background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

środa, 30 listopada 2011

wtorek, 29 listopada 2011

Walk on by, walk on through

Bon Iver - Bon Iver (2011)

Moje opisywanie muzyki na tym blogu osiągnęło już tak wysoki, a raczej "poważny" poziom, że pisząc o jakiejś płycie muszę mieć jakiś pasujący do niej "kontekst". Nie satysfakcjonuje mnie wklejenie linka i podpis "łooo jaka fajna piosenka, obczajcie" - od tego jest fejsbuk u takich opisów napisanych przez każdego jest jest miliard. Takie podejście - i lenistwo - stało się kiedyś też przyczyną tego, że przez pewien długi czas ten blog praktycznie nie ostniał, jakieś absurdalne półroczne przerwy w pisaniu, bo nie mam po co pisać dlaczego ma to być niby taka świetna ekstra płyta. Na szczęście ostatnio nie jestem tak wielkim "zakładnikiem formy". Inna sprawa, że wkręty autobiograficzne są programową częścią definicji bloga, a jednym z punktów założycielskich tego właśnie sit-and-wonder jest zapis moich subiektywnych przeżyć muzyki.

Nową płytę Bon Ivera znam od wakacji, bo czekałem na nią z niecierpliwością i już wtedy mi się bardzo podobała. Miałem z nią jednak niemały kłopot - nie mogłem jej "ugryźć" w zapisywalny sposób, jedyne co przychodziło mi na myśl to jakiś Bruce Springsteen. Cały czas miałem trudności z dostrojeniem się do klimatu plyty, nie czułem jej należycie mocno. Aż do ostatniego weekendu, kiedy o trzeciej w nocy jechałem sam samochodem wśród ciemności i niesamowitego spokoju. Z magiczną kasetą mającą kabelek z miniJackiem i basami sunąłęm po drodze. I wreszcie poczułem Artystę tworzącego swe Dzieło, wjechałem na właściwy pas, puzzel wskoczył na właściwe miejce.









Bon Iver jest o podróży właśnie. Justin Vernom wyszedł ze swojej chatki - samotni, w której nagrał For Emma, Forever ago i poszedł przed siebie. Oczywiście najważniejszą rzeczą, jaka różni obie płyty jest ogólne rozszerzenie instrumentalium i różnorodność instrumentów tak wyraźna po archetypowo akustycznych smętach. Druga płyta jest "większa ale chodzi nie o wielkość, ale bardziej o fizyczny rozmiar. Emocje Justina pozostają tak samo intymne, otoczony jewst one jednak innymi ludźmi i nie jest już tak bardzo sam.
Jednocześnie to brzmienie wydaje się być tylko uzupełnione innymi instrumentami, cały czas jest niesamowicie "miękkie". Początek płyty - Perth - ma wstęp gitarowy tak subtelny, że zapętlony mógłby mógłby grać rolę ambientu w jakiejś kołysance. Chórki wychodzą z głosu głónego wokalu tak jak para z ust, a zebranie się do refrenu jest otworzeniem oczu czy obydzeniem się; spokojnie.
Nawet te elektryczno - gitarowe zrywy są tylko rozchodzeniem się klimatu po piosence i w żaden sposób nie mogą zrobić na głośniejszej krzywdy.

Krajobraz i muzyka przesuwają się przed naszymi oczami. Proszę zauważyć jak zaczynają się te piosenki - początek Minnesota, WI jest zawarty jeszcze na poprzedniej ścieżce, taki jest cichy i delikatny. Na horyzoncie pojawia się nagle jakiś kształt, niewyraźny i nikły, ale powiększający się w miarę zbliżania się do niego. Poznajemy to na siedzeniu pasażera obok Justina wiozącego nas przez kolejne miasta i stany USA. Po relacji ze swojego załamania miłosnego zaprasza nas na relację z drogi- potrafi nawet zaskoczyć bardziej poufnym, niższym głosem wypowiedzianym komentarzem jak na początku Minnesoty właśnie, gdzie brzmi jak poważny i stateczny Chris Martin (który owszem, próbuje tak śpiewać).

I znowu nienachalna gitara poparta miększymi jeszcze organami. Coś mu jednak pomogło - tym razem potrafi buczącym klawiszem powiedzieć wprost i głośno I would let you grow. A perfekcyjne bębny pięnie odstukują.





Holocene to powrót jednak do dawnych smętów. Jakiś parking, przerwa, postój, drzemka, sen. Uruchomiony basem i klaskanieml. A nawet ukradkowy saksofon. I pulsujące  z tyłu głowy poczucie winy I was not magnificent. Cel? Szukanie spokoju?
Towers powraca do energicznych zagrywejk akordowych gitary. Bardzo klasycznych, ale jakże pasujących do tej podróży. Rytm szybkiej jazdy, swobodnego sunięcia w tempie takim, aby zbyt szybko nie stracić z oczu mijanych drzew i innych skałek. ZZ tyłu, pod maskę trwa slide gitary, aż włącza się budkosuflerowy piąty bieg. Gitara samoistnie wybija rytm, biegnie z muzyką.
Właściwie wybijany rytm wraca w wykonaniu perkucji dopiero w Michicant. Aby zaakcentować wjazd w mrok, w chwilowy cień.

W Hinnom, TX znowu ten nowy, niski głos, ale tylko jako krótkie interludium, tudzież bliższa część Wash. Przejście ze statycznych plam fortepianu do plumkania. Długie i swobodne.
Calgary to nareszcie jakaś bardziej wykształcona melodia z poruszeniem anielskich chórków za pomocą cudnie przstrzennych bębnów, do których idealnie dosuwa się bas. Perkusja buduje wszystko, a gitara swobodnie się przebijająca dokonuje tego rozwinięcia całej płyty. Niesamowite, kompletne rozwinięcie ideii For Emma, Forever ago.

Użyty przeze mnie tytuł tego wpisu nie pochodzi bynajmniej z Bon Iver. Teksty tak zawarte jakoś zanadto nie zwróciły mojej uwagi. Wyraźnie liczy się najbardziej klimat. Niesamowicie spójny. Podróż. Walk on by, walk on through to wers z Unforgettable Fire U2. Strasznie podoba mi się podobieństwo feelingu obu tych płyt - lekko zagubiony, przyćmiony, przyśniony, miękki, niezwykle przestrzenny. The Unforgettable Fire kocham właśnie za te muzyczne pejzaże, jeszcze nie tak epckie jak hiciory z The Joshua Tree, ale prawdziwie "artystyczne". Jest coś w tym, że później U2 nie było już takie proste i naiwnie prawdziwe (pojawiły się jakieś maniery, aż do 2000 r. i połowy All That You Can't Leave Behind). Dla fanó U2 (anyone's here?) polecam playlistę Promenade - 4th of July - Holocene.

Mam problem z docenieniem klasy poszcególnych utworów na nowej płycie Bon Ivera, ale wydaje mi się że służą one tylko do stworzenia owego nastroju. Chciałoby się powiedzieć : " opis jest niczym, okładka jest wszystkim". Klimat jest tak urokliwy i specjalny, że nie mam co o nim dalej wymyślać na siłę - trzeba samemu się w niego zanurzyć, aby dijechać do samego Beth/Rest i doświadczyć tej ulgi i spokoju, dobrzeć do swojego własnego celu.



PS. Propsuję znajomych http://www.runway-everywhere.blogspot.com/
Generalnie blog modowy pasuje tutaj jak pięść do nosa, ale fajnie, że coś robią i jak będą bardziej sławni ode mnie to może się odwdzięczą ;)

piątek, 25 listopada 2011

SP 7" : Off in the night while you live it up (I'm off to sleep)

usesomebody by nathalieandtheloners

Miały to być Kobiety, ale niezwłocznie spieszę z najlepszą muzyczną wiadomością ostatniego czasu : Natalia Fiedorczuk (czyli Natalie and the Loners) tworzy swoją drugą płytę z samym Maciejem Cieślakiem (Ścianka, Lenny Valentino, legenda polskiej alternatywy). Jest to jedyna osoba w Polsce, której nie będę męczyć o Piotra Maciejewskiego (który tak fantastycznie wyprodukował Jej pierwszą płytę) i skoro jest to już druga płyta, a nie nieopierzona pierwsza, to naprawdę możemy się spodziewać czegoś wielkiego.

Jednak nawet tak kluczowa dla nowości wydawniczych roku (mam nadzieję) 2011 informacja stała się tylko komentarzem wprowadzającym do wyżej ustawionej piosenki, tj. Use somebody. Zgadza się, chodzi tu cover tych ryczących farmerów z Texasu śpiewających cały czas to samo i nazywających się Kings of Leon. I nie jest tak, że dopiero teraz mogę przysunąć się do tego okropnego meinstrimu - po prostu to tutaj jest piękne.

Pretty sad. Znowu. Delikatna pulsacja i dobijanie się tym słodkim głosem z jakąś miękką tkaniną w nazwie. Ale podkład stanowi tym razem gitara p. Cieślaka, charszcząca i tętniąca prawdziwym życiem, ona faktycznie jest tą ulicą z obściskującymi się niezliczonymi kochankami. To przez nią przebija się głos Natalie i to od tej ulicy Ona jest ważniejsza. Już na początku można usłyszeć jak bardzo czyni różnicę Cieślak przy konsolecie, bo tylko u niego cisza brzmi tak pięknie. W tym wyświechtanym i przebojowym uuu-hhuh jest coś z repetycji w stylu Is it so razem z bezradnością każącą odruchowo wołać o jeszcze jedną pomoc. Tu, w tej wersji nie ma już flirtującego wyzwania, tylko płacząca chęć zwrócenia na siebie uwagi. W drugiej zwrotce Ona faktycznie przyznaje się do tej trochę obsesji, do tego, że wie wszystko i patrzy na to jak while you live it up i tak bardzo chce być tego częścią. Aż nagle ten bardzo ważny i bardzo hipnotycznie pociągający gość przychodzi do niej jako gość z wizytą. I wie i rozumie i tego właśnie szuka wśród roaming around/looking down. Błogosławieństwo w smęcącym spokoju.

Owszem, jest to klasyczna pościelówa i w życiu bym nie zauważył jak umiejętnie po angielsku potrafią sylabizować Chłopaki Królaki. Albo to sama Natalie, która dosłownie pociąga, włóczy za sobą klimat i te swoje narzuty na których śpi. Jest wkręcanie się i to zamotanie w uzewnętrznianiu się tak często towarzyszące wczesnemu Thomowi Yorkowi kręcącemu się przy statywie mikrofonowym. Bas na szczęście pozostał (wszak piosenką KoL którą lubię jest Revely) i pieczętujący, wyostrzający krawędzie rzeczywistości tamburyn. Głos Cieślaka brzmiałby dobrze nawet w reklamie lodów (ale kazał się wyciąć z komercyjnej Smolikowej Kremowej Rewolucji) ale pisze to człowiek, który nie ogarnia Harfy Traw. Oprócz tego, że wielki to jest też idealnie szorstki, mieszanka iście wedlowska.
Kto by pomyślał, że będzie "w tym coś więcej niż tylko dwa piękne, wzruszające głosy i delikatna melodia"(cyt. Ogórek)                                                   ... 

poniedziałek, 21 listopada 2011

KROPKI - KRESKI : Nie zauważysz kiedy w kosmos przemknę


Nerwowe Wakacje - Nerwowe Wakacje (2011)

Bardzo polski zespół ocierający się o muzyczny nacjonalizm z uwagi na swoje inspiracje i ogólne założenie projektu promujące polską muzykę śpiewaną i wykonywaną po polsku.

Miałem przyjemność uczestniczyć też w ich Częstochowskim koncercie w Carpe Diem. Świetny gig, bardzo profesjonalny i klimatyczny, udane zmiany aranżacji (Wpół drogi bardziej, Big mind mniej) i genialny pomysł z wyciem do mikrofonu klasycznie stojących panów w Uciekaj stąd, mała .

Niestety, bardzo żałosna okazała się frekwencja. Ludzi była naprawdę garstka, jakieś 20 głów, z czego większość przyszła raczej na częstochowski support Elephant Stone. Pokazuje to jasno jak wielką wsią jest Częstochowa. Płyta Nerwowych jest jedną z najlepszych polskich alternatywnych płyt roku, hype też mieli ogromny na wszystkich znaczących nieżalowych portalach, a nawet pisali o nich w GW czy w Polityce jako przykład zjawiska "powrotu do inspiracji polskim rockiem". W ogóle skład personalny zespołu to jakiś dream team jest (The Car is on Fire + Afro Kolektyw) i jeśli ktoś interesuje się muzyką po prostu nie mógł nie usłyszeć peanów na ich cześć.  Szkoda, że nie ma ludzi chociaż trochę ciekawych dobrej muzyki w tej wsi, w której na szczęście przebywam tylko 5 dni w tygodniu.

niedziela, 20 listopada 2011

Watch her moving in elliptical patterns

Phoenix - Wolfgang Amadeus Phoenix (2009)

Aktualnie, obecnie, nowadays gusta dużej części słuchaczy indie kształtują dwa zjawiska :
  1. Foster the People
  2. Ogłaszany line-up Opener Festival 2012
Korzystając z otrzymanej niespodziewanie od samej Izy Lach (propsuje i dziękuje mi na swoim blogu! ) opiniotwórczości i masowości, bardzo bym sobie życzył, aby oba te aktualne zjawiska doprowadziły do większej popularności w Polsce francuskiej grupy Phoenix.

Na temat Foster the People mam dość paskudnie hipsterskie zdanie, bo znałem ich wcześniej niż cała Polska z eremefu. Pod koniec wakacji strasznie jarałem się Houdinim i zupełnie nie zwracałem uwagi na jakieś średnie przecież Pumped up kicks (serioserio), Wtedy też planując niesamowicie odkrywczy wpis na bloga o Torches uknułem krótką recenzję ich twórczości dla osób nie mających czasu na czytanie moich postów : Foster the People = MGMT + Phoenix. Do tej pory nie ogarniam tej masowej psychozy na punkcie akurat Tego kawałka i ciągle ze zdziwieniem odnajduję ich w samochodowych odbiornikach radiowych. Z Phoenix właśnie wzięli tą organiczność brzmienia, które jest faktycznie prawdziwe i nie ma w nim komputerowych plam z kosmosu, ale stary dobry bas i mocna perkusja.

Ad. 2
Po tym jak nawet ja sam ze zdziwieniem odnalazłem w czwartkowym headlinerze Openera 2011 Zespół Który Uratował Mi Życie (National, żeby nie było wątpliwości) coraz bardziej szanuję inwencję p. Ziółkowskiego. O ile ogłoszenie Björk pierwszą gwiazdą przyszłorocznej edycji motywuję potrzebą promocji jej nowej płyty, to mam nadzieję, że pan dyrektor nie będzie bał się wyznaczać nowych trendów muzycznych tak naprawdę. I zaprosi wreszcie Phoenix (i The Kills i jakieś Wilco). Owszem, pisałem już o nich, ale tylko wspominkowo i marnie krótko, a mam nadzieję znów zostać line-up'owym wróżem (jak w przypadku Foals hehe).


Phoenix_Lisztomania by hugoletras
Płyta Wolfgang Amadeus Phoenix jest w swojej kategorii pozycją idealną. Zaczyna się ultrasinglową Lisztomanią z tym mocnym, ale naturalnie skocznym rytmem a tak naprawdę obsługiwanym przez drapiącą gitarę. Cały czas podbijając się samoistnie muzycznym perpetum mobile potrzymuje się jedynie plumknięciami idealnie dobranych klawiszy w pre-refrenie. Budzona do życia przez bas energia tej melodii wybucha gejzerem jakiejś witalności. Ta eksplozja theSmithsowychszesnastekwysokogitarowych i poganiających talerzy jest dla indie rocka tym samym co tnąca kosmos solówka Miracle drug jest dla U2 (albo ostatni refren The difference between us dla fanów oldschoolowych klawiszy.
 From the mess to the masses! Tylko Francuzi mają tak niesamowicie melodyjne głosy i tylko Thomas Mars mógł nadążyć za melodią przełąmującą się całkowicie co 2 sekundy ( i delikatnie podciągnąć nutki o pół tonu dokładnie). Muzycy fundują nam rozbieg napięcia, wycofanie się lekkie, abyśmy jeszcze bardziej jeszcze bardziej dowiedzieli się, że bez tej energii zwiotczejemy i umrzemy w marazmie, prezentując całą gamę plumkaniowych chwytów syntezatorowych, aby ze swoim hasłem Mars uwolnił wszystko od nowa.



1901 zaczyna się dziwnym rytmem, tak dziwnym, że nie mogłem się w nim połapać. Ale gdy wreszcie człowiek wie o co chodzi, następuje uczucie podobne do tego gdy zakładając szkła korekcyjne, z chmury kolorowych punktów wyłania się litera igrek co oznacza, że okulista wysępi od ciebie kolejne dwie stówy na nowe okulary (cytat, strasznie niedokładny, bo z głowy, pochodzi z powieści Autostopem przez Galaktykę). Oni zatrzymali kręcące się Koło Fortuny z rymami i tymi uderzeniami gitar próbują utrzymać uciekający rytm. Jest faza i wszystko się kręci. Radość w refrenie z dobrego zgrania się, dobrze uchwyconego singlowego killera.

Fences to nie do końca ukształtowana "piosenka" - jest to raczej produkcyjny samograj, indie/rock/electro makieta na której z alchemiczną dokładnością definiują brzmienie dla tego gatunku perfekcyjne. Klaśnięcia co drugie uderzenie perki, nurkujące skrobanie grubszych strun, wjazdy gitary akustycznej, rozładowanie się dźwięku na syntezatorze, zejścia basu. Jednocześnie nie przekraczają granicy bycia czyimś remiksem. (Wyobrażam sobie, że było to faktycznie idealnym podkładem do telewizyjnej reklamy konkursu zjazdu na nartach.)

Po tak bajeranckiej robocie Love like a sunset wydaje się kręgosłupem moralnym, duszą tej płyty. Narodziny melodii. Trwa prawie 8 minut i na tle tych błyskawicznych chwytaczy spokojnie rozwija się w swoim własnym tempie, w swoim własnym świecie. Nawet gitary zlewają się z klawiszami. Tam dzieje się więcej niż na niejednym longplayu. Nie zdradzam, polecam poznać samemu, trochę też nie ogarniam. Klimat - pokazany naocznie w końcowej sekwencji filmu Sophie Coppoli (prywatnie partnerki życiowej Marsa) Somewhere (na którą czekałem cały film) - rzeczywiście niepowtarzalny.

Lasso ujawnia tajną broń Phoenix - fantastyczną perkusję przeklepywującą się nam po plecach i podbijającą ryż na membranach (nie wiem, nie pytajcie). Najśmieszniejsze jest to, że oficjalnie grupa nie ma w składzie pałkera - może robią do każdej piosenki casting i wybierają najlepszego? ;)  Tutaj też odnajduję kolejną "inspirację" Coldplay - na pewno marząo takiej ścianie dźwięku, a raczej rytmu. Cała różnica między bandami jest w tym, że Phoenix ma świetną sekcję i wrodzony styl, zabójczy urok muzyczny, robią to wszystko jakby od niechcenia. Nie-brytyjskie granie, so sexy.

Pojęcie "indie" dla tej grupy jest tak pojemne, że mieści się w nim balladowy, klasycznie smutny Rome. Już wcześniej pokazywałem jak kapitalnie uchwyciła to na swoim zdjęciu Kanka - pocinające gitary odjeżdżają od czegoś, od kogoś. Im dalej tym smutniej. Aż wreszcie dojeżdża i trzeba zrobić to co ostateczne i nieuchronne.
Countdown (Sick for the big sun) to już "tylko" odpowiednio epickie zakończenie, a raczej wprowadzenie do finałowej sceny, Szkoda bardzo, że to zwolnienie na końcu tak naprawdę nic nie wnosi. Podobnie jak Girlfriend, ale tutaj może celowo chodziło o jakąś niedojrzałość, pobieżność, przecież i tak słucha się tego fantastycznie.

Phoenix - Lasso by KROQ
Armistice to znowu heroiczna walka, w której wypluwa się płuca i do utraty sił. Akordowo-chwytowe wprowadzenie do refrenu stawia nowe Coldplay w jeszcze śmieszniejszym świetle, ale tak naprawdę słowa and I come down in your room wprowadzają duży ładunek emocji. Jest w tym jakieś nabożne życzenie, klasyczne pragnienie z przekonywanie statycznego zakochańca. Tak samo gwałtownie i szybko się kończy, niestety.

Świetna płyta z genialną produkcją, która jest perfekcyjnie wymuskana, ale jest tam cały czas prawdziwe granie i ludzka spontaniczność. Fold it, fold it, fold it!

PS. Aaaaa, nie panuję nad długością postów! Przepraszam! Ratunku! Pomocy!

sobota, 19 listopada 2011

SP 7" : Bez żadnych słów, zwyczajnie znów

Iza Lach wszędzie
Badania internetowo - terenowe mające na celu propagowanie twórczości Izy Lach i oceniające odbiór opinii publicznej na świetną nową i oryginalną polską muzykę.
Raport

1#   Napisałem celo bardzo pozytywny wpis na swojego bloga na temat pierwszego singla z płyty Krzyk: Nic Więcej. Link do tego wpisu umieściłem na fejsbuku i rozesłałem do kilku znajomych z poleceniem natychmiastowego zapoznania się z tematem. 
Wpis (bardzo!) pozytywnie oceniła sama Iza Lach na swoim oficjalnym twitterze czym się strasznie jaram bardzobardzobardzo. Wrodzona skromność i wdzięczność dopinguje mnie do większej pracy nad pokazywaniem światu Jej twórczości.
2#  Wrocław. Paulina W. z wyraźną ironią odnosiła się do mojej fascynacji łódzką wokalistkę, posuwała się nawet do bezczelnych żartów. (dopiero później mogłem usprawiedliwić jej osądy tym, że była pijana). Jednak już następnego dnia do nieskończoności repetowaliśmy Nic więcej i śpiewaliśmy refren na cały głos podczas chodzenia po centralnych ulicach Wrocławia próbując ogarnąć sylabizowanie w refrenie. Ponadto, Zuza K. także się bardzo wkręciła i też śpiewała i wrzuciła na swojego fejsa link do tejże piosenki co polubiło kilka osób.
3#  Internat (Barak). Dagmara Ch. także próbuje żartować z mojej nowej fascynacji. Później jest zdziwiona tym, że lubię taką muzykę tzn. pop. Pytanie uznaję za tendencyjne, gdyż nie wyobrażam sobie nic ładniejszego niż ładna dziewczyna śpiewająca ładne piosenki. Dagmara Ch. wysłuchała już ok. 33 razy utwory Izy Lach, a w szczególności Zatrzymaj Czas i Czy pamiętasz (dane z last.fm).
 4#  Ponownie wrzuciłem na fejsa kolejną piosenkę Izy (Chociaż raz) co złe metalowe języki skomentowały, że przypomina Agnieszkę Chylińską. Głupki. Ale Iga P. lubi to (!).
5#  Konkurs serwisu screenagers.com nakazuje wrzucić na fejsbukową tablicę utwór Futro. Pierwsze założenie o "promowaniu dobrej polskiej muzyki" ignoruję (bo i tak to cały czas robię), lecz miałem nadzieję, na płytę Krzyk z autografem. Niestety. Ale chociaż Sylwia M. "wie kto to jest" , co zwiększa jej szansę na pójście ze mną na studniówkę.
6#  Podczas próby GPWK (koła teatralnego) w czasie etiudy "Ola ma poderwać Jaca" Ola S. do zagajenia hipotetycznej rozmowy używa argumentu, że poznała osobiście Izę Lach. Nieco hermetyczny żarcik, hehe.
7#  Reagując na zupełnie naciąganą dumę Rafała R. (pseudonim: Ręcznik) wspominam o tym, że to mnie propsuje na swoim twitterze sama Iza Lach, a Ręcznik polubił ją zaraz. W czasie wywiadu pogłębionego zdradza, że zrobił to głównie z powodu urody p. Izy, ale na pewno posłucha jej utworów. Istotnie. Dzień później podziękował mi na fejsbuku razem z linkiem do Happy Ending.
8#  Zachwycony akustyczną wersją Chociaż Raz przygotowuję zbyt krótki i nudny wpis na mojego bloga


Chociaż zazwyczaj staram się nie pisać nie pisać na blogu zbyt dużo razy o artystach, to w przypadku Izy Lach mam wyrzuty sumienia, że poświęciłem jej tylko opis jednego utworu w dziale o singlach. Nie mam jeszcze dobrego pomysłu na opis godny tak świetnej płyty jak Krzyk, ale otrzymaliśmy akustyczną wersję Chociaż raz.

Cudowną wersję. Bardzo skromną. Iza akompaniuje sobie tylko delikatnymi naciśnięciami klawiszy, ale to wystarczy aby wprowadzić tą lekko nerwową pulsację. Dzięki temu zostaje sama, wręcz "goła" melodia bez brzmieniowych sztuczek (które też uwielbiam) i z produkcją próbującą jedynie zarejestrować dźwięk. W pustym basenie na świeżej jesieni. Gdyby maleńkie żółte kwiaty nie przelatywały przed kamerą trzeba by było je dorobić w fotoszopie, a szum listowia staje się integralną częścią kompozycji (można pokusić się o porównanie do "Harfy traw w wersji pop"). To wszystko daje jeszcze bardziej intymny klimat, jakąś prawdziwą historię. Ot, po prostu dziewczyna bierze organki i opowiada, a raczej mówi do kogoś.

Pozdro dla tych, którzy twierdzą, że "to taki tylko pop". Melodia pozostaje kapitalna sama w sobie a głos Iza ma też świetny (polecam posłuchać powrót z wysokiego wyciągnięcia dźwięku do normalnego mówienia na jeden dzień w 0:41. to nie jest cięte w studio).  Z łatwością zmienia szybkość melodii i słodko unika krzyczenia w refrenie przepięknie zmiękczając samogłoskę na końcu. To jak przekrzykuje wiatr, świat i życie jest cholernie prawdziwe i jak dla mnie rozczulające.

Wracając na ziemię, sama aranżacja to profesorsko rozegrana perełka, każdy człowiek (dwa palce perkusisty!) robi swoje różne, a dodanie akordu na akustykach zmienia piosenkę w stosunku do tej z płyty. To bardzo ograniczone instrumentalium jest wykorzystane w 193%, sam Damon Albarn by temu przyklasnął.
Oczywiście sam fakt poruszającego się nagrania Izy wykonującej piosenkę jest rzeczą super samą w sobie i też się bardzo cieszę ;)

Bardzo ładne i strasznie urocze.

czwartek, 17 listopada 2011

SP 7'' : Lecz niestety, bo w kieszeinach jeszcze coś z rozsądku zostało mi

Pewnego razu w Carpe Diem przed tym lepszym zeszłorocznym koncertem Much w Częstochowie Płaciu Cowbell Television na zakończenie swojego krótkiego supportu zcoverował Uważaj Cool Kids Of Death z kultowej Jedynki. Wśród moich znajomych pokropiły z lekka ironiczne komentarze o chęci bycia takim fajnym i gniewnym jak starzy gówniarze z Łodzi. Tak się składa, że niedawno teraz po pobieżnym odsłuchu pierwszego singla z tak samo nazywającej się nowej płyty Kulek ostrze ironii musiałem skierować w ich właśnie stronę - "to brzmi jak jakiś Płaciu".

21 Października by PCTV

Przedostatni singiel PCTV oznaczony datą 21 października (podobieństwo do Much podobnież tym razem przypadkowo sprokurowane prze życie) nie powinien być przecież obiektem żartów. W odróżnieniu od ultra-przebojowego Karmela ten utwór to nie tylko elektroniczna zabawka, ale naprawdę klasycznie rozumiana "dobra piosenka". Tak klasycznie, że zaczyna się nawet dźwiękiem fortepianopodobnym, który od razu wprowadza ciekawy ciekawy klimat do (z założenia) całkowicie elektronicznej produkcji. Nie jesteśmy atakowani szalonym pierdolnięciem, chyba faktycznie chodzi tu o prawdziwe emocje. Obok bitu rozwijają się bardziej delikatne, a wręcz ulotne miraże rozciągniętego syntezatora. Melodia śpiewana (naprawdę można tam się dosłyszeć jego głosu artykułowanego w ten sposób)  zgrabnie uzupełnia się z pianinowym intro i wciąga słuchacza krok po kroku w zagęszczającą się atmosferę. To naprawdę działa - po trochu dodawane są kolejne ścieżki, prawdziwie skrupulatne układanie kolejnych przeszkadzajek rytmicznych, smuga klawiszu z tyłu poszerza się, aby wreszcie... wrócić do początku. Bardzo szkoda, że pan Marcin nie postarał się o jakiś bardziej epicki refren i zostawił taką narracyjną formę bez pointy. Ale jest to bardzo udany utwór na pewno i nie tylko dla haemowych niurejwowców.




Wracając do Cool Kids Of Death - reakcje na Plan Ewakuacji były rzeczywiście radykalne (od dobrego kolegi usłyszałem nawet postulat zmiany nazwy bandu, co jako czciciel Achtung Baby uważam za przesadę), ale nie jestem jakimś ich fanatykiem i zawsze bardziej lubiłem Piosenki o miłości. Nie jest to jednak tak dobra płyta, abym opisywał ją tutaj całą. Ale jest bardzo ciekawa, co najważniejsze. A najciekawsza jest Ścieżka #8 czyli Wiemy wszystko. Jest to jednocześnie wytłumaczenie się z tego całego nowego brzmienia - odrobinę sentymentalna historia o okresie buntu niezapomnianej Generacji Nic. Warto wciąż czekać na CKOD chociażby ze względu na zawsze świetne i aktualne teksty będące bardziej filozoficznymi deklaracjami światopoglądową nawet (gra legenda podziemia, ale dla nas nie robi to wrażenia). Na osobny medal Nobla zasługuje niewątpliwie przewijające się cały czas chórkami w tle przesłanie :
 byle tylko nieodchodzić za bardzo, nie podchodzić za blisko.

Nie zaczynam od muzyki, bo klawiszowy początek jest bezczelnie wzięty z No excuses Air France / czegoś tem Foster the People. Umiejętności śpiewacze wokalisty także odsyłają do Płacia. Chociaż sekcja rytmiczna to niezaprzeczalny akut CKOD (śmiem twierdzić, że na perkusji jest więcej rytmów niż w 21 października a ona sama jest cudownie melodyjnie popowa). A to wycofanie gitar i upodabnianie ich do syntezatora w końcówce to raczej celowy zabieg, którym chcą się upodobnić właśnie "młodej i świeżej" elektronicznej sceny. Chociaż dziwić może odwrót właśnie w stronę ulotnego klimatu M83 to cały czas jest to niebanalne i przewrotne.

Rzeczywistość ustawila mi zgrabnie cały ten naciągany kontekst wpisu, bo faktem jest, że PCTV supportuje już CKOD na ich promującej trasie koncertowej. W tym momeencie muszę być złośliwy i przypomnieć, że terminy "CKOD" i :support" pasują do siebie świetnie, czego doweodem btło na pewno rozgrzewanie przez nich nieletniej publiczności przed łódzkim występem Trzydzieści Sekund Tu Mars.
hehe

PS. Special gratki dla Krzyśka z Baraku, który użyczył mi netbooka!

piątek, 11 listopada 2011

Choć śmieją ze mnie się i drwią



Obywatel G. C. - Nie pytaj o Polskę


Spowiedź kochanka.
Przepraszam, nadużyłem tego wyrażenia. On nie jest właściwie kimś takim, tak jak nie można być czyimś partnerem czy narzeczonym. On jest beznadziejnie zakochany. Fatalnie. Bez wyboru i bez odwrotu. Wbrew sobie i wbrew zdrowemu rozsądkowi została mu Ona na siłę wciśnięta, wyryta w sercu. Nie chcę Jej obrazić zbyt bezpośrednim porównaniem, ale nie jest smukła i powabna, nie jest na pewno przyjemna.
Dowodem najlepszym miłości wydawało mi się zawsze poświęcenie. Nie nastawione na dumę i zgrywę, podobne raczej do odruchu warunkowego. Tak jakby chciało zasłonić się nagle rękę przed lecącym przedmiotem. Bo tak trzeba. Bez wstydu przed innymi i bez marudzenia. Bez skromności. Tak się powinno coś zrobić i tyle.
Zostanie z Nią nawet gdy będzie stara, tłusta i brzydka, bo to nie jest jakieś lof, tylko "Ta" właściwa, ta przy której będzie zawsze dobrze i nawet źle.

xxx

Ale nie chcę zostać bez... nas. Ty jesteś kimś, kogo... jesteś moim życiem, Keeks. Byłaś, będziesz i jesteś. Nie wiem, jak ci to mam powiedzieć. Jesteś dla mnie... jesteś mną. Zawsze to oboje wiedzieliśmy - zresztą teraz nie ma innego wyjścia. Kocham cię. Jesteś mi przeznaczona

O pięknie, Zadie Smith

xxx

Spowiedź patrioty. 
"Najwięksi synowie narodu polskiego" i Grzegorz Ciechowski też kimś takim na pewno jest. Więcej niż muzykiem - współczesnym filozofem (nie mylić z palikotem) przedstawiającym w najbardziej przystępny sposób Prawdę. Ktoś kogo tak strasznie brakuje w tych czasach "kryzysu". (Od Generacji Nic Wadachowicza minęło 10 lat). Potrafił wznieść się ponad swoją populację muzyków, aby zasiąść w tym "narodowym panteonie".

To też takie żałośnie polskie, że musiał umrzeć, abyśmy mogli Go docenić po śmierci. 

Dzisiaj Słowa tej pieśni przemawiają do mnie najgłębiej, bardziej nawet niż Boże coś Polskę (zero ironii, naprawdę). Bez krzyży, narodu, spisków, pandemoniów, zdrajców, agentów, teczek, zomowców, łże-elit, marszów dewastacyjnych, pomników. 
Coś bardziej normalnego będącego częścią naszego życia.
Jest bardzo nie w porządku, że w dzisiejszych czasach największym dowodem patriotyzmu jest płacenie podatków.

środa, 9 listopada 2011

Brush it off, start again




Paula i Karol - Overshare (2010)


Zdaje się, że lubię język angielski. Zdaje się, że się go uczę. Zdaje się, że jakoś go nawet rozumiem ("potrafię mówić. po angielsku"). Oprócz czysto praktycznego względu takiego, że większość słów do słuchanej przeze mnie muzyki tworzona jest po angielsku, bardzo lubię łatwość z jaką można produkować nowe słowa czy modyfikować je bądź udziwniać tworząc zaskakujące i ciekawe ich zbitki np. brokenhearted, overhelmed czy overshare właśnie. Jednym z moich ulubionych słów w ogóle jest więc "joyful" jako coś radosnego, fajnego, śmiechowego, optymistycznego, radochowego. Już samo miękkie brzmienie "dżoj" jest nacechowane jakąś całą gamą słodyczy. Twórczość Pauli i Karola, cała ich kolorowość i folkowa prostowa jest właśnie podyktowana temu jednemu słowu, temu uczuciu.

Joyful.

Tu tak naprawdę nie chodzi o misterne brzmienie pierwszej perkusji. Zdaje się być tylko elementem ozdobnym, bo nie nadaje rytmu tylko piosence, są to żwawe kroki w swobodnej spontanicznej przechadce. Ozdobniki w stylu skrzypiec są elementem organicznym prawie jak chłodny wiaterek szumiejący liśćmi.To nie jest klasyczny n-oktawowy śpiew tylko rozmowa dwójki przyjaciół zwykłej dziewczyny i zwykłego chłopaka. Beztroskie upomnienie, że you're so sweet, but can you really love someone?  (Nie sposób sobie tego nie podśpiewywać).



Calling mimo całej tej ślicznej otoczki wydaje się być naprawdę ważnym utworem. Jest w tym na pewno tęskna melancholia o dzwonieniu, ale to dzwoneczki dzwonią, bo tak naprawdę z tym dzwonieniem to raczej nie. Kolejna wzruszająca historia normalnego życia, gdzie tak that's the way things have to be. Bez nadmiernych jęków i jakiegoś egzaltowania trafia do nas prosto w serce, bo przecież każdy będzie brał serce i wołał.
Z zachodu Słońca w chodny wieczór, do Ontario. Pociągnięcia czy to smyczka czy chrapliwej nieco gitary, aby szukać krótkich chwil wytchnienia w swobodnych czasem biciach gitary. Ale już jest dobrze, swobodnie i można nawet położyć sweterek na tylnym siodełku. Refren Mother's shew dojedzie na jakąś miękką polanę. Te dwa wokale to przecież dziwna wersja zabawy w ganianego czy inną skakankę.



Uwielbiam też zaraźliwą energię Birds & bees. Paula naprawdę się tam uśmiecha, cały czas! I droczy. I uczy nowej gry. I łapie piłkę. Sama gitarka mówi wszystko. Ptaszki i pszczółki!

Nie wiem, czy ta miła parka jest aby świadoma tym, że na wsi muszą być ziemniaki; być może to ich finalny brak jest tym czego nieco brakuje This is country! Hej, hej, heeeejjjjj! Szukamy ziemniaków więc.


07 Paula & Karol - Goodnight Warsaw

Uwaga, na plac zabaw (ang. playground) wkraczają aspekty socjologiczne. Słynny Projekt Warszawiak jest bezczelny, hipsterski i bogato-szpanerski, ale to przecież "warszafka". Ja chciałbym osobiście być nawet milionową częścią takiego wieczorno-wspólnotowego hymnu jak Goodnight Warsaw. Idealny. Włóczyć się gdzieś z kimś, pić coś, łazić, podziwiać, kochać, zmęczyć się, z przyjaciółmi, z całym tym miastem.

Wstawać znów, żyć znów! Przyjacielskie poganianie, a wręcz wlewanie radości do życia. Tarmoszenie. ((Community (Things to be) )).
 House into a home jest tak zadziwiającą piosenką, że pokazuje nagle cały proces poprawienia humoru przez słuchanie całej tej płyty. Twarz powoli się rozszerza, kąciki ust coraz wyżej aż wreszcie nie ma siły -trzeba się wyszczerzyć gębę całą. Jak pisał Shakespeare : "I będzie się uśmiechał...". Nagły przypływ endorfin i dżojfulowości i cała ta folkowa beztroska i nawet radosne okrzyki. Cóż, nawet jeśli jest tak źle, że wszystko tyka w miejscu, a ty Stuck in a moment and you can't get out of it , to wszystko i tak się samo napędza tylko w dobrą stronę. Chyba tylko pozytywne emocje mogą tak wzrasta wzdłuż, wszerz i wbrew prawom nauk ścisłych. Będzie dobrze tylko to brush (zmiękczenie na "sz" prawie jak "plusz" ). Taka pierdoła jak dziecinne organki upewniają nawet wsparcie i lądowanie i swobodne przyjście przez te słoty i rozdarcia. Skórki.


PS. Czas pisania długopisem na kartce : 57 minut.
       Czas przepisania do bloga : 50 minut (+ że to Barak i że z linkaczami i tragicznym netem). 

piątek, 4 listopada 2011

KROPKI-KRESKI : Let her pale light in to fill up your room


Cd. wielkiego świętowania 20-lecia Achtung Baby (polecam także cały duży artykuł w ostatnim "Dużym Formacie").
Znak czasu. Dzisiaj Chris Martin nagrywa duet z Rihanną aby (w czasie nieobecności Roxette) zdobyć tytuł największego zespołu popowego na świecie. Kiedyś Bono jako jeden z pierwszych mężczyzn (pierwszy?) pojawił się na okładce Vouge'a z samą Christy Turlington jako uosobienie idealnego archetypu gwiazdy rocka. W skórzanych spodniach.

wtorek, 1 listopada 2011

It's a wonderful life



Sparklehorse - It's a wonderful life (2001)

Czasem zdarza się, że napada nas nastrój jakijś dziwnej melancholii, a nawet więcej, Dogłębne i empiryczne zastosowanie antycznego (wł. biblijnego" hasła "vanitas vanitatum" - czujemy się niczym, na nic nie mamy siły, ach bo i po cóż. Przypadające dzisiaj "Święto Zmarłych" napada na nas z morzem świecących się naturalnym płomyczkiem lampek i wciska na siłę ową zadumę. (ktoś to nawet zauważył nazywając tak Dzień Kaca Mentalnego Dnia Następnego - dosłownie "Zaduszki"). Odchodząc od motywacji religijnych, jest jakąś ironią, że na te 2 dni wszelka smutnota i jałowy zamęt są pożądane w świecie Zwycięzców dla których biblią są lajfstajlowe kosmopolitany i hipsterski zimnogrający pop.
Klasycznym harakiri staje się dobranie muzyki jednocześnie potęgującej tę nicość i wprowadzającej równowagę w nasze skołotane duszyczki. Przynajmniej ja tak mam. Dzięki temu mogę doskonale zanurzyć się w klimacie tego albumu Sparklehorse, który JEST zadumą.


It's A Wonderful Life by Sparklehorse by HannahnMike

Już pierwsze sekundy zabeirają nas do innego świata. Spokojny, miarowy rytm nie ma prawa zabudzyć naszej psychiki i musi się on (umysł) w nim zatopić. Te "pociągowe" wybijacze są dla naszego niepokoju muzycznym odpowiednikiem napisu NIE PANIKUJ napisanego dużymi przyjaznymi literami na idealnie dopasowanej plastikowej okładce przewodnika Autostopem przez galaktykę. To podróż do innego wymiaru, opuszczenie eurohorrorów czy matury i aby stanąć twarzą w twarz ze światem. Mógłbym ująć, że chodzi o absolut, ale to życie jest cudowne. Najbardziej miękkie organy, drżące niczym mięciutkie gąbeczki i otulające nasze uszy są tłem spokojnego, wstydliwego nieco wyznania It's a wonderful life. Jak gdyby to nie Mark Linkous, ale sam Bóg wyjawiał nam tajemnicę istnienia. I będzie już dobrze.

Niebiańskiego podróżowania wśród chmur ciąg dalszy i ktoś budzi nas słonecznego dnia (z hamaka!)
softfully good morning my child. Jej, chcę dla moich przyszłych dzieci, aby ich dni były też takie Gold Day(s), naprawdę. Te fleciki są strasznie błogie, nawet bardziej niż chórki przeczystego głosu Niny Persson.

Sparklehorse - Piano Fire by DembRadio

Czasem nawet niebo może się znudzić (będziemy siedzieć tak, aż zmęczysz się), więc z punktu doświadczenia życiowego Piano fire jest utworem ważniejszym nawet. Jest to jedno z najwybitniejszych Dzieł Ludzkości, więc zwyczajnie nie ogarniam, ale ten utwór łączy wcześniejszą metafizykę i nadziemską nadwumiarowość i charszczenie gitar tak jak tylko może to zrobić Życie. Te uderzenia w talerz zakrzywiają moją percepcję, a śpiew PJ Harvey wyraża ten cały smutek i wyję razem z nią. Dziękuję, dobranoc. I can't seem to see through solid marble eyes.

Na szczęście można się uspokoić przy Sea of teth, bo by mi się głowa wybuchła, albo zostałbym myśliwym. Tam się czają te fleciki jeszcze, kapitalnie się do tego zasypia. W Apple bed znów trzeba zmierzyć się ze złym światem, bolesna doczesność, znów.  You could be my dog (...) doctor please. Nie mogę tak po prostu znieść tego zejścia w połowie. Weltschmerz. Próbujemy z tym wszystkim walczyć, być King of nails. Na szczęście ukoić może sama PJ w Eyepennies podobnie rozpaczliwie próbując utrzymać się w melodii.
Każdy sen może się zamienić w koszmar z jakimś Dog door. Tom Wits to faktycznie nergal wcielony charszczący i gulgoczący. 3 minuty w piekle.

Nowy wschód i razem ze Słońcem wznoszą się ptaszki. Cudowne brzękania talerzy także. Please send me more yellow birds. Dla biednego Little fat baby mającego s smyczkowe wycofania w swoją samotnię.



Jest jeden na to wspaniale banalny sposób, na spokój, na to wszystko. Podbudowany pomysłem budzimy się za pomocą zwykłych już bębnów i solówki na pedal steel'u, a oczekiwanie z nadzieją niecierpliwą pobrzmiewa pianinem. Would you come to comfort me?
Chyba się udało. Podróż kończy się gdzieś daleko, gdzieś dostatecznie wysoko, skąd widać absurdy naszych małych tragedyj i prawdziwe Piękno Życia. Bo jest pięknie. Spokojnie. Tak łatwo. Jak Babies on the sun.

To czego potrzebujesz, to żeby rzeczywistość wzięła cię między cycki, przytuliła i powiedziała : będze dobrze. Nie bój się.
                                                     Bartłomiej Dobroczyński w "Świątecznej"


PS. Założyłem też twittera, aby odkryć piękną prawdę, że to Iza Lach propsuje moją notkę o Niej na swoim oficjalnym twitterze (!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!).  
 http://twitter.com/#!/yarpen11
 I nawet o mnie napisała, czym się strasznie jaram!