background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

poniedziałek, 28 października 2013

Just let them go

Opener Festival 2013, dzień 1

Opener Festiwal i jego dyrektor, Mikołaj Scumbag Ziółkowski stał się w ostatnim czasie bardzo łatwym i dość powszechnym obiektem hejtu. A to za drogo, za długo, za daleko, piwo nie takie, pogoda angielska, pole się topi, dni za dużo, za dużo hipsterów, brak prawdziwych hipsterów, za mało nagrywających komórek, za dużo rejestrujących tabletów, gdzie są ci wszyscy MOI ulubieni artyści, a tak w ogóle to beka z tego „zachodniego festiwalu”. Opinie te należą do ludzi, którzy są zawistni, samolubni i mają rację. Ja także z chęcią przyłączyłbym się do chóru krytyków kpiących z nastoletniego iwentu, ale od dwóch lat z pewnym siebie zarozumialstwem powtarzałem, że Ziółek sprowadzi wreszcie do Polski Damona Albarna z Blur, pokornie zamknę twarz i bez cienia protestu kupię nadmorski karnet. Dlatego można sobie łatwo wyobrazić moje ambiwalentne uczucia, gdy podczas swojej tradycyjnej wizyty w radiowej Trójce Mikołaj Ziółkowski ogłosił pierwszego i najważniejszego headlinera swojego festiwalu. It really, really could hapten.
Na dobry początek przygotowano Dawida Podsiadło, platynową sensację wydawniczą ostatnich miesięcy. Już przed premierą „Comfort and Happiness” miałem podstawy twierdzić, że wytwórnia pokierowała go w stronę „męskiej Brodki” czyli niegłupiego alt-popu.  Do produkcji  debiutanckiej płyty zaangażowała samego Bogdana Kondrackiego - prawdziwego specjalistę odpowiedzialnego min. za wysmakowane brzmienia płyt Anny Dąbrowskiej, poza tym bardzo ciepłe opinie Piotra Metza pozwalały mi spokojnie uznać, że będzie to bardzo fajny krążek. Jednak zamiast pisać o tym i popisywać się zmysłem przewidywania, pozostałem szczerze zdziwiony rozmiarami sukcesu Ślązaka. Może to Granda tak przetarła szlaki adaptacjom zachodniego Indie, może to tęsknota za „starym Coldplayem”, ale wydaje mi się, że po prostu przeceniłem możliwości dziewczęcego  targetu oczarowanego uczuciowym kudłaczem.
Wydaje się, że wykonawca był podobnie zaskoczony masą ludzi, która wypełniła Openerowy namiot (położony gdzieś na końcu świata) już na rozpoczęcie imprezy, bo o 17:oo. Podsiadło dał całkiem dobry koncert, udało mu się odtworzyć subtelny klimat albumu, w czym pomógł zespół z szerokim instrumentalium i bliższa atmosfera zaciemnionego namiotu. Cóż, nie było chyba  dość blisko, bo też nie przeżyłem niestety wielkich emocji. Oczywiście brawo, że zagrali wszystko bez błędów tak jak na płycie, nikt też nie spodziewa się po Dawidzie bycia frontmanem na miarę Maccia Morettiego. Ta nieśmiałość i nieogar jeszcze pasują do trądziku na twarzy, ale mam nadzieję, że wkrótce jego występy staną się prawdziwymi wydarzeniami.


Co zaskakujące i niekoniecznie miłe, prawdziwej mocy zabrakło też na pierwszym koncercie (głównej) Opener Stage, gdzie słabo - ale bardzo urokliwie w popołudniowym Słońcu -  wystartowali Editors. Miałem nadzieję na zdecydowanie i soczyste gitary jak na Rattle& Hum mojego ukochanego U2 (które wróciło ostatnio do punktów odniesienia młodszych zespołów także za sprawą  dziewczyn z Savages, które równolegle hałasowały na Tent Stage. Ale uuum, well, i tak widziałem je już rok temu na OFFie). Może to wina spapranego nagłośnienia, ale nawet pomimo straty głównych największych atutów wokalista nie starał się tak bardzo o naszą uwagę. Nie wiem dlaczego, ale pytanie o to, czy grają dla nas na sto procent nie powinno pojawiać się tak natarczywie. Ale piosenki mają dobre, chociaż za bardzo skłaniali się w stronę pierwszych, bardziej „zwykłych” gitarowo płyt. Na szczęście później Tom Smith pokazał zaangażowaniem, że nie odda tego koncertu bez walki z… mikrofonem, na którym skupiał swoją muzyczną złość ( „when you caught my eye” w An end Has a start – świetne, zapamiętam). Na finał zespół wrócił do sprawdzonych syntezatorów i singlami z poprzedniej płyty odpowiednio mocno przygotował pole dla Gwiazdy Wieczoru.


Pewnie sygnalizowałem już to wcześniej wiele razy, ale kocham  Blur - brzmienie ich gitar uważam za dokładnie obliczoną mieszankę britpopową w idealny sposób zgrzytającą szaleństwami Coxona, zachwycam się socjologicznym rysem brytyjskiego społeczeństwa lat 90tych, ekscytuję się ciągłymi poszukiwaniami muzycznymi, a Damona Albarna to już w ogóle podziwiam we wszystkich projektach i staram się wzorować nawet w kolorze koszulki z długim rękawem, którą kupiłem w jednej z sieciówek. Wielokrotnie traciłem nadzieję, że zobaczę ten dream teamowy skład na żywo, a kolejnymi ze swoich legendarnych powrotów w Hyde Parku pozostaną dobrem narodowym wyłącznie Brytyjczyków.

Obawiam się, że nie jestem w stanie wypowiedzieć się krytycznie o tym koncercie, bo od razu muszę powiedzieć, że był to prawdopodobnie mój Koncert Życia, występ idealny (jeśli chodzi o U2 w Chorzowie, to jednak inna sprawa, inne emocje, ale chyba wtedy byłem bardziej krytyczny, dostrzegałem wyraźnie słabsze momenty, które w Gdyni nie miały miejsca w ogóle). A Damon okazał się dokładnie tym samym geniuszem, którego całe życie sobie idealizowałem.

Miałem pewne wątpliwości, owszem, bałem się, że sekcja rytmiczna tak bardzo zajęta wytwarzaniem serów (Alex James) i  jeszcze bardziej wyglądaniem jak Typowy Angielski Belfer (Dave Roventree) zgodnie ze słowami swojego lidera, średnio już nadaje się do grania prawdziwie popowej muzyki, że po prostu będzie zgrzytało i zwalniało. Jednak te bluźniercze kwestie zostały mi brutalnie wybite z głowy.  Z żeber. Z naskórka rąk. Wybito mnie z równowagi.   Dosłownie. Łokciami. Spoconymi cielskami.  Absurdalnymi – w odległości kilku metrów od sceny – plecakami. Mogę z dużą precyzją posłużyć się wyświechtanym stwierdzeniem, że początek koncertu mnie zabił. 

Nie zgodzę się jednak z dość powszechną opinią o tym, że dali set „bardzo imprezowy”.  Mamy tu do czynienia jednak z cięższym ciężarem gatunkowym, a najlepszym tego przykładem było wykonanie Caramel. Chwili doprawdy magicznej, zupełnie nie-festiwalowej kiedy duża część publiczności  w całkiem bliskiej odległości od sceny, połowa „golden circle” nagle zaczęła siadać. Nagle wszyscy, nawet ci nachlani Niemcy i okazjonalni fani „FIFA 98!” wspólnie łącząc się w cichym skupieniu dołączyli się do intymnej spowiedzi Damona. Jeden z niewielu znanych mi w muzyce przypadków wykorzystania „love, love, love” wyraził się Naprawdę.

Generalnie różnica między zwykłym zespołem, a Wielkim wydaje się dość prosta. Pierwsi, jak Editors odgrywają ten sam zwykły set ze zwykłym, letnim stosunkiem do muzyki i ot, koniec, następny przystanek na trasie. Natomiast ci Wielcy Muzycy tworzą na kolejnych koncertach tworzą swoje dzieła na nowo, pierwotna moc i przekaz wysyłane są dokładnie z tą samą intensywnością i nie ma w tym nic nieaktualnego, czy wystudiowanego, odtworzonego z dyskietki zza błyszczącego kasku. Szepty Albarna w megafonie przed Trimm Trabb wywołują takie same, a nawet wyraźniejsze dreszcze na całym ciele, podobnie jak ekscytujące przejścia bębnów przerzucające się w pozornie chaotycznym refrenie.

Podobnie nie wierzę w to, że pozy Albarna, które naoglądałem się na youtubach, jego kolejne grymasy, które znam chyba całkiem dobrze miałyby być zaplanowane. Był tego wieczoru naprawdę smutny (Out of time, wiadomo), czarujący (zaproszenie do tańca w orkiestrowym The Universal), szalony (wygłupy na barierkach pod Country House’m), czuły (Tender, nawet podegrał do wspólnego śpiewania), meast(r)atyczny (dowodzenie sekcją dętą i chórkiem – tak, to wszystko wzięli ze sobą do Polski, w ich słowniku nie ma słowa „fuszerka”) i wreszcie polski, kiedy rzucał nie-tak-bardzo zdawkowe „dzięki” i szczerze przyznawał się do stanu wiedzy o Solidarności. Dobrze wiedzieć, że są ludzie, którzy się nie zmieniają i tak pięknie uskuteczniają smutek jako podstawowy środek artystyczny.

Patrząc na szaleństwa lidera i rozpływając się w „ocean of noise” spiżowego solo Grahama Coxona w This is a low trudno mi było wyobrazić sobie Blur w lepszej formie. Tym bardziej boli niezrozumiała kwestia całkowitego zawieszenia prac nad długogrającym wydawnictwem . Określenie, które ciśnie mi się na usta, że „oni wciąż mogą” może się wydawać nieco dziwne kontekście Damona, który, przypomnijmy, zdobył nawet komiksową Amerykę małpami Gorillaz, a ostatnio nawet stworzył operę. Podobnie entuzjastycznie może ktoś pomyśleć o niedbale garażowych impresjach piosenkowych Grahama Coxona, ale prosty rachunek pokazuje, że nie zrobili  razem niczego większego od 14 lat (13 LP).  Podczas, gdy rozproszona i zdehumanizowana dzisiejsza muzyka nie dzieli ze współczesnymi sobie żadnej wspólnej myśli, przewijające się  tego wieczora hasło „end of the century” brzmiało tak bardzo aktualnie. Paradoksalnie to dzisiejsza muzyka jest „rozmyta” -zapętlaniem i „mrocznym, kombinowanym techno” oddaje niepewność i zwątpienie czasów kryzysu. Albarn już się z tym zmagał – to ja jestem thwentieth first century boy z, satelita stoi także na dachu mojego domu, a gdyby nie podziałało swobodnie rzucone zapewnienie, że it’s nothing special, Damon bierze każdego nas do serduszka szepcząc „hallelujah singing out loud singing to you”.

To był jeden z piękniejszych wieczorów mojego życia, nie tylko w czysto muzycznych kategoriach. Cóż, czekałem na ten koncert pół życia, ale wszystko i tak okazało się cudowne. To dobrze, że istnieją jeszcze ludzie, którzy zajmują się smutkiem, aby odmalować swój stosunek do życia, do świata, do emocji. To się działo naprawdę, wreszcie poczułem – na żywo, a nie jak zwykle w słuchawkach – euforię na triumfalne zakończenie The Universal, gdy dęciaki grały instrumentalny refren mogłem drzeć się razem z nimi i skakać i unosić ręce w góry zwycięskim gestem. Bo udało mi się, stałem się częścią tej wielkiej historii i… well here’s youre lucky Day!




niedziela, 19 maja 2013

KROPKI - KRESKI: Nowe Horyzonty


W centrum tegorocznego plakatu festiwalowego znalazł się pocałunek: oś filmowego układu słonecznego, tu w wykonaniu zakochanych po uszy Paula Newmana i Joanne Woodward. Kadr pochodzi z 1963 roku. Dwa ciała w spiralnej pieszczocie, zupełnie jak optyczny wir wprawiany w ruch przez hipnotyzera. Kto wejdzie do kina, nie wyjdzie taki sam – a przynajmniej taką żywimy nadzieję, ilekroć na sali gasną światła.
 -Michał Oleszczyk, Dwutygodnik.com , Festiwal w Cannes (1): Gatsby nasz współczesny.

poniedziałek, 6 maja 2013

Dwunasty Zagranico, podsumowania roku 2012 cz. 2

Druga część podsumowania roku 2012 w muzyce, które w mniej grafomańskiej formie zawarłem na mojej najnowszej muzycznej zabawce, czyli serwisie Spotify.

http://open.spotify.com/user/1167141070/playlist/3rghdUn3wqhCZm5RGzAYkJ

SINGLES


 1. Blur - Under the Westway
Prawdziwa Pieśń, hymn godny olimpijskiego Londynu. Esencja wielkości Damona Albarna ukazującego skrawki sacrum porozrzucane w prozie codzienności; nawet jeszcze bardziej nie-zwykle niż w Out of time. Czekamy na tytuł szlachecki.

 2. Cat Power - Nothing but time
Niekoniecznie spodobał mi się entuzjazm, z jakim na swojej płycie Sun Chan Marshall weszła w elektronikę. Różnica polega chyba na tym, że wcześniej niedostatki i bardziej niewyrzeźbione fragmenty piosenek zalewała samą słodyczą intymnego, barowego klimatu. Komputery niepotrzebnie pośredniczą w tym... byciu Chan Marshall. Ale ta pieśń nadrabia to na szczeście przestrzenią tak znaczną, że rozciąga się przed nami w 11 minutach swobodnej hymniczności.

3. Tindersticks - Chocolade
Dekadencki Paryż, romantyczna Wenecja, ciepły Rzym, upalna Barcelona, pamiętna Werona, winna Toskania, przytulna knajpka, pokój hotelowy, im ciaśniej tym lepiej, łóżko, tapczan. Wszędzie, gdzie występuje duszna atmosfera namiętności, erotycznego oczekiwania z nogi na nogę, (The) Great expectations, warm and smokey, full of possibilities. Jedna z tych oddzielnych historii opowiedziana tą kunsztowną angielszczyzną, której zwykła flegma okrywa stylizację i pulsujące uczucie.
(Koniecznie słuchać z napisami, znakomicie sprawdza się także jako podkład do czytania.)

4. Fun. - We are young
Nie muszę się z tego tłumaczyć może aż tak bardzo, jak Trójka z nadreprezentatywności piosenek Comy w Polskim Topie Wszechczasów, ale jednak to sooo #mainstream #teenage #skins #glee #american #pop #queen #sweet #swag #handsome #hot #yolo. Wyśmiałem już to przy okazji okładki, a jeśli chodzi o kwestię "nagrania" to jest to niewątpliwie jeden z najbardziej potężnych smash hitów pop. Produkcja, która definiuje jakoś brzmienie A.D. 2012 i kunsztownie pozostawiając niemal klasyczne pianino obok tego sunącego basu i samplowanych beatów.

5. Norah Jones - Happy Pills
Podobnie jak Cat Power, Norah zboczyła nieco z akustycznej ścieżki, ale w tymprzypadku bardziej zdecydowane bity (jak zawsze świetny za konsoletą i nawiązujący do soundtracku Danger Mouse) dodały jej charakteru. Gładka dziewczęcość zmienia się w zbuntowaną dziewczyńskość. W towarzystwie smoothujazzącego fotepianu nie można tak stanowczo powiedzieć "get out" to tego potrzeba bardziej wyrośniętej zaciorności.

LONGPLAYS

1. Violens - True
Zabrakło elementu zaskoczenia, małe okazały się też rewolucje reformatorskie. Jest to jednak płyta najrówniejsza i najlepsza zespołu, co - według mnie, który już rozpływał się nad tym The Smiths XXI w. - zdecydowanie wystarcza do wygrania tego zestawienia. When to let go wciąż najlepiej czuje się pływając po nasłonecznionych wodach, Der Microarc kryje w sobie tajemny wzór matematyczny na złożenie indie perfekcyjnego, a sam środek płyty tak samo urywa głowę rozpięciem klimatu tworząc najbardziej intensywne 7 minut roku.
When to let go

2. Twin Shadow - Confess
Znowu analogowe ejtisy, stara szkoła robienia bujania. Podobno były takie czasy, że smutków i desperacji nie szukano ani w pasażach fortepianu, ani w zimnej fali pogłosu suchego rytmu, ani nawet w Tajlandii, ale w rozlewających się syntezatorach, motoryce gitarowych szarpnięć i włosach jeszcze bardziej przylizanych żelem z żałości.
Five seconds

3. Grizzly Bear - Shields
Nowojorczycy znowu bezpretensjonalnie grają lekkość, śliczne piosenki płyną po falach dźwiękowych jak wielcy The Beach Boys. Jednocześnie czai się tam niespokojny nerw, gdy w najlepszym na płycie Yet again używają prostych akordów z tak spektakularną siłą jaką można znaleźć dopiero u Radiohead. Celebrując niemalże sztukę wspólnego pisania piosenek na gitarach wierzę, że mogliby spokojnie wysłuchać moich żalów na "dzisiejszą muzykę".
Yet again

4. Tame Impala - Lonerism
Nieco obłędne i nienaturalnie intensywne granie w trafiające w punkt zakrzywiający rzeczywistość. Duchowi potomkowie Johna Lennona (ten beatlesowski bas) i Ariel Pink bez funcu, za to z gitarami. Totalny zawrót i przewrót. Najodpowiedniejszym obrazem tej muzycznej jaskrawości i nasycenia jest po prostu sama okładka.
Feels like we only go backwards

5. Spiritualized - Sweet heart/Sweet light
Wykorzystałem już wszystkie synominy terminu "niedzisiejsza", ale coś w tym jest, że tylko doświadczeni Ojcowie Założyciele alternatywy zachowali gdzieś w szafach prawdziwe, potężne... wzmacniacze gitarowe. Cała energia niżej podlinkowanego Hey Jane opiera się na starym, dobrym D-dur. Jest w tym jakieś mistyczne uniesienie, prawda i pierwotne przesłanie muzyki gitarowej, które nijak nie chce zmieścić się na tetrabajtach aplowych maców obsługujących najbardziej zaawansowane na świecie zabawkowe emulatory.
Hey Jane

czwartek, 2 maja 2013

2012 cz. 1 po polsku

Hang the DJ (...)
Because the music that they constantly play
It says nothing to me about my life. 

Te słowa Morriseya jak ulał pasują do mojego osobistego odbioru muzyki z rocznika 2012. Nie mam czasu na codzienne sprawdzanie Pichforka, uczenie się nazw kolejnych kolektywów z Londynu czy zarażanie się tak od początku nowym R&B. Można by powiedzieć więc, że oto traktuję muzykę użytkowo, lajfstajlowo (jak mówiło się o X&Y Coldplay, chociażby).   Czarny PR zapewnili łzom przede wszystkim fani „alternatywy”, których gusta ukształtowały się na wysokości lat 2002-2005 i aż do dziś wytrwale oscylują wokół kolejnych płyt Sigur Rós, Björk i tym podobnych, szafujących jałowym patosem, artystów. Ci, którzy – pomimo upływu lat i wyłonienia się nowych interesujących gatunków – wciąż czekają na premiery gwiazd Openera, stali się antytezą odbiorców poszukujących, traktujących serio swoją przygodę ze słuchaniem muzyki.- tak oto wyniośle pisze autor bloga Fight!Susan w tekście o jakże znaczącym tytule "Muzyka i łzy". A właśnie ja chcę płakać, chcę doznawać, a nie poznawać odniesienia do klasyków postmodernizmu; chcę czuć. Czym większym może być muzyka jeśli nie naczyniem dla naszych emocji?

Mało znalazłem dobrych płyt w poprzednim roku, największą pustką napełniało mnie to, że nie wiedziałem czego i skąd mam szukać. Dustepy - pasztety, przezroczyste gadżety. Z tej desperacji wkraczam w skrajność i  poszukuję prawd w tekstach T.Love, a tymczasem przedstawiam małe podsumowanie muzyczne roku 2012. Dla potomności, żebym wiedział czego słuchałem, co złapałem jako fajne (i tak drugie tyle świetnych płyt pasujących rocznikowo podsunie mi Artur Rojek na OFF Festivalu, na co już teraz nie mogę się doczekać).

PIOSENKI 
Z POLSKI



1. Muzyka Końca Lata - Nie ukryjesz się przede mną
Najmilsza randka z historią polskiej muzyki rozrywkowej i wizualny suplement z fenyloftaleiny do "jajogłowych" analiz Polskiego Rankingu Screenagers. Dopiero po jakiś stu przesłuchaniach odkryłem "metodę" tekstu p. Wojciecha Młynarskiego (porównacie sobie obie zwrotki - już nie długo na maturze z języka polskiego). Ale!  Ola Bilińska wdzięcząca się wśród pasteli i w prawdziwych taśmach szpulowych to juz osobny wzorzec kulturowy.


2. Brodka - Varsovie
Ostateczne zwycięstwo Brodki, która mimo wszystkich przekleństw szklanego ekranu, zrewolucjonizowała polski pop, aby niemalże "ironicznie" wrócić raz jeszcze do mainstreamu. Zaraźliwy nawet na poziomie zetki i eremefów, oraz zachaczający o Adelę i Arcade Fire polski przebój lata o tym okropnie "kosmopolitycznym" mieście z anglojęzycznych folderów Vajsaja.

3. Babu Król - Co noc
Jeśli Nie Ukryjesz Się Przede Mną było randką z polską Poezją, to Babu Król bez zbędnych ceremonii i ceregieli zapraszają nas na wódkę. Naprawdę wstrząsająca piosenka z papierosowym dymem mrocznych spelunek wśród których szwędają się kaskaderzy muzyki - trudno sobie wyobrazić bardziej odpowiednich spadkobierców Edwarda Stachury niż mistrzowsko operujący absurdem Budyń i Bajzel.

4. Janek Samołyk - Problem z wiernością
Troszkę po znajomości, ale przecież z taką samą serdecznością traktują już Janka chociażby w radiowej Trójce. Równie swobodnie Wrocławianin ten zbliża się w orbity jakiś Młynarskich klasyków - choćby z tematu: wśród nieco staroświeckich określeń opowiada teraz uroczą historyjkę o przewrotnej dziewczynie z pewnym specyficznym problemem. (Dodatkowe propsy za video cover Charmless Man)

5. Maria Peszek - Padam
Nie znam się na lewackich manifestach, więc w tych wszystkich cierpiętniczych pozach made in thailandia nie znajduję głębszego sensu. Nie ukrywam też mojej niechęci do "córki tego szanownego aktora", bo nie wiem dlaczego musi obrażać moje uczucia religijne czy inne poczucie dobrego smau (słynne - fuj - ogrody) z uporem godnym lepszej sprawy. Dziwno-straszne połączenie Brodki, Nosowskiej i Edyty Bartosiewicz z egzaltacją kandydatki do szkoły teatralnej. Maria Czubaszek XXI w.? Yuck.
Nie mogę jednak nie zauważyć tego fantastycznie zaaranżowanej (Hammondy w końcówce!) popowej skakanki. Gdyby takich piosenek po polsku było więcej, nasza rodzima "scena" byłaby na pewno weselszym miejscem. Lewa strona tańczy i prawa też.



PŁYTY 
Z POLSKI



 1. Afro Kolektyw - Piosenki po polsku
Wiadomo, że Piosenki po polsku sa świetne - uznanie branży, TOP5 Listy Trójki, stylistyczna wszechstronność, brzmieniowe koneksje z Kombi, Zbigniewem Wodeckim czy kompozycyjnym popem XTC, a przede wszystkim słowna perfekcja Michała Hoffmanna utrzymana w trudniejszej materii czysto piosenkowej. Ale dlaczego ta płyta jest tak bardzo ważna? Z socjologicznego punktu widzenia dostajemy kompletny katalog problemów i obaw młodych facetów: blokada fejsbuka, nieprzystosowanie do warunków atmosferycznych, zmienne libido, presja doskonałości, bezwzględność kapitalizmu brak energii życiowej, obciążenia kredytowe, alkoholizm, nocne powroty, zapewnienie bezpiezceństwa najbliższych, stres, utrzymanie związku, wreszcie strach przed ojcostwem i śmiercią.
Jednak z pokoleniowością czy perspektywą generacyjności tej płyty jest tak jak z popularnością klubów AA. Chociaż Afrojax bardzo się stara zdjąć ciężar z samczych barków, oksymoroniczny już z nazwy Związek Niepewnych Mężczyzn jest akceptowany społecznie tylko na płytach Afro Kolektywu.
Mało miejsca na dysku

2. Skubas - Wilczydełko
Broda, łysina, kaszkiet, barczysty tiszert i gitara pod pachą. W odróżnieniu od Afro Kolektywu czy Much, Skubas nagrał płytę świadomie męską. A może nie tyle "świadomie", bo ta męskość wychodzi sama naturalnie, nie jest czymś nad czym musi się zastanawiać specjalnie modulując głos czy dbając o odpowiednie rytmy akustycznych ballad.
Więcej nieba

3. Muchy - chcecicospowiedziec
Nazłośliwiałem i nazewnętrzniałem się nad tą płytą już w tym poście. Ta płyta jest inna: inny jest skład, inne podejście do kompozycji, inne rozłożenie akcentów, ale też inny jest mój wiek i inne miejsce, w którym jej słucham. Zawsze przy kolejnej premierze Harry'ego Pottera recenzenci powtarzali gładkie zdanie "młody czarodziej dorośleje wraz ze swoimi czytelnikami". I pewnie ja też się starzeję, niekoniecznie mężnieję i potrzebuję teraz takich właśnie hałasów.
Wróżby

4. Ul/Kr - Ul/Kr
Perspektywa, eghm, czasowa, z której teraz piszę pokazała dokładniej jak dużym zjawiskiem stał się ten gorzowski duet. Że w Polsce można jak James Blake, że tak duszno i wreszcie głos oraz teksty Błażeja Króla, nie do końca poważane w Kawałkach Kulek objawiły się szerszym wielbicielom. Ale fakt, jest w tym jakaś posępna namiętność, którą świetnie zrozumiałby sam Grzegorz Ciechowski.
Tuż nad głowami

5. Maja Kleszcz i IncarNations - Odeon
I znowu krok w przeszłość. Piękna płyta do tańczenia, ale nie chodzi mi o skakanie i wczuwanie się, potupywanie, ale o prawdziwy taniec. Z partnerką i w eleganckich strojach, niczym Al Pacino w Zapachu Kobiety. To są rzeczy z klasą, dla nas internetowych nieosiągalne, ale ładnie sobie posłuchać tej elegancji. A Maja Kleszcz i tak czuje się swobodnie w każdej epoce.
Śpij śnij



KONCERTY

1. King Cresoute & Jon Hopkins - OFF Festival, Namiot Trójki
Namiot, gitara akustyczna, fortepian (prawdziwy), intymność, U2, Only living boy in New York, delikatność, blisko.

2. Brodka - Kraków, Częstochowa, Wrocław 
Granda. dobijanie się w pobliże sceny, afterparty pomaturalne, krzyczenie z pijanymi studentami, 2x Varsovie, covery, Kropki kreski, stylówa, Frytka, złote buty, pani na klawiszach, Girls just wanna have fun, przespany bilet.

3. Other Lives - OFF Festival, Scena Leśna
Moc, potężne brzmienie, potupywanie, słońce, kulminacje, Thom Yorke z USA, wiolonczela, organy, konsekwencja, przestrzeń.


4. Daniel Bloom - Wrocław, Nowe Horyzonty, Arsenał
Wrocław, Hehehehelios, hipsterzy z książkami, siedzenie na drewnianej podłodze, muzyczny archeolog jako Dejwid Bowie, fajne piosenki były, Wizyta, syntezatory, niech spadnie, letni wieczór, Wrocław.

5. Skubas - Wrocław, Alibi
Gitary, leszek perkusista możdżer, albinos gawędziarz, piwo w słoikach, nie mam dla Ciebie miłości, piesek, efekty trawki, stylówa Skubasa, brzmienia.