailo & Raddim Bandits. Zapraszam, zapraszam, bo będą dziać się rzeczy specjalne i niepowtarzalne.
(Prawie) wszystkich artystów możecie poznać na specjalnej playliście Soundclouda.

sobota, 18 października 2014

WROsound : Zen Bees

WROsound to najlepszy festiwal muzyczny na Dolnym Śląsku. Odbędzie się 24 i 25 października w Imparcie, a zagrają min. Kristen, Babu Król, Nervy, We Draw A, Poprzytula i wiele innych. Sprawdźcie ich koniecznie na fejsie i przybywajcie tłumnie!


Panie i panowie, zapraszam na pierwsze wywiady w historii tego bloga. A właściwie nie tutaj, tylko bloga na świetniej i przebogatej stronie WROsound. Miałem jednak przyjemność podsunięcia kilku pytań, uznajcie to więc za kolejne przypomnienie o tym festiwalu. Który odbędzie się już za 6 dni. Ale o tym obiecuję Wam jeszcze przypomnieć, bo niewątpliwie warto.

Pure Cityzen





Czym są “pszczoły zen”, o których piszecie na swoim profilu w serwisie Bandcamp?

To pszczoły, które nie irytuje własne brzęczenie… Odlatują gdzieś z głębokości naszych wzmacniaczy. I mają swoją nimfomatyczną królową kochającą spać, napisaliśmy o tym piosenkę.

Wiecie coś o polskiej muzyce?
Zainteresowałem się ostatnio polską sceną eksperymentalną (szczególnie we Wrocławiu), jeśli o to chodzi, ale raczej nie znam żadnego artysty grającego na WROsound (choć czekam na koncert Kristen). Moim zdaniem polskie zespoły nie są zbyt popularne w Czechach, więcej wspólnego mamy z kapelami Słowackimi. Może to Czechy nie są atrakcyjne dla polskich zespołów, sam nie wiem. Ale właśnie teraz planujemy kilka czeskich koncertów z The Kurws i Ukrytymi Zaletami Systemu w grudniu.

W swoich piosenkach nie używacie zbyt wiele wokali. Obawiacie się czeskiej bariery językowej?
Mamy kilka piosenek z wokalami, zresztą w języku angielskim. Tylko nasze ostatnie nagrania są instrumentalne, ponieważ ostatnio więcej czasu spędziliśmy robiąc piosenki gitarowe, a one raczej nie potrzebują słów. Bardzo chciałbym pisać teksty po czesku, może kiedyś się to uda. Z mojego punktu widzenia, autentyczność języka słów piosenek na scenie undergroundowej jest w tym momencie bardziej istotna niż jakaś globalna informacja, którą wysyłasz w świat, którą każdy mógłby zrozumieć jeśli przebiłaby się przez akustyczne problemy większości miejsc gdzie gramy.


Electro Acoustic Beat Sessions



Jaki jest wasz wymarzony gość koncertowy, a z kim za nic nie wyszlibyście na scenę?
Każda zaproszona do tej pory przez nas osoba była naszym wymarzonym gościem, nigdy nie szliśmy na żadne kompromisy. Tak też jest z Kastą. Nigdy byśmy nie zagrali z artystą, u którego nie słychać prawdy w muzyce. Który traktuje muzykę jako środek, a nie jako cel.


Jak zrodził się pomysł współpracy z legendą wrocławskiej sceny hip-hop’owej Waldemarem Kastą i czego się możemy po niej spodziewać?
Z Waldkiem prowadziliśmy rozmowy już od jakiegoś roku. Wtedy fascynowała nas jego zamiana hiphopowego mikrofonu na gitarę, chcieliśmy zrobić sesję właśnie w takiej formie. Po gali nagród WARTO, na której również nominowany był Kasta wraz ze swoim Synaptine, znów odbyliśmy parę rozmów na temat wspólnej sesji. Dzięki Wro Sound w końcu możemy to zrealizować.

Jest szansa, że nagracie jakąś płytę, czy będzie Was można spotkać tylko na koncertach?
Obecnie pracujemy nad wspólnym projektem z warszawskim raperem W.E.N.A. Spędziliśmy dwa owocne dni w studiu pod Wrocławiem rejestrując 3 numery, które wróżą wiele dobrego. To wspaniała współpraca, dzięki której mamy szansę odnaleźć się w nowym kontekście. W najbliższym czasie ukaże się krótki dokument opisujący naszą pracę, którego patronem jest Red Bull.


Na WROsound EABS zagra Waldemarem Kastą - legendą hip-hopu, który zaledwie kilka dni temu ogłosił powrót do rapowania. Tą radosną wieść będzie świętować właśnie na naszym festiwalu. I właśnie tam odbędzie się jego niepowtarzalne połączenie z ekipą Electro-Acoustic Beat Sessions. Muzycy wyrośli z Wrocławia i tworzą teraz muzyczne święto tego wyjątkowego miasta. Tworzymy dźwięki, kolaboracje, muzyczne połączenia. Nie chcę zabrzmieć naiwnie czy egzaltowanie, ale fakty są takie - taka impreza już nigdy się nie powtórzy. Będzie super, zapraszam i polecam.

sobota, 11 października 2014

WROsound : Trąby Nervów

WROsound to najlepszy festiwal muzyczny na Dolnym Śląsku. Odbędzie się 24 i 25 października w Imparcie, a zagrają min. Kristen, Babu Król, Nervy, We Draw A, Poprzytula i wiele innych. Sprawdźcie ich na fejsie



Zazwyczaj niechętnie piszę o elektronice, z prostej przyczyny - trudno mi ją zrozumieć. Co mam powiedzieć o muzyce, jeśli nie wiem jak jest zrobiona? W czym ma się odzwierciedlać ekspresja interfejsowego instrumentalisty - w mocy klikania myszką? Nie ma kontekstów, bo już z definicji dźwięki należą do sztucznego, komputerowego świata. Brakuje też rozwiązań wspólnych dla gatunku; chyba że za takie uznamy udostępnienie jakiegoś programu w wersji freeware. Ciężko mi współczuć zimnej kalkulacji zer i jedynek matematycznej relacji.

Na szczęście na WROsound wystąpią zespoły, które nie poddają się programowej schematyczności wprowadzając ożywczy powiew do elektronicznych nurtów. Syntezatory są tylko podstawą, pewnym tłem green screenu dla prawdziwych, namacalnych instrumentów.

Przede wszystkim Nervy - największa gwiazda tego festiwalu. Wrocław nareszcie doczekał się swojej supergrupy. Choć Igor Boxx (połowa duetu Skalpel) i Agim Dzeljilji (lider formacji Oszibarack) są znani jako erudyci muzyki elektronicznej, to w Nervach śmiało sięgają po instrumenty dęte i ich majestatyczną barwę brzmień niedostępną komputerom. Mocy trąbek, puzonów i tub dotrzymuje kroku energia bębnów Jana Młynarskiego, pewnie najlepszego obecnie perkusisty w naszym kraju. Przestrzeń swoich inspiracji rozciągają miedzy Steve Reicha po New Order tworząc zupełnie nową jakość nie tylko na mapie koncertowego Wrocławia.

Akurat na ten koncert warto przyjść ze względów wybitnie muzycznych. Tylko na żywo można poczuć potężne brzmienie 8-osobowej orkiestry dętej. Ktoś złośliwy zapyta, czy taki specjalista jak Agim nie mógł znaleźć odpowiedniego dźwięku syntezatora imitującego "jakieś" trąbki. Ale to właśnie jest istotą tego projektu - zastąpienie fragmentarycznych sampli dziką kaskadą dźwięków. Być może dlatego Nervy - do tej pory właściwie - są składem tylko koncertowym. Występowali okazjonalnie na dużych festiwalach - Nowe Horyzonty czy Tauron Nowa Muzyka. Sprowadzanie majestatycznych trąb do zbioru ścieżek na małej płytce CD wydaje się tak stosowne jak wciskanie sardynek do puszki. Nawet klasyczne jazzowe big bandy nie osiągały takiej mocy co Nervy - paradoksalnie to elektroniczne dźwięki i mocniejsze bity przenoszą dęciaki na wyższy poziom, bo dopiero nowoczesne nagłośnienie sprawia, że pozostałe instrumenty mogę wytrzymać ich natężenie i wspiąć się na wyżyny instrumentalnej ekspresji.



Nie ma sensu pisać, że Notopop brzmi jak zespoły z zagranicy, skoro ich singiel Now I know spotkał się z ciepłym przyjęciem w serwisie beehy.pe skupiającym blogerów z całego świata. Nic dziwnego, jest to bowiem bardzo przebojowa piosenka lśniąca żywą pulsacją słonecznego popołudnia. Intryguje też miękki wokal Kasi Gruszki beztrosko łamiący się w rytm muzyki wspomagany przez swobodne programowanie Pawła Majora i Mateusza Musiała. Wrocławskie trio dopiero ustawia swoje brzmienie, ale zza syntezatorów i komputerów cały czas spozierają melodie, które nie pozwalają spokojnie usiedzieć na miejscu.

Notopop z entuzjazmem wykorzystują bardziej analogowe komponenty elektroniki. Na własne uszy, bez trudu programowania i googlowania na własne uszy można wyczuć głębokość uderzeń w orientalizujące struny intra wspomnianego Now I know. Zwodzą nas wieloznacznością słów zaprzeczających standardowej klasyfikacji gatunkowej (tytuł zespołu: No-to-pop), ironicznej niewiedzy (tytuł singla: Not-(I)-know) i wreszcie genezą samych instrumentów, bo nie sposób zgadnąć, czy instrumenty grają w komputerze czy obok niego. 

wtorek, 7 października 2014

Dziś mam pełniutką ciebie kieszeń



Po co chodzimy na koncerty?
Nie chodzi przecież o samo słuchanie muzyki - tłum ludzi napiera oddechami ze wszystkich stron, trzeba stać-czekać na wykonawcę, jest za głośno i ciężko rozróżnić poszczególne instrumenty. Jeśli naprawdę chcemy się delektować dźwiękiem, sięgamy raczej po płytę; dokładnie zagraną w studio i starannie ułożoną w produkcji. Więc może chodzi o chęć uczestnictwa w emocjach, przeżycia ich na własnej skórze, dorzucenia się do melodii chórem głosów lub chociażby klaskaniem.

Dla mnie koncert jest rodzajem spotkania. Sprawdzenia, czy artysta jest taki sam jak w swoich piosenkach. To jest tak tak, że nic o sobie nie wiemy, wręcz przeciwnie - znając uczucia zawarte w melodii i słowach utworu mam wgląd w tą najbardziej intymną część jego wykonawcy. Zawsze podziwiam takich ludzi, bo śpiewanie o sobie, na scenie jest rodzajem chyba największej szczerości. Sam czuję pewne zawstydzenie, niestosowność gapienia się na wrażliwość kogoś innego. Okej, aktorzy też występują przed publicznością, ale tylko przekazują słowa i pomysły autora. Piosenkarze zostają sami, odkrywając przed wszystkimi całych siebie; nadzy, bo pozbawieni okrycia teatralnej konwencji.

21 września, w dniu, który zapisze się w Historii jako dzień zwycięstwa polskich siatkarzy w mistrzostwach świata zdarzyło się inne, mniejsze wydarzenie. W Pajęcznie (które leży nieopodal mojej rodzinnej maleńkiej miejscowości) zagrała Zuzanna Moczek i Czesław Śpiewa (ze swoim Kameralnym Aktem Solowym). Wieczór songwriterów w małym kinie z akordeonem w tle (wisiał na ekranie).




Zuzanna Moczek jest niezwykle utalentowaną i nieprzeciętnie uroczą pieśniarką. Występowała już w różnych odsłonach muzycznych (także na tym blogu), a teraz pod swoim imieniem pisze proste piosenki z emocjami. Gra ja na akordeonie - instrumencie szczególnym; dźwięk z niego wydobywa się fizyczną siłą ściskając miechy stron. I takie są też utwory Zuzanny - może nie brutalne, ale gwałtowne. Nie głośne, ale stanowcze. Bardzo organiczne, zdecydowanie podążające za rytmem fali akordów harmonii. Surowa barwa głosu Zuzy między szeleszczącym akcentem polskich głosek znajduje na szczęście miękkie i miłe w użyciu słówka.

Bywa jednak jest bezlitosna i rozdzierająca skórę aż do krwi. Oddam ci moje papierosy i serce, nic nie mam więcej. Miejsce między płucami tradycyjnie ma zawierać miłość. Ale serce w podarce jest złamane nie tylko przez uczucie, ale zniszczone toksycznym nałogiem. Zuzanna ani przez chwilę nie zwalnia nas z przeżyć nieistotnymi ornamentami, ale trzyma przy ziemi, szorstkiej i w pewnym stopniu rześkiej. To pasja życia, jego szalona ciekawość każe z pijanym aniołem tańczyć pół nocy.




 Czesław Śpiewa. Spróbujcie tylko go nie lubić.
Tego samego dnia rano widziałem go w studio Dzień Dobry TVN, gdzie u boku The Dumblings opowiadał o "Festiwalu Gwiazd Internetu", którego jest selekcjonerem artystycznym, I właśnie ta sytuacja mówi niemal wszystko o jego pajęczańskim koncercie. Po pierwsze ciekawski Czesław niestrudzenie przemierza naturalny dystans między Warszawą, a Pajęcznem. Jego podróże po tzw. "Polsce B" pozwalają zachować autentyczność zwykłego grajka, którego romantycznej wizji nie sposób się oprzeć. Ale wspomniany dystans istnieje także między dwiema stronami ekranu telewizora. Nie da się zaprzeczyć, że wiele osób na widowni Kina Świteź nie przyszło posłuchać muzyki, ale zobaczyć tego Czesława Mozila - zabawnego jurora talent szoł, telewizyjną osobowość i celebrytę.

Najbardziej świadom tego jest on sam, no zamiast songwriterskiego występu wykonał coś w rodzaju muzycznego stand-upu. Co chwila porzucał ledwo co rozpoczęte melodie, aby raczyć publiczność opowieściami. To o alkoholu, kobietach czy (sic!) pijanych polonistkach. Jest to na swój sposób urocze i szczere wydają się wspomnienia z czasów emigracji czy Zabrza - rodzinnego miasta Czesława i The Dumblings. Niestety, mało w tym muzyki, bo jedyny fragment na akordeonie - wreszcie uroczy walczyk Caesia & Ruben trwał może półtorej minuty i kawałek zwrotki. Stał się tylko malowniczym przerywnikiem w niekończącym się monologu.

Czesław współtworzy festiwal internetowych virali nieprzypadkowo - sam stał się jednym z nich. Jego koncert przypominał właśnie taki filmik na youtube, zajawkę w stylu "the best of Czesław Śpiewa". Dynamiczny montaż, fragmenty utworów, kilka żartów i sam bohater skaczący jak na sprężynie po całej scenie. Swój "akt solowy" nazywa "kameralnym", całkowicie wypaczjąc znaczenie tego słowa. Nie ma intymności, brak refleksji z bliska, zero klimatu. Chodzi chyba o pojemność sali, gdy do małego miasteczka przyjeżdża cyrk i pokazuje fajne sztuczki. Zakończenie występu było wyjątkowo symboliczne - Mozil zupełnie odrzucił instrumenty i poruszał ustami do playbacku nowego singla. Mocny bit raz po raz podrywał go do góry jak kukiełkę, aby nagle wyłączyć tańce w samym środku imprezy. Jeśli koncert to emocjonalne porno, to Czesław jest bezczelną panienką z walorami na wierzchu.

Chociaż Zuzanna dostała o wiele mniej czasu scenicznego, tamtego wieczoru to ona zaprezentowała całą siebie. Bo oczywiście wielość masek i zabawek niekoniecznie musi być dowodem bogatej osobowości. Miała tylko 4 piosenki, ale każda z nich stała się osobną, żyjącą opowieścią podczas gdy Czesław nie skończył żadnego wątku. Emocje każdego z nich wylewały się na ziemię, ale do mnie trafiły te zdrowsze, ważniejsze melodie Zuzanny.


PS. Materiały wideo pochodzą ze strony TwojePajeczno.pl

środa, 1 października 2014

WROsound : Music will soothe me



Koniec lata nie musi wcale oznaczać końca sezonu festiwalowego. Przynajmniej we Wrocławiu, gdzie 24 i 25 października odbędzie się WRO Sound. Przez ostatnie 5 lat impreza ta pod nazwą "Wrocławski Sound" z powodzeniem funkcjonowała jako przedstawienie najciekawszych projektów muzycznych stolicy Dolnego Śląska. Tym razem wraca z nową formułą i nowym dyrektorem artystycznym, który (podobnie jak prawdziwy producent muzyczny) zwraca całość w stronę jeszcze ciekawszych brzmień.

Co też wynika z samej nazwy - WROsound ma stać się mocną marką, która obejmie inspiracje zarówno wielokulturowym charakterem samego Wrocławia jak i miejscami położonymi nad rzeką Odrą. Po co zamykać się rogatkami granic miasta, skoro wody tego najbardziej naturalnego szlaku komunikacyjnego łączą nas z resztą Polski i sporym kawałkiem Europy. Będzie na pewno ciekawie - świeży line-up można śmiało porównać do nieoczywistego OFF Festivalu, a taneczna elektronika przeplata się z poszukującymi gitarami. Co udowodnię za chwilę przedstawiając pierwszą dwójkę artystów festiwalu WROsound.





Kristen to ciepło strun Michała Bieli przyprószone surowością rytmów braci Mateusza i Łukasza Rychlickich. Po solowej, pół-akustycznej płycie tego pierwszego (cudowne michał biela) zespół triumfalnie wraca z nową płytą. Trzeba przywitać te dźwięki z otwartymi ramionami, bo jeśli teraz spojrzeć na "Polską Scenę Alternatywną" (spokojnie, rzut oka wystarczy), to ciężko znaleźć na niej klasycznie gitarowe bandy. Młodzi z poprzedniej dekady nie przeszli próby ognia "nowej rockowej rewolucji", nawet Cool Kids of Death swoim rozpadem wcieliło w życie zwątpienie własnego pokolenia, a z najbardziej bohaterskich starych Much zostały tylko (i aż!) teksty Michała Wiraszki. Symbolem tej stagnacji chłopaków z wzmacniaczami (a nie z laptopami) stała się wiecznie nieukończona płyta Ścianki, która za Dni Wiatru najdonioślej edukowała szumem i sprzężeniami. Ich naturalnymi następcami jest teraz Kristen, tym bardziej, że ich lider - wspomniany Biela - grał też ostatnio w zespole Macieja Cieślaka.

Ich najnowsza płyta The secret map jest już dostępna do odsłuchu na ich Bandcampie. Promowana przez nieco szalone Music will soothe me zadziwiające naturalnym groovem i lekkością Franz Ferdinand, którzy nie sililiby się na bycie modnym. Na wcześniejszych płytach zdarzało im się budować klimaty tak pieczołowicie, że zapomnieliśmy do czego są gitary. Otóż gitary są do tańczenia! I nie wstydzą się tego nawet doświadczeni, oczytani muzycznie weterani. Nareszcie.




Reprezentantem właściwej, elektronicznej sceny wrocławskiej jest kolejny wykonawca WROsoundu - We Draw A. Ich electro pop wymyka się łatwej identyfikacji i rozmywa falą elektroniki podobnie jak sami członkowie zespołu staranie ukrywając swoją tożsamość. Duet zdradza jednak powiązania z wytwórnią prowadzoną przez muzyków popularnego KAMP!, gdzie tej jesieni ma wydać debiutancką płytę. Możemy się więc spodziewać dźwięków wysmakowanych syntezatorów z domieszką nie mniej eleganckich tanecznych rytmów.

Tak, zgadza się, kolejne samplery i piętrowe syntezatory. Jednak ich wartość przejawia się nie w ślepych hookach nieprzytomnych podrygów, ale w niezwykle obrazowych pejzażach. Pastelowe smugi światła spadają razem ze Łzami Słońca, a miękkie przestrzenie wygładzają ostre cięcia klawiszy. Bardzo lubię takie ciepłe filtry, bo faktycznie ciężko je przełożyć na gitarę. Grzejniczki elektryczne są zawsze bardziej łagodne niż nieokiełznany żar zwykłego ognia. 


PS. Piszę w taki doładny i zaskakująco profesjonalny (czyt. zrozumiały) sposób o WROsoundzie, bo mam przyjemność no i zaszczyt uczestniczyć w jego organizacji. A raczej - promocji, socjal media i inne takie pragmatyczne rzeczy. Zapraszam więc mocno na naszego fanpejcza i konto na twitterze, gdzie można znaleźć super aktualności. I oczywiście ogłoszenia artystów, bo jest ich cała 11-stka, a wszyscy świetni. Bardzo polecam i zapraszam 24 i 25 października do wrocławskiego Impartu.

poniedziałek, 15 września 2014

Jelly Beans and Billy Jean to celebrate my sweet sixteen



Może się wydać dziwne, że polską Alison Mosshart została właśnie ona. Julia Marcel już wcześniej miała silną osobowość, która nie pozwalała przejść obojętnie, ale nie wyrażała tego w czarnej skórze i na podłodze między perkusjami. Zaczynała jako ułożona songwriterka z klawiszami, aby na drugiej płycie dorzucić elektronicznych uroków Bat for Lashes. Gwałtowną zmianę obrazuje teledysk - tak samo prosty i surowy jak bas prowadzący całą piosenkę. Julia wciąga za sobą w mroczny świat młodzieńczych instynktów. Stara szkoła, po której bezwiednie chodził każdy z nas staje się gotycką areną sił drzemiącego zła. Można przyznać, że rockowy bunt w wykonaniu młodzieży jest dość ogranym chwytem, ale Władca Much nie miał na swojej wyspie tak tętniącej muzyki. W zwykłej wydawałoby się melodii burzy się energia, która niewłaściwie ukierunkowana mogłaby spowodować wiele bałaganu. Tutaj zaś rozrywa przyzwyczajenia i nawiedza nieodpartą melodyką wcale nie beztroskiego nucenia.




Zagłuszoną dziewczęcą niewinność daje na szczęście w prezencie Spike Jonze. Geniusz tego reżysera ogaraniemy być może dopiero za kilkanaście lat, ale nie chodzi w nim na pewno tylko o sprawność techniczną, ale to co mówi o nowoczesnych nam czasach. Pokazauje czułość wśród elektronicznej technologii - rzecz, o której zdają się zapominać informatyczni geniusze z Doliny Krzemowej i kolejne profile na fejsbuku. Wybitnym dziełem Jonze'a jest Her, do którego balladę napisała jego przyjaciółka Karen O. Teraz on zwraca jej (inną) piosenkę w filmiku spontanicznie nagrany na ajfonie.

Wszyscy wiedzą jak uroczą osóbką jest Elle Fanning (♥), powiecie więc, że to żadna sztuka sfilmować osobę, którą tak bardzo kocha kamera, ale tylko Spike potrafi zrobić to w jednym telefonowym ujęciu w przeciągu ledwie półtorej minuty. Idealnie połączył naiwność piosenki Karen z młodzieńczą, naprawdę swobodną zabawą Elle. I nawet ta ogromna, historyczna przestrzeń nowojorskiej Metropolitan Opera House nie jest w stanie stłamsić jej energii, Elle absolutnie nic sobie nie robi z renomy tego miejsca traktując je jako kolejną piaskownicę, zabiera je jako własne.

Bo czy wielkość artysty nie polega właśnie polega właśnie na tym? Żeby potrafić złapać te malutkie chwile piękna w codziennym życiu? A jeśli nowoczesne, przenośne technologie mogą nam w tym pomóc, to może te wszystkie Instagramy i głupie filmiki mają jednak jakiś głębszy, potrzebny sens.

PS.
Zbyt rzadko wymyślam preteksty do umieszczenia teledysków z ładnymi dziewczynami, więc pokażę jeszcze jedno piękno w ruchomych obrazkach. I to nic, że nikt tam nie chodzi przed kamerą, temat nie pasuje do tytułu nowej płyty U2, a Scarlett tak naprawdę nie wystąpiła w oficjalnym teledysku tak jednoznacznie klasycznego, że aż nudnego Smashing Pumpkins. To nie jest istotne, bo każdy powód jest dobry, aby pokazać piękno, prawda?


środa, 10 września 2014

Songs of Innocence


Sam w to nie wierzyłem, a jednak.

U2 powróciło z nowym albumem. Po 5 latach nerwów i wkurzania fanów głupimi gadkami zupełnie niespodziewanie udostępnili go na dzisiejszej prezentacji Apple. Za darmo. Do ściągnięcia przez iTunes.

http://www.u2.com/news/title/songs-of-innocence/

poniedziałek, 1 września 2014

SP 7" : Męskie granie



Uderzenia w stalowe struny. Musztra samokontroli tempa. Poligon mglistej przestrzeni. Marszowy rytm. Niski głos. Chrapliwe zaciąganie. Zimne srebro trąby. Jednostajna barwa moro. Dostojne puzony. Szeregowe werble. Przelot szumów na horyzoncie. Perkusje na dobicie przeciwnika. Defilada wyrzutów gitarowych. Syrena pola bitwy.

Ale nie da się mówić o miłości w krótkich żołnierskich słowach. Choć mają być one ranić brutalnym odrzuceniem, nieoczekiwanie stają się przeprosinami. Nawet taki niezdyscyplinowany wyrzut sumienia nie powinien się przedostać przez wytrenowany pancerz zimnego drania. Odwiecznego kowboja, który zaciska zęby na cygarze nie zaszczycając kobiety ani słowem. Bo jej rolą jest przecież służenie, nie wtrącanie się w sprawy męskiego świata i czekanie, które nie ma prawa do słowa skargi. Tłumaczenia powinny być zbędne, to że nie przytulę cię potem, odwrócę, rzucę dobranoc w męskich relacjach jest oczywistością. Nie powinien nawet znać takich wyrażeń jak to, że serce ci pękło. To przedmiotowe żądanie być zawsze pod ręką także kruszy się nieszczerością po delikatnym przecież jeśli chcesz troszcz się o mnie.

Ten mężczyzna może mówić prawdę, że nie ma we mnie miłości. Uczucia jednak pozostały.

piątek, 29 sierpnia 2014

Leżę z tobą wystukując rytm



Gdy piszę te słowa tegoroczna trasa Męskiego Grania dobiega końca i raczej nikt nie będzie za nią płakać. Oczywiście z wyjątkiem Piotra Stelmacha, który z uporem i ekscytacją (nie)godną pracownika Radia Zet wymyślał coraz to nowe i coraz to bardziej kwieciste frazesy o "muzycznych spotkaniach prawdziwych charakterów". Trzeba przyznać, że w przeszłości Męskiemu Graniu faktycznie udawało się doprowadzać do sytuacji nie do pomyślenia, rzeczywiście interesujących jak cover Lecha Janerki na instrumenty dęte czy uśmiech na twarzy Marka Dyjaka. Stworzyła się też nowa klasyfikacja popularności muzyków polskich, kolejno występujących w: mainstreamie i eReMeFach, Męskim Graniu i Trójce, namiotach Openerowych, OFF Festivalu i stoiskach niezależnych wytwórni. W tym roku akcję promocyjną Żywca firmuje najbardziej oczywista para młodych wykonawców - Monika Brodka i Dawid Podsiadło. Jakby nie patrzeć, selekcjonerzy nie wysilili się z muzyczną ideą. Używając konwencji mojej nauczycielki fizyki z VII LO: "Idź do piaskownicy, zgwałć gimnazjalistę i zapytaj go jacy sa najbardziej rozpoznawalni muzycy w Polsce". O ile styl i egzaltacja O.S.T.R.ego może nieco irytować, to jego duet z Michałem Urbaniakiem (bezsprzecznie uznaną legendą jazzową) w zeszłym roku był naprawdę frapujący i odkrywczo ciekawy. Teraz z jazzu został tylko po raz kolejny Mazolewski, który zaraz wyskoczy nam z lodówki (oczywiście z zimnym piwkiem w dłoni).



Wtórność i banalność line-upu Męskiego Grania zaskakująco wiernie oddaje singiel promujący całe wydarzenie. Elektryczny numer napisał Andrzej Smolik, prawdziwy spiritus movens polskiej sceny muzycznej - jego macierzystą kapelą wciąż pozostają Wilki, a swoje trzy grosze dorzucił swego czasu nawet do Lenny'ego Valentino. Jak na profesjonalnego kompozytora przystało, Andrzej wiernie odtworzył popularne w naszym kraju The Black Keys. Niestety dosłownie - to samo brzmienie, rytm i riff ściągnięty z Howing for you czy Gold on the ceiling. Oczywiście nie omieszkałem wypominać tego na fejsbukowych udostępnieniach moich znajomych, ale obok kąśliwego komentarza musiałem zostawić podniesiony kciuk. Lubię to! Fajnie się tego słucha. Bardzo przyjemnie podbija podeszwę buta. Owa chwytliwość i niepodrabiana energia sprawiają, że spokojnie mogę ogłosić, że na przestrzeni lat Elektryczny to mój ulubiony singiel Męskiego Grania (wciąż nie przeszła mi awersja do Waglewskich).

A może to Monika Brodka wznosi moją sympatie do tego utworu na sercowy level? Wyposzczony brakiem jej nowego głosu rzucam się na każdą, krótką nawet autorską linijkę. Bo właściwie co ona robi w tym klipie - po prostu jest. Majestatycznie schodzi na scenę i roztacza aurę bycia cool wygrywając obrazek charyzmą mikrofonowego wybuchu. Mało kto to potrafi, a jeszcze mniej liczni mogą sobie na to pozwolić. Od wydania Grandy stuknie zaraz 5 lat; w międzyczasie kupiła sobie czas wydanie przebojowej Lax EP. Wiedziała, że branży to wystarczy, bo szanowna kapituła Fryderyków 2013 nominowała tą - powtórzę się wyraźniej - EPkę do "Albumu Roku" Najważniejsze, że Monika nie mami tak swoich fanów - jej występy znowu tworzą nowy standard Polski koncertowej i zmienia aranżacje średnio co pół roku. Miejmy tylko nadzieję, że z wydaniem płyty długogrającej będzie jej jednak łatwiej od Gaby Kulki (z takim pietyzmem wypracowującej nowe brzmienie na koncertach, że przemyciła je na "nową płytę" okazującą się być tylko koncertówką). Jest na pewno o co walczyć, bo Brodka dzierży największą szansę na ogólnoświatową karierę od czasów Myslovitz. Założę się, że chodzi teraz z demówkami po najpoważniejszych wytwórniach takich jak XL Recordings czy nie wiem, 4AD. Ok, Kamp! też chodzili, ale nie mieli tak kompletnej osobowości ogarniającej szeroko poza muzykę. Szukajcie jej na lookbookach i Voguach - nadejdzie wraz z najmodniejszymi trendami.

Czy podobny zagraniczny plan ma Dawid Podsiadło? Jeszcze nie wiadomo, na razie z łatwością rozgrywa rodzime etery muzyczne. Weszła ustawa premiująca polskie słowa piosenek? Do dwóch albumowych indeksów dopisujemy swojskie liryki. Reszta płyty gra po angielsku? Dorzucamy kolejne dwie polskie single niealbumowe (w tym jeden do filmu o Powstaniu, +44 do Szacunku Historii). Musimy wreszcie rzucić do radia anglojęzyczną piosenkę? Nic nie szkodzi w zostaniu drugi sezon z rzędu "przebojem lata". Właśnie No, ten ostatni (?) promocyjny oddech zwiastuje zmiany w wizerunku Dawida. Otóż w teledysku do tego utworu po raz pierwszy pojawia się seks! (ładna dziewczyna już była, pozdrawiam Kamilę). Rozczochrany wrażliwiec pokazuje obnażoną klatę i i areszcie szybszy rytm - No od początku było dla mnie najfajniejszym utworem z płyty. Męskie Granie - oprócz poważnego epitetu tytułowego - pomaga Podsiadłemu w medialnym dorastaniu jeszcze bardziej; w rasowych gitarach ma wreszcie szansę zedrzeć swoje mocniejsze rejestry głosu. Trzeba przyznać, że daje sobie radę całkiem nieźle i ta desperacja ucieczki od smutnego chłopca tylko podbija głośność Elektrycznego. Jego następna płyta będzie obarczona ogromnym ciężarem oczekiwań, zdobył przecież wszystkie "rozrywkowe" Fryderyki. Moim zdaniem trochę niesłusznie, bo Comfort and Happiness nie jest tak znaczącym tytułem jak chociażby Granda. Mimo oczywistych zapożyczeń i prostoty kompozycji, po tych wszystkich wyrywających się z ramek ruchach ja także jestem jednak w stanie zaczekać na nią z zainteresowaniem.

wtorek, 26 sierpnia 2014

KROPKI - KRESKI : I'm bringing sexy back


2002

Obrazek zdobiący pierwszą płytę Justina Timberlake'a Justify mogłaby być wzorem okładki albumu popowego chłopca, model "Typowy Justin". Młody mężczyzna z boysbandową przeszłością patrzy tęsknym wzrokiem wprost w obiektyw. Na brodzie zwisa pierwsza bródka, pod którą błyszczy archetypiczny element niepokornego badgaja - skórzana kurtka. Najlepiej oświetlona jest oczywiście blond fryzura, a piaszczysty pejzaż na drugim planie symbolizuje... Nie mam pojęcia co symbolizuje, wystarczy że jest malowniczy. I szorstki; tak jak sam Justin wyczekujący z utęsknieniem na życiodajny deszcz łez. Cry me a river.



2006

Na okładce przełomowego muzycznie FutureSex/LoveSounds Justin ma pod noga cały świat tanecznej kuli dyskotekowej. Ale nie jest to triumfalna, napuszona poza zdobywcy z jaką obnosi się obecnie Kanye West. Na moje europejskie oko przypomina to bardziej futbolowe sztuczki, żonglerkę piłką, czy też gatunkami muzycznymi takimi jak R&B, funk, trance, a nawet krautrock (JT w inspiracjach wymieniał nawet Radiohead, a interludia podpatrzył u Mesjasza Coolerstwa Davida Bowiego). Gdy jednak przyjrzeć się bliżej okazuje się, że obcas błyszczącego pantofla Justina rozbija szklaną kulę na drobne kawałeczki z bezpośredniością rozsadzenia typowego popu eksperymentami producenckimi na samej płycie. Mimo tego zamachu, symbol szalonych lat 80tych cały czas błyszczy triumfem refleksów ozdabiając sterylnie białą podłogę. Marynarka jest jeszcze swobodnie rozpięta, bo chodzi tu głównie o nightlife-ową zabawę. To nowoczesny playboy jakiego grał w Social Network, ale te elektroniczne sztuczki są mu potrzebne tylko do podrywu, bo umie przecież powiedzieć ayo, I'm tired using technology. Uwagę zwraca również pieczołowicie dobrana kolorystyka napisu. Zdjęcie wykonał Terry Richardson, słynny fotograf modowy, sam Timberlake przyznał zresztą, że chciał, aby jego album przypominał "fashion editorial, YSL and Gucci suits, which goes with the sonics".



2013

Z okładki 20/20 Experience spogląda na nas zblazowany multimilioner. To oczywiste - kogo innego byłoby stać na taką bajerancko specjalistyczną, drobiazgowo skalibrowaną i najwyraźniej bezużyteczną aparaturę? Kolejna zachcianka ekscentrycznego bogacza, który przygląda się maluczkim z niestosowną ciekawością Howarda Hughesa. I ten smoking. Muszka leżąca tak naturalnie, że łatwo sobie wyobrazić jej właściciela jedzącego w takim stroju śniadanie. Chodzi tylko o bogactwo, ni mniej ni więcej. To ono jest kluczem do wizerunku autora, inicjały którego są wybite szczerym Oscarowym złotem.
Pop jako gatunek muzyczny ma to do siebie, że w przeciwieństwie do np. rocka nie musi nieść ze sobą jakiegoś wielkiego, istotnego dla świata przekazu. Dobry pop omija zaangażowania i zajmuje się stylem samym w sobie. Wielkość Justina Timberlake'a polega na tym, że doskonale to rozumie i nie wstydzi się bogactwa, tych wszystkich milionów dollarów jakie rozdaje mainstream. Nie owija w bawełnę i szpanuje bezwstydnie drogim blichtrem. "To understand what that weak is like. This weak is crazy!" - opowiadając swojemu oczywiście nie mniej gwiazdorskiemu kumplowi Jimmiemu Fallonowi o Saturday Night Live Justin oddał esencjonalną definicję całego show-businessu. Jak już wspomniałem, on wcale nie musiał nagrywać tej płyty, ale zachciało mu się pokazać całemu światu jak perfekcyjnie tańczy i jak doskonale leży na nim smoking. Taka już kolej rzeczy - zwykli śmiertelnicy muszą zajmować się naprawdę istotnymi kwestiami jak sens życia i utrzymanie rodziny, podczas gdy Możni i Wielcy mogą sobie pozwolić na zabawę w gwiazdorstwo.

piątek, 22 sierpnia 2014

SNL: Not gonna do that think that my voice goes high



Saturday Night Live to bez wątpienia najlepszy program rozrywkowy. Nie jest mi łatwo przetranslatować jego formułę i znaczenie na polską kulturę telewizyjną, musiałbym bowiem dokonać niewyobrażalnej niestosowności i porównać go do naszych rodzinnych przaśnych i żenujących "kabaretów".
Wyobraźmy sobie na chwilę, że żyjemy w jakiejś zabawniejszej rzeczywistości niż III RP (co istotne - po 89' roku, bo nie można zapomnieć o cesarzach polskiego słowa - Kabarecie Starszych Panów czy Wojciechu Młynarskim). Chcąc zaznać weekendowego odprężenia, włączamy telewizor i zamiast Mazurskiej Nocy Kabaretowej (ciężko pisać to z wielkiej litery, ale to nazwa własna...) oglądamy premierowe skecze odgrywane przez wybitnych Aktorów Komediowych (dość powiedzieć, że z SNL wywodzą się min. Eddie Murphy, Chevy Chase czy Kristen Wiig). Skecze puszczające oko do aktualnych i uwzględniające inteligencję odbiorcy. Ten wielki komediowy projekt stworzony przez Lorne Michelsa będący już ważną częścią amerykańskiej popkultury będzie obchodzić w tym roku 40-lecie istnienia. Chcąc choć symbolicznie uświetnić nadchodzący jubileuszowy sezon, postanowiłem napisać serię tekstów o moich ulubionych postaciach Saturday Night Live.

Zgodnie z formułą programu gościem, czy też "gospodarzem" każdego odcinka jest znana osoba, która razem z cast members występuje w skeczach i pomaga w ich napisaniu. Zazwyczaj zaproszona gwiazda ma zwiększyć oglądalność, ale w przypadku Justina Timberlake'a zysk był po obu stronach. Wszyscy wiedzieli, że jako typowy chłopiec z boysbandu potrafi on świetnie tańczyć i śpiewać, ale dopiero występy w SNL sprawiły, że jego nazwisko stało się synonimem scenicznego perfekcjonizmu. Hostując program aż pięć razy stał się członkiem Five-Timers Club, "najbardziej ekskluzywnego klubu w Nowym Yorku" oraz jednym z symboli SNL ostatnich lat.

Szoł rozpoczyna się wygłoszeniem przez gwiazdorskiego gospodarza zabawnego monologu, podczas którego nie wchodzi jeszcze w rolę, ale pozostaje "sobą". Mimo zdobytego doświadczenia aktorskiego Justin w swoim 4 monologu (2011 r.) skarży się na wciąż prześladującą go muzyczną przeszłość. Tak bardzo chce udowodnić, że tym razem nie będzie już niczego śpiewać, że nagle prezentuje publiczności cały wachlarz swoich chwytów scenicznych. Wszystko opiera się oczywiście na dystansie do własnego wizerunku, ale musi zachwycać swoboda z jaką Timberlake żongluje sztandarowymi elementami "gwiazdora pop" rozłożonymi na czynniki pierwsze.



Mówiąc o obopólnych korzyściach nie można zapomnieć, że to od występów w SNL zaczęła się filmowa kariera Justina która odciągnęła go od tworzenia muzyki na dobrych kilka lat. Można sobie wyobrazić udrękę fanów pragnących nowych tanecznych rytmów z jednej i pobłażanie dla kolejnego aktorzącego piosenkarza z drugiej strony. Wszystko to zostało zawarte w ledwie 5 linijkach scenariusza poniższego skeczu, w którym Andy Samberg stara się być poważny.




Justin i Andy także na polu muzycznym okazali się świetnie dobranym duetem, gdy stworzyli klasyczne już Dick in a Box. Prosty sposób na gwiazdkową niespodziankę rozwinęli do genialnego pastiżu obciachowej ballady R&B. A także parodii samego Timberlake'a, który w alternatywnej rzeczywistości, z klasyczną bródką naprawdę mógł święcić najtisowe triumfy na dyskotekowych densflorach. Bo to po prostu świetna piosenka wychodząca z głowy z taką samą trudnością co "normalne single" Justina.


The Lonely Island & Justin Timberlake - Dick In A Box (Subtitulado Español) from JulianaThe319 on Vimeo.

Choć Samberg to faktycznie zdolny i pomocny chłopak, to nie znajdziecie w historii SNL dwóch większych kumpli niż Justin Timberlake i Jimmy Fallon. Poznali się, gdy ten drugi był jeszcze członkiem obsady Saturday Night Live i zaprosił śpiewającego kolegę do swojego chyba najbardziej znanego motywu - The Barry Gibb Talk Show. Grają tam braci Gibb z legendarnego zespołu disco The Bee Gees, którzy swoimi firmowymi falsetami zapraszają do politycznej dyskusji. Uzupełniają się idealnie, zarówno wyglądem (klaty!) i temperamentem. Skeczem trzęsie - dosłownie i w przenośni - Fallon, ale Timberlake udowadnia, że dobry aktor skradnie dla siebie scenę jednym gestem czy nawet epizodyczną rólką.



Ten subiektywny przegląd niech zakończy opowieść Justina o jego własnej karierze. Snuje ją z pozycji swojego pradziadka marzącego dla swojego grand-grand-sona o wielkiej, acz wtedy niewyobrażalnej karierze śpiewaka pop. Przodek księcia popu zamiast garnituru nosi swatygowaną marynarkę, ale pewne rzeczy okazują się być niezmienne - urok i czar roztaczany przez Timberlake'a. A także to, że mimo upływu lat w jedną czy drugą stronę najbardziej rozpalają ludzi perypetie i niedomówienia nastoletniego związku Justina z Britney Spears.