background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

środa, 31 sierpnia 2011

KROPKI-KRESKI : Zapach wrzątku


Muchy - Terroromans (2007 rok)
Najbardziej intensywna polska płyta ostatniej dekady.
I teksty Wiraszki o znaczeniach pokoleniowych itd. itp.

wtorek, 30 sierpnia 2011

The bass player is hotter!


Nie wiem, co się dzieje w studiu programu Live on Later with Jools Holland, ale występujące tam kobiety szaleją. Być może chodzi tu o jakieś hormony rozpylane w czasie programu, czy niesamowity klimat, tudzież fantastyczne ujęcia. Kiedyś Alison Mosshart, teraz Ona.
Jenny Lee Lindberg. Basistka grupy Warpaint.
Zakochałem się. To taka miłość od pierwszego ujęcia. Gdy tak przemknęła (0:22) ze swoją słodką fryzurą i czerwonymi ustami. Bujając się. Jakkolwiek prostacko to zabrzmiało. Może lepiej poddając się muzyce, lub będąc ucieleśnieniem dźwięków. Ona nie gra na gitarze. Ona nią jest.
(1:10)
Piękna jest po prostu. Dziewczęca, słodka, śliczna.
Wystarczyły 2 sekundy, żebym się przekonał, że Ona jest gdzieś w środku magii.

Ale być może to zasługa samej piosenki. Undertow. Niezwykle delikatna melodia i ulotny, czarowny klimat. Bo co jest lepsze niż jedna pani w zespole? Zespół złożony z samych pań! <3
Ale to naprawdę słychać. Na taką delikatność nie zdobędzie się nigdy żaden facet, nawet gej. To jest idealna dziewczyńskość w stanie czystym. Kobiecość jeszcze chyba nie. Hormony, dojrzewanie, jakaś niezdarność nawet czy naiwność.
Piękne harmonie też. Świetna perkusja, jednocześnie miękka i niespokojna. Gitara gdzieś tam czasem się pojawia na chwilę zadzierając tą delikatną zasłonę. Niesamowite budowanie klimatu, jak właśnie delikatne trójdźwięki tu i ówdzie podbijają to wszystko w końcówce.
Ale to i tak wszystko nic nie znaczy, bo cały czas ten bas. To nie jest rytm, to jest trans. Tak doskonale miękkich dźwięków nie było nawet u Briana Eno.

Ale jeśli jeszcze przy tym video jesteśmy, to (2:54 - 3:01).
Dziewczyny potrafią zrobić z gitarami naprawdę fascynujące rzeczy, ech-ach-uch. Tak, pani gitarzystka prowadząca też jest niesamowita, rzekłem.




Tutaj na szczęście jest więcej widać pani Jenny Lee, więc nie będę się bawić w ujęcia. No dobra, (1:33). Ale ale nawet ta wokalistka po prawej tak nie jęczy już i nawet and atmosphere ma magię, działa znów. Nie muszę też wiele pisać - dziewczyńskie szaleństwo znów. Szczególnie w środku utworu i wcale się tam nic im nie sypie.
Nie wiem, jak bardzo niedorzecznie przesadzę, ale w (2:50) Jenny Lee jest prawdziwym serduszkiem tego zespołu.




Żeby nie być jednak tak zaślepionym i monotematycznym (chociaż miałbym do tego pełne prawo), coś innego, z serii "jaki ja jestem meinstrimowy). Pewnego wieczoru przy kolacji coś tam we włączonym telewizorze jak zwykle leciało i pośród Wodeckich, Bednarków i innych Rynkowskich na Festiwalu w Opolu pojawiło się prawdziwym cudem coś interesującego.
Oczywiście na powyższym filmiku można z czystym sumieniem pominąć Ołra Cień (chociaż mogło być 50x bardziej pompatyczne, chociaż featuringująca orkiestra sprytnie to usprawiedliwiła muzycznie, chociaż solówka-przejście saksofonu tez pierwsza klasa).
Anna Józefina Lubieniecka na wokalu naprawdę robi różnicę. Drugie w kolejce Przebudzenie jest czasem grane w radiach komercyjnych, ale nie znaczy, że nie może być całkiem udanym utworem. Nie ma jakiś smętów, czy innych ballad ale klimat pozostaje, Robert Janson potrafi jednak zrobić na plejlistę coś co ma klasę. W refrenie można byłoby się znów wydrzeć, ale nie. Ta pani ma tak świetny głos, trochę matowy, że potrafi kapitalnie specyficznie wyciszać końcówki dźwięków. (2:54) to naprawdę wielki szacun, tam słychać jak Ona oddycha, że tak bardzo ładnie. Połączenie chamsko potrzebnej popowej mocy głośności z delikatnością.

Ale do sedna, a tym sednem ostatnia tutaj piosenka, czyli cover Miry Kubasińskiej, dawniej bardzo znanej i znaczącej, śpiewającej z zespołem Breakout nawet. Nie wiem co ten revival ma wspólnego z mixtejpami Lampy czy "powrotem do tradycji polskiego indie jak Nerwowe Wakacje". Bardzo to zacne i pomysłowe. Jak żyję, nie słyszałem jeszcze w polskiej telewizji takiego ciekawego wykonu, stopniowo cwanie się rozwijającego, coś w tym jest z Unplugged nawet. Sam pomysł z bębnem jest na medal, no i założę się, że pozostali opolscy występowacze nie mieli pojęcia o połowie użytych tam instrumentów. Piękny ukłon w stronę tradycji polskiego bigbitu.

Nie wiem kto wymyślił jeszcze doskonalszy pomysł dania Pani wokalistce gitary. Basowej. Wygląda z nią obłędnie, majestatycznie wręcz. No i bardzo ładnie tam sobie drepcze wokół wesołego cyrkowo-grajkowego muzycznego pochodu. Nie jest to może magnetyzm Jenny Lee, ale potwierdza to tylko tezę jak bardzo uwodzicielsko wygląda mi kobieta grająca na basie.


poniedziałek, 29 sierpnia 2011

KROPKI - KRESKI : Lake and flames

The Car is on Fire - Lake & Flames (2006)
Jedna z najbardziej klimatycznych polskich płyt.
Bardzo fajnym motywem jest to, że podczas swojego koncertu w Osieckiej na OFFensywie Deluxe zespół powiesił nad sceną obraz (prawdziwy, taki na płótnie) stanowiący okładkę tej płyty.

piątek, 26 sierpnia 2011

SP 7" : Take three, take three

Źle - kończą się wakacje. Dobrze - kończy się sezon ogórkowy, w muzyce także. W ostatnim tygodniu obrodziło nam nowymi singlami, a za nimi mają przyjść całe longlplay-e ponoć. (może nawet pojawi się nowe The Ting Tings, zapomniane przez cały świat pół roku po wydaniu średniego singla).
Dzisiaj odsłona rubryczki singlowej aż potrójna. Co jeszcze lepsze - wszystko jest od kobiet, więc nareszcie prawdziwa siła kobiet. Tak specjalnie się zrobiło, że aż nie potrafiłem wymyślić przyzwoitego tytułu. Na szczęście fejsbukowo zainspirowałem się ostatnio Johnem Lennonem, który jak wiadomo śpiewał, że Woman is the nigger of the world więc też pasuje* .

Julia Marcell - Matrioszka (Single from the new album JUNE) by Haldern Pop


Julia Marcell, czyli jedna z dwóch osób mogących do mnie mówić po niemiecku znów coś nagrała. Ale że jest też Polką, co cieszy, tym razem wybrała chyba słowiańską bardziej stronę swojej bogatej kultury. Matrioszka; składano-rozkładana budowa, słychać wigor, że jest to młoda zdolna songwriterka, ale potrafi już pisać na bardziej większy skład, oprócz tego jest urocza. No i jest hisoria, do której zostajemy dosłownie wciągnięci, gdy backing vocal zawzięcie przekonuje na końcach zwrotki and sun rises when I’m not  looking. Tutaj miałem grafomanić jakieś naciągane story, ale poczekam raczej na album, który ma się nazywać będzie June i będzie z okładką o rozwydrzono-krzykaczącej dziewczynce. Nie ma jakiś wielkich fajerwerków producenckich ani kosmicznych hooków, ależ po co! Jest przecież ciekawie i ładnie. Udany bardzo singiel, coś nowego z naturalną szczerością Julii, co jest najważniejsze.



Nosowska - Nomada by lazysunbathers


Specjalnie czekałem z Julką na to, żeby tak razem opisać nową Nosowską też. I też jest fajnie, tekstowo ciekawie, dla tak utytułowanej twórczyni nie ma na pewno wstydu. Udane używanie naturalizmów i zgrabne wykorzystanie słów bardziej nie-przyjemnych (kontynuacja Vanitas może). Zwracam szczególną uwagę na wers  w łazience prowokujesz torsje / i twoje serce które gramatycznie rzecz biorąc nie ma prawa się rymować. A jednak brawa, bo p. Kasia operuje tu samą esencją słowa, jego rytmem, który się zgrywa idealnie. Jednocześnie ten dwuwiersz w kulminacyjnym momencie świetnie rozbuja-je cały utwór.
Ale jednak niestety. Chociaż Marcin Bors próbuje i zawija rytmy, to nie można pozbyć się czekania na jakieś włatkanasejtaramtutiruraj. Ale ja generalnie mam z Nosowską problem i nie kupuję jej nowego imagu tak w całościa jak Brodkę. Cóż, nie jestem przecież jej targetem - wyobrażam sobie baardzo stylową domówkę czy inne vitange party w przestrzeni domowej jakiejś warszawskiej projektantki wnętrz na której do nie-szalonych dźwięków bulimicznego serca spiera się pokolenie spreadu ("świat się nam trochę posypał. Co prawda nie na tyle, by zamiast do Tajlandii jechać na wakacje na działkę rodziców...").
Cóż, dla mnie szału nie ma, ale Nosowska dalej utrzymuje wysoki poziom.




Nowa Florens wreszcie też nadeszła. Zaczyna się jak mniej sterylna bezpośrednia kontynuacja Daniela Bat For Lashes. Ok, fajne w sumie, ale żeby tak bezpośrednią rywalkę? Tutaj ten klimat jest bardziej przestrzenny, co udanie pokazuje nie-taki-fajny-lejdigagowy teledysk. Przy kolejnych reapitach w czasie fejsbukowania piosenka sprawdza się bardzo fajna, Florens znów pokazuje moc słyszalną nawet przy chórze. Jednak utwór ma te 5 minut (długości) i przy bardziej słuchanym odsłuchu trochę przynudza ten epicki refren, który co chwila pojawia się w tym samym samo chóralnym kształcie. Nawet na na playlistach się to nie sprawdzi, więc nie wiem w czym był cel. Nawet polska Nosowska potrafi fajnie wszystko rozruszać i urozmaicić prostymi bitamy; można? Pod koniec zwłaszcza to drażni - wyczekiwanie na finał, w którym bardzo zmęczony bębniarz cały czas gra tak samo, co dziwi pamiętając fajne przecież perkusje na debiucie.  Przecież nawet Zakopower potrafi na koniec przywalić i zaszaleć nooo. Panie producencie nooo. Nie wiem jak tam z ogólnym modowym wyglądem pani Welch, ale coś mi mówi, że to też może mieć znaczenie dla fanek Ja jestem trochę rozczarowany, więcej mocy poproszę, melancholia i Frida Kahlo (i jej tytuł) nic tu nie tłumaczą.  


PS / * (a właściwie pasuje nijak, bo całe życie byłem przekonany, że ten głos na początku Revolution 9 z Białego Albumu, mówi Take One... Jest tak czadowy, że aż przywłaszczyłem, ale takim głosem ma mówić mój tytuł).

czwartek, 25 sierpnia 2011

KROPKI - KRESKI : It's Blitz!


Piorun z jajka szalonej Karen O na okładce swojego macierzystego projektu Yeah Yeah Yeah's.
It's Blitz! to świetna płyta jest, świetny przykład jak można (a jednak, można!) połączyć syntezatory z żywym bandem.

wtorek, 23 sierpnia 2011

It's such a heavenly way to die

Myślę, ze The Smiths to ojcowie hipsterskiego indie. Byli tak alternatywni, że aż smutni. W czasach pamiętających chwałę punku i glam rocka wprowadzili zupełnie nową jakość maniakalno-depresyjną. Odzwierciedlali sposób myślenia całej Wielkiej młodej Brytanii zapisując się w poppkulturze jako jeden z najbardziej wpływowych i ważnych zespołów. Morrissey i Johnny Marr stali się jednym z tych legendarnych duetów songwriterskich obok Lennon/MacCartney np. Mieszanka była idealna - Mozz pisał kultowo płaczące teksty z odniesieniami do literatury, a Marr swoją oszczędnością był najlepszym kompozytorem na Wyspach (oprócz U2, rzecz jasna; podobno w tamtym czasie ze sobą rywalizowali, ciekawe).  Wprawia mnie w zdumienie, jak mało osób ich zna, uważam wręcz, że to skandaliczne.  Praktycznie stworzyli brzmienie obecnej angielskiej muzyki (britpop!), a jego cudownie ekscentryczny sposób bycia wywołał kulturalną burzę. Moje ulubione odniesienia do twórczości The Smiths :
  • polksi zespół Muchy. W całości. Michał Wiraszko jest podobno fanatykiem Morrisseya, a duet kompozytorski z Piotrem Maciejewskim utrzymywał idealne proporcje wyznaczone przez Mozza i Marra.
  • w jednej z lepszych piosenek Afro Kolektywu Mężczyźni są odrażająco brudni i źli Afrojax cytuje I Want The One I Can't Have 
  • bardziej presiżowe covery The Smiths to te wykonywane przez Radiohead, Noela Gallaghera czy Arcade Fire. 
  • wielki Blur zostało założone, gdy cztery chłopacy obejrzeli koncert Kowalskich, a na płycie z 1995 roku mają piosenkę Charmless Man
  • Morrissey do tej pory jest guru, szaleje, egocentryzuje i przesadnie propaguje wegetarianizm, a na ostatnim Glastonbury wystąpił nawet na Pyramid Stage.
  • Marr grał później w Modest Mouse mając wpływ na całą nieżalową Amerykę i nie tylko i grał na soundtracku do Incepcji
  • sposób w jaki Zoeey Deschanel mówi, że kocha The Smiths I sobie podśpiewuje. Dajcie mi chwilę...



Bo tak się składa, że dawno, dawno kiedyś były jeszcze czasy, gdy tagiem indie nie oznaczało się wszystkiego.Zapomnijcie o Strołksach, Franciszkach Ferdynandach czy innych Małpkach. Zestaw szesnastkowa gitara + daneczny bas + beztroskie bębnienie jest tak świetny, że tej całej New Rock Revolution XXI wystarczyło tylko dać elektronikę jakąś i supermodny outfit. Partia gitary jest kluczowa dla całego indie rocka, te pojedyncze wysokie dźwięki co chwila zmieniające się oktawy, ale i tak cały czas goniące pulsujący bas. The Edge też już grał w ten sposób, ale dopiero the Smiths wprowadzili tą bezczelną taneczność i radosny styl. Natchniony Morrissey już w swoim pierwszym tanecznym przeboju macha warzywem i samym tekstem jako working class hero bije się o miejsce na popowym szczycie.




Film Closer z 2004 roku. Na podstawie sztuki teatralnej. Występują Natalie Portman i Clive Owen. (There's a club, if you'd like to goScena w klubie ze striptizem. Jaskrawe kolory, światła, tłum ludzi, ogłuszająca muzyka. Prywatna sala. Po perwersyjnej zabawie on zaczyna się zwierzać. Chce prawdy. Jest zrozpaczony, bo ukochana odeszła z Jej chłopakiem. Ona dalej utrzymuje zimną krew, nieczułą maskę. Po gwałtownym Prodigy gdzieś tam przytłumione dochodzą lodowate dźwięki wibrującej gitary. On zaczyna płakać i rozpaczać coraz bardziej rozpaczliwie prosząc o współczucie i dowód. Kawałek Jej prawdy.
When you say it's gonna happen now, Well, when exactly do you mean?
I am Human And I need to be loved. Just like everybody else does.









And if a double-decker bus crashes into us
To die by your side - Is such a heavenly way to die
And if a ten-ton truck. Kills the both of us
To die by your side - Well, the pleasure - the privilege is mine


Najsłynniejsza i najważniejsza piosenka Kowalskich i jednocześnie najwybitniejszy "samochodowy utwór" ever (lepszy niż Drive my car Beatlesów, a Built to spill już się musiało inspirować). Jestem pewien, że ten refren, te słowa pozwoliły na bezczelne smęcenie w mainstreamie. Bez tego sposobu myślenia nie byłoby Damona Albarna, pomyślcie. Jedno z najbardziej totalnych wyznań w kulturze w ogóle. To mógł napisać tylko człowiek beznadziejnie w miłości, tak bardzo, ze wszystko inne go nie interesuje.
Jeśli rozjedzie nas dziesięciotonowa ciężarówka/ to cała przyjemność będzie po mojej stronie. miłość = śmierć , klasyczny przypadek.
Najlepsze jednak jest to, że nie są to typowe smęty, to jest cały czas wydaje się muzycznie wesołą popołudniową pioseneczką. Niesamowity klimat perspektywy zakochanego podmiotu lirycznego objawia się w filmowej sekcji smyczkowej. I w samym Morrisseyu, który śpiewa o tym wszystkim z totalną beztroską.





To jest dla mnie podwójnie osobiste, bo faktycznie pewnej nocy ta piosenka otworzyła me oczy. Brutalne otrzeźwienie, tak bardzo smutne, że prowadzące do depresji (Moza, żeby nie było). Niesamowity klimat pełen dramatycznej ostateczności.And I'm not happy and I'm not sad. Scena mogłaby się dziać nad jakimiś torami z przejeżdżającym pociągiem. Potwornie niedoceniana sekcja rytmiczna zespołu bezbłędnie generuje ten cały duszny klimat. Nie ma już tutaj przewrotności z Piosenki z autem, a Morrissey sennie dryfuje swoją manierą wokalną po całych taktach. Poraża łatwość i stanowczość z jaką Johnny Marr przerywa te beznadziejne żale wyrywając z otępienia swoją gitarą. "Przestańcie klaskać, chcę umrzeć nieszczęśliwy" - mawia ze sceny Morrissey. Znaczące.




Kołysanka. Albo może modlitwa. Proźba. Błaganie. Senne marzenie. Bujamy się.
A Marr jak zwykle pojawia się po coś. Z maestrią łączenia czterech dźwięków obnaża słabość takiego instrumentu jak "skrzypce". A ta solówka na końcu jest w ogóle dosłownie tym zaśnięciem się. Nie wiem co na to osoby bardziej jarające się Loveless niż ja, ale jestem zdania, że właśnie wtedy wynaleziono gatunek zwany "shoegaze" (nie mówiąc o tym, że The Edge wyrwał sobie wszystkie włosy z głowy i do dzisiaj zazdrości mu znalezienia tego obłędnego efektu gitarowego, który teraz jacyś śmieszni Editorsi grają w zmierzchu).

No no, dobranoc.

PS. Special detikation goes to Maraska, którą uroczyście witamy na tej niezwykle-hiper prestiżowej Prawej Stronie (rubryczka Też ich znam) za olanie przeze mnie i że MUSIAŁEM to skończyć.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

KROPKI - KRESKI : and watch the world spinning gently out of time


Znów Blur i znów okładka singla z ich Think Tank. Okładka równie oszczędna i wybitnie treściwa jak i piosenka.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Guilty playlist pleasures

wpis nie-hipsterki. mainstreamowy

Niestety ostatnio narzucane jest mi słuchanie radia. Muszę od razu zaznaczyć, że używam tu teraz pogardliwego znaczenia tego słowa (z małej litery) dla określenia tych okropnych komercyjnych stacji nadających muzykę do większości polskich odbiorników. Które mają tak straszliwe urządzenie jak "playlista" w której znajdują się wygenerowane komputerowo utwory mające "polecieć" w eterze, czyli jak nie zapłaci za to ogromna wytwórnia, albo piosenka jest zbyt "trudna" to nie ma szans na emisję. I słyszymy po raz tysięczny te same piosenki, które każdy zna na pamięć. Nieszczęście polega na tym, że takie stacje są najbardziej dostępne dla takich ludzi jak mój starszy brat, który nie ma gustu żadnego. I musiałem tego słuchać i moja alternatywna natura płakała.
Miałem przy okazji dużo czasu do myślenia wtedy, więc jakoś wsłuchałem się jednak w ten cały szit i podjąłem próbę fachowej analizy.

Zacznijmy od zera. Cie szmy się z ma łych rze czy bo wzór na szczę ście w nich zapisa ny j est. I uczmy się sylabizować i klaszczmy jak w przedszkolu. Nie wiem też jak stoi cena piasku, ale obawiam się, że kryzys nie ominął także tej gałęzi gospodarki. Małe rzeczy - podobnie jak małe są zdolności Sylwii Grzeszczak.
Możnaby tłumaczyć ją błędną reformą edukacji, ale przypominają o sobie panowie z "legendarnego" Lady Pank w piosence Z dachu popisując się takimi rymami jak strachu-dachu. Jak to powiedział kiedyś Mikołaj : "To już nie są rymy częstochowskie, tylko jakieś parzymieskie". Obawiam się, że powinienem wkleić cały refren. Jest to istotne, bo panowie udowadniają, że naprawdę, ale tak naprawdę "mają jeszcze jaja". Aż po dwa w każdym refrenie.   Z dachu dla jaj oglądaj kraj/najlepiej gdy przychodzi maj/wesoły bądź na dachu siądź/całkiem bez jaj piękny to kraj.  (pozdro dla Sylwii i całe życie byłem przekonany, że tam śpiewają o jakimś Stachu).
Z zagranicznych wykonawców znienawidziłem Bruno Marsa, który NIE nagrał "przeboju lata", ale muszę słyszeć go jakieś 3 razy dziennie. A na początku lipca było jeszcze gorzej... Swoją drogą nie ogarniam jak tam, gdzie nie można się wyżygać we wszystkich godzinach przed 22 słyszymy jak jakiś koleś opowiada o tym, że uprawiałem całkiem fajny seks. Gra na bałałajce, fristajler 'ebany.

Rozczarowała Beyoncé, która w Best thing I never had nachalnie próbuje wcisnąć nam swoją "wielkość popu". Szkoda, bo przecież niegdyś umieszczała na plajlistach takie bangery jak Crazy in Love czy Halo - to drugie napisane przez frontmana One Republic; szkoda, że nie zatrudniła tym razem jakiegoś Chrisa Martina. Polska "królowa" - Edyta Górniak (lol) - też wreszcie powraca, a On the run nawet niezłe, a rytmicznie intro potrafi zaskoczyć nawet takiego obsluchanego z King of Limb mnie. Jeśli w tytułach królewskich jestem, to fajnie, że powrócił trochę do radia Michael Jackson, bo Hollywood Tonight jest całkiem na jego poziomie, a refren wzorcowo wjeżdża ze zwrotki. Wspomnę jeszcze, że tak się nasłuchałem w radio The Police, że nie chce mi się odsłuchać ich klasycznego podobno Synchronicity. Ok, Every breath you take jest świetne (szczególnie jak w końcówce pocina tam gitarką Summers, czysty The Edge), ale nie rozumiem, dlaczego ma być tak archetypiczne dla gatunku radio-friendly.

Teraz w tym miejscu muszę się przyznać, że kilka razy odczułem przyjemność z dźwięków w głośnikach.


Nic nie poradzę, że to mnie bierze i buja i generalnie jest super. Wakacyjnie, tanecznie, z wyraźnym latynoskim feelingiem. Radiohead czegoś takiego nigdy nie nagra, więc cieszmy się fajnym popem ;) +świetne "suche" trąbki.
 




(mam pewność siebie Dejnarowicza i nie wstydzę się tego!) 
Tak, to też lubię. Można się śmiać z Jej fanek, ale dobrego głosu nie można odmówić. I takich mocnych gitar normalnie w radiu się nie uświadczy. Nie wiem w czym to bardzo gorsze od takiej Pink. No i jest ładna :D Oczywiście do Alison nie ma startu, ale zachowując proporcje i pamiętając o plastikowym szicie w innych zetkach - dlaczego nie.




To już jest jakiś fenomen. Wszędzie to grają, wszyscy to lubią. Pierwsze miejsca na Popliście i na Liście Trójki też. Doznałem prawdziwego szoku jak nawet mój brat to podśpiewywał, a 3-bratanek to już w ogóle. W sumie całkiem dobry utwór, trochę toporna rytmika, gitarzyści się męczą, ale to brzmienie góralskie musi być. Ale prawdziwa zabawa zaczyna się od końcówki, jakoś 2:30 na teledysku, od mostka. Ostatni refren to kapitalna perkusja i ogólne szaleństwo. Szkoda, że nie pociągnęli tego bardziej, bo ostatnia minuta tego utworu to jedna z najlepszych w polskiej muzyce w ogóle w tym roku.
Nie sposób nie wspomnieć tutaj o wokaliście, którego góralskie geny zabijają masę kobiet. Jak mówi Jutub : "nie wiem w czym się bardziej zakochałam - w Bułecce czy piosence?". Ale nie rozumiem, ale jako frontmen radzi sobie całkiem widocznie nieźle. Nareszcie jakiś porządny "Przebój Lata". Też dobrze.

Mam nadzieję, że to ostatnia taka moja relacja i nie będę musiał się umierać przy tych komercyjnych stacjach.

APEL! W ramach zadośuczynienia Trójce proszę o taką małą inicjatywę z Waszej strony. Jeśli kiedyś coś wam gdzieś wyskoczy w czasie surfowania po necie jakaś ankieta "na temat muzyki w radiu" - proszę, nie zamykajcie tego. Zaznaczcie wszędzie Trójeczkę, aby zdobyła lepsze wyniki słuchalności i więcej kasy z reklam. Podobno to ważne.
Kochajmy i doceniajmy Trójkę.

niedziela, 7 sierpnia 2011

KROPKI - KRESKI : modern guilt


Płyta legendarnego Beck'a wspomaganego za konsoletą przez Danger Mouse'a. Nie tak wybitna, ale równie stylowa jak okładka.

sobota, 6 sierpnia 2011

SP 7'' : Please brother let it be...



Sierpień, 1996 roku. Gdzieś w USA Oasis ma zagrać prestiżowy i bardzo ważny koncert z serii MTV Unplugged. Kilkanaście minut przed występem główny wokalista tego zespołu, Liam Gallagher dochodzi do wniosku, że nie chce brać udziału w koncercie, bo podobno ma chore gardło. Z wcześniejszych wypowiedzi jednak wynikało, że Liam ma w głębokim poważaniu fanów ze zgniłej hameryki i generalnie brzydzi się nastrojowymi akustykami. Sytuację ratuje jego brat Noel, który jest autorem wszystkich piosenek z pierwszych (najlepszych) albumów grupy. Zastępuje wyrodnego brata na wokalu i daje świetny koncert.

Później, w 2009 roku, wiadomo - Oasis rozpada się po trwającym od zawsze konflikcie braci Gallgaherów. Liam (ten zły) zatrzymał przy sobie pozostałych członków rozbitego Oasis i jako Beadly Eye wydali na początku tego roku płytę, która - o dziwo - nie okazała się gniotem czy porażką. Noel zapowiedział jednak aż dwie płyty, a pierwszy owoc projektu Noel Gallagher's High Flying Birds ma teraz swoją premierę.

O ile Liam odgrażał się, że Beadly Eye to prawdziwe "rockowe granie" mocniejsze od jakiegokolwiek Oasis, to z kolei Noel poszedł w drugą stronę - bardziej popową i piosenkową. Tytuł singla na temat śmierci jest mylący, bo od razu w tekście pojawiają się słowa-klucze jak "sunshine/summer in the city, kids are looking pretty" ,które to słowa sa zalicane do łagodnego radiowego świata (sunshine +2, bo śpiewane falsetem). Po odejściu z Oasis Noel mógł wreszcie odłożyć spokojnie gitarę elektryczną i uciec od rockendrollowego-stadionowej epickości zespołu. Pewna podniosłość jednak pozostaje, wyraża się jednak w innych kategoriach, bardziej "lokalnych". Tę "ważność utworu" w uwydatnia nienachalna produkcja - na moich audiofilskich Aurvanach refren rzeczywiście jest refrenem i nawet zdziwiłem się że można wydobyć taką moc praktycznie z niczego. Noel jest tak zdolny także jako producent (chaotyczne przejście do 2. zwrotki polecam - A day in the life może to to nie jest, ale dzieje się). Nie zaskoczyła mnie nawet ta sekcja dęciaków - wzorcowo wpisuje się w ten sielski klimat i dalej pozostajemy przy klasycznym instrunentalium.
Melodia jest cudownie prosta i tak naturalnie siew rozwija, że... to stary dobry brit-pop sygnowany imieniem jednego z ojców tego gatunku, więc taka tradycyjność może ujść mu na sucho. Teledysk tylko dopełnia tej małomiasteczkowej zamiejskiej atmosfery prostych ludzi potrzebujących prostej zmiany w życiu. Nie wiem tylko co tam robi Germanotta, być może poznaliśmy sekret jej ogromniastej kariery i że po naukach Noela następuje TAKA zmiana. 

Na początku wspomniałem o koncercie Unplugged, bo nagle uświadomiłem sobie jak bardzo ważną i niesamowitą postacią jest sam Noel. Zawsze w cieniu wariactw młodszego brata, zupełnie niesłusznie. Dzięki niemu wtedy te ballady nabrały nowy, prawdziwy wymiar nie zakłócany przez irytujące maniery Liama. Nie zawiodłem się na Noelu, bo dostałem to co w Oasis lubiłem najbardziej - klasyczne, proste piosenki. I tę wyżej pokazaną zapętlam od trzech dni i po prostu bardzo ją lubię. Album w drodze!

wtorek, 2 sierpnia 2011

KROPKI - KRESKI : hustle and cuss






Okładka także świetnej drugiej płyty The Dead Weather z 2010 roku - Sea of cowards.
Jack jak zawsze trzyma fason a Alison jako ikona.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

living - loving



Muzyka epoki X-Factora to zuo. Produkuje kukuełki w konkursie najlepszy instrument głosowy, aby Iskiński mógł zaśpiewać wszystko, nawet pioseneczkę nadaną mu z wytwórni. Szczytem wszystkiego i symboliczntm kuriozum jest nowy program śpiewaczy z Dwójki wyłaniający uczestników za pomocą programu komputerowego. Kto zaśpiewa głośniej, bardziej w tempo i uda mu się utrzymać w tonacji ma szansę na "muzyczną bitwę" na przekrzykiwanie się. Wykonawcy muszą śpiewać różne zupełnie piosenki, przez co nie mogą pokazać swojego stylu, najlepiej, żeby go w ogóle ne było, to dopasować wytwórni będzie łatwiej. Boli mnie to, bo w takiej zabawie nie mają szans takie prawdziwe talenty jak Zuzanna Moczek właśnie.

Brakuje mi znacznie kogoś takiego na "polskiej scenie muzycznej". Taki-ej. Kobiety, dziewczyny, która potrafiłaby stworzyć intymny, własny klimat, wzruszyć. Ania Dąbrowska robi z bigbandem, Brodce zdarza się piszczeć, Edyta Bartosiewicz pozazdrościła Guns N'Roses, a w Nosowskej Brakuje dziewczyny, zwykłej smutnej pani, która wzruszyłaby sobą po prostu, swoim głosem bez żadnych nie-prawdziwych ozdobników.
Jakiego mam fuksa, że poznałem Living-loving, jej.

Zaczyna się zwyczajnie się zaczyna, tylko jedna gitara i już klimat z rodzaju "kolacja przy świecach" (by Piotr Baron). Delikatność miękkiego głosu, który dokładnie pokrywa przestrzeń ze skromnym przecież akompaniamentem.Bo do takiego głosu nie trzeba nic więcej, proszę mi uwierzyć. Pani wokalistka operuje w zwrotce taką delikatnością trochę jak Emiliana Torrini też. Jednak gdy zanurzamy się w tym pięknym obrazku następuje przebudzenie i przejście, a raczej zejście w niepewność. To nagła zmiana charakteru i klimatu głosu, słyszę tam siłę woli godną PJ Harvey, tylko taką delikatniejszą (cały czas czarownie, utrzymując czar).

Strasznie podoba mi się tytuł tego utworu. Wiem, że są skojarzenia z Led Zeppelin (podobno, ale tam była naparzanka), ale mi bardziej kojarzy się z jakimś stanem zawieszenie. Być może popełnię bluźnierstwo wspominając Kołobrzeg-Świnoujście Much, ale bardzo mi odpowiada taki sposób opowiadania - ogólny, a zarazem bardziej kompletny. Chociaż nie ma tu wielkiej historii, kilka wersów, zarys, to muzyka potrafi to uzupełnić. Pokazuje tę zależność między loving a living - najpierw ten sielski, urokliwy klimat aż nagle coś źle, koniec "miło-wania". Osoba śpiewająca w pełni świadomie staje do walki z jakimiś zgrzytem tonacji molowej. Niezgodna chronologia z melodią sprawia, że kluczowa fraza sama w sobie może stać się zagadką do zastanowienia.

Gdyby ktoś dogrzebał się do jutubowych komentarzy, które to, że ktoś nie może zrozumieć słów tekstu są bzdurą, to się nie zgadzam. Nie wyobrażam sobie, aby p. Zuzanna miałaby przerywać to piękne smęcenie (mruczenie, jako pozytywny wydźwięk słowa), żeby doakcentować sylabę To kosmiczny absurd, zabcie klimatu, włączenie światła. Właśnie w tym przejawia się styl autorki, tj. np. właśnie niedopowiedzeniem mógłbym pokazać oniryczny klimat (gdybym używał słów, które rozumiem).

Mam ogromne szczęście, że mogłem poznać Living-loving, bo to pierwsza rzecz Zuzanny Moczek (chyba), którą wystawiła tylko na YouTubie. Obawiam się, że nikt Jej nie zna, więc ogarnijcie, zanurzcie się, poczujcie, wzruszcie, zachwyćcie się. Dla prawdziwych emocji nie ma przecież miejsca w telewizji. Prawdziwe wyznania trzeba znaleźć samemu.