background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

sobota, 4 września 2010

Postcards from ... summer. Część pierwsza - wesoła

Kończą się wakacje, kończy się lato. Nie ma sensu nad tym lamentować, bo to wystarczająca oczywistość. Rozpaczliwie próbuję więc nadać tym wakacjom jakieś jakiekolwiek znaczenie. Co zrobiłem? To, że czytałem bardzo mało litościwie przemilczę. Dobrą stroną tych dwóch wakacji może być to, że oprócz lenienia się i rozpaczliwego szukania sposobów na chamskie nicnierobienie/wniczymnikomuniepomaganie pomyślnie przeobraziłem moje konto na last.fm . Jakkolwiek o tym pięknie mówić - słuchałem dużo nowej muzyki. Zgodnie z postanowieniem, że "jeśli się na czymś znam, to na muzyce" nie uważam to za takie byle co. Nie przyniesie mi to także posady dziennikarza radiowej Trójki, ale za to będę mógł za kilka miesięcy bardziej różnorodnie wspominać te wakacje.
Wspomnienia. Jako człowiek uzależniony od muzyki zazwyczaj przypisuję pewne zdarzenia i uczucia do danej melodii czy piosenki. Czasem włączę jakiś utwór i nagle, jak w jakimś wehikule czasu czuję coś, co przeżywałem... kiedyś. Fajne, polecam każdemu. Jak wiadomo, 17 lat ma się tylko raz, więc warto zapamiętywać te "ulotne chwile młodości". Mam na to bardzo prosty sposób więc. Playlista. Kilka kawałków, które akurat katowałem w moim Zenie/laście, swoisty soundtrack do określonych "krótkich, gorących letnich dni".
Co mi się więc działo przez te dwa miesiące? Najpierw przypomnę sobie te pozytywne i "radosne" piosenki, które mi towarzyszyły wiernie w "summertime".
Jako, że jestem pro słuchaczem muzyki, słuchałem, starałem się słuchać całych albumów. Tak więc je opisze - albumy. Nie będą to raczej recenzje, bo te mi nigdy nie wychodzą. Postaram się zwięźle (acha...) opisać co dla mnie znaczyły te longplay-ie.

Dead Sound z płyty The Raveonettes - Lust lust lust


Wspomnienie ma być wesołe, więc napiszę jak bardzo cieszyłem się na myśl, że ten duet przyjeżdża na OFFa, który odbywa się w niedalekich Katowicach i naiwnie myślałem, że uda mi się "zebrać ekipę" i wybrać się na ten najbardziej mityczny i najlepszy polski festiwal. (Przed)wakacyjne hiperoptymistyczne plany być muszą, to właśnie one budują epickość tych dwóch wolnych od szkoły miesięcy. Przez pozostałe 10 miesięcy przeciętny nastolatek uczy się pilnie i marzy o tym co zrobi, jak będzie ciepło i jak nie będzie trzeba zakuwać do czegoś-tam.
Muzyka. Prosty rytm, duży przester i cała masa dźwiękowego brudu. Chaotyczny akompaniament niesamowicie łączy się z delikatnym wokalem, jakby występowały dwie warstwy w tym utworze. Prosty efekt gitarowy daje poczucie, że gitarzyście udało się złapać za nogi wokalistkę wzlatującą gdzieś w metaforyczne przestworza dźwiękowe. Jest bosko. Solówka gitary jest cudownie... rozhulana i wydaje się improwizowana, grana na poczekaniu, niespokojnie, starająca wyrwać się z ramy wspomnianego prostego, nieskomplikowanego rytmu. Cała płyta to takie genialne połączenie niespokojnej, hałaśliwej wręcz muzyki z wzorcowo opanowanym głosem, który można porównać nawet do tego anielskiego. No przesadzam, ale jest niesamowicie spokojny, delikatny i czysty.


Beautiful Boys z płyty Happy Pills - Retrosexual


Przebojowy, chwytliwy, swobodny i bardzo wakacyjny singiel polskiej grupy, o której słyszałem dotychczas jedynie jakieś skąpe legendy. Np. o tym, jak w zamierzchłych czasach minionego tysiąclecia, kiedy na polskiej "scenie muzycznej" królowała stylistyka grunge i punk (Hey!) istniał sobie zespół inny niż inne. Grał on melodyjnego rocka/gitarowy pop umiejętnie i dosyć swobodnie czerpiącego z amerykańskiego "nieżalowego" grania. Podczas gdy wspomniani "inny" chcieli być przesterowani i głośni, zespół o którym możemy mówimy, potrafił bez większego wysiłku nagle wprowadzić oszczędną ale treściwą partię gitary np. Zespół ten, niepasujący i niezrozumiały przez "polską scenę" chciał zrobić karierę na zachodzie. Gdy pewnego wrześniowego dnia wsiiedli w samolot do USA kierujący ich do tamtejszych hamerykańskich klubów na gigi. Niestety, był to akurat 11 dzień września roku 2001. I świat miał na głowie o wiele większe tragedie niż zmarnowana kariera jakiegoś zespoliku z dalekiej Polszy.

W w.w kawałku słychać te delikatne zagrywki, nienachalne, ale przewijające się przez całego songa i nadające ton całemu "tłu muzycznemu". Do tego dodamy świetną partię akustyka/bardzo fajne bicie i otrzymujemy oto świetny pop-rock hiciorek po prostu. Przepraszam, zapomniałem o całkiem ładnym i uroczym wręcz wokalu ;)

Epilog opowiastki : Band zakończył działalność, jeden z członków - Mariusz Szypura stworzył Silver Rockets, a teraz na szczęście wrócili. Brakowało mi takiego polskiego bandu grającego ciekawą, wesołą i chwytliwą gitarową muzykę.

Falling Down z płyty James - Pleased to meet you


Nie ukrywam, że poznałem ten zespół z forum U2, gdzie zamieszczono taką adnotację: "Kto lubi U2 a nie zna James, ten pozna James i polubi też, ręczę." Dodatkowe wspomnienie o podobieństwie do mojej ukochanej płyty Irlandczyków (All That You Can't Leave Behind) było najlepszą zachętą jaką można sobie wyobrazić, oczywiście, no przecież. Muszę z zadowoleniem napisać, że zapowiedzi okazały się prawdą, płyta ta posiada to co w ATYCLB jest najistotniejsze - tzw. "przestrzenność dźwięku". Oczywiście nie umiem tego opisać do ludzku i normalnie, gdybym miał to przedstawić, pokazałbym pierwsze sekundy teledysku do Beautiful Day (http://www.youtube.com/watch?v=co6WMzDOh1o&ob=av2n) . Eeee, chmury-niebo-przestrzeń, syntezatory tworząca ten klimat, muzyka zdolna przesuwać chmurki po niebie. Kurcze... no bajka!
Można by to chyba też opisać, że kompozycja rozwija się w bardzo fajny sposób : najpierw mamy zwrotkę na niskich dźwiękach, zaśpiewaną w krótkich, urywanych wersach, to tego dochodzi bas grający... w ten sam sposób. Nagle wchodzi refren w którym wokal porusza się po wyższych liniach melodycznych, a bas jest uderzony pojedynczo, dzięki czemu jego wypasiony, głęboki dźwięk może spokojnie rozejść się po naszych słuchawkach.
Jak udało komuś, komukolwiek uszczknąć odrobinę magii U2? Jak zwykle odpowiedzią jest jeden człowiek - Brian Eno, który wyprodukował oba albumy. Jak wszyscy powinni wiedzieć, jest on muzycznym bogiem, postacią mityczną, którą ogarniemy za jakieś 20 lat dopiero. Człowiek ten nauczył poważniejszego grania U2 na ich "Unforgettable Fire". Nauczył jak najbardziej dosłownie, bo Irlandczycy w tamtym czasie byli po prostu zbyt cienkimi punkowcami na takie granie, co tu ukrywać. "Jeśli są na tej planecie ważni artyści, z którymi nie współpracował, to zmieni to się wkrótce albo nie są ważni."
Kontekst psychologiczno-autoboigraficzny : słuchałem tej płyty jak jechałem do Istebnej (w góry na 3 tyg.) i myślałem sobie jak będzie tam fajnie.

The Suburbs z płyty Arcade Fire - The Suburbs


Piosenka z przesłaniem pt. "Nie ściągajcie wczesnych przecieków audio w słabej jakości!" Pewnego więc czerwcowego dnia ściągnąłem jakieś nagranie słabej jakości z jakiegoś radia. Pierwszy exluziv singiel z nowej, wyczekiwanej płyty Arcade Fire. Pierwsze wrażenie moje było takie sobie, nic wielkiego, ale zdołałem docenić wspaniałe przejście z akordu dur do moll. To jest to co Kanadyjczycy potrafią najlepiej, swoisty znak rozpoznawczy ich kompozycji - błyskawiczna, harmonijna zmiana klimatu kompozycji. Gdy jakiś miesiąc później dostałem całą płytę w dobrej jakości, od razu musiałem poprawić swoje zdanie o ołpenerze. Bowiem w wersji, którą mam teraz słuchać nareszcie dobrze wszystkie instrumenty, a co najważniejsze - słychać tam pianino! Niby nic, a decyduje ono o klimacie całego kawałka, teraz jest naprawdę dobrze wyprodukowany i niczego w nim nie brakuje (mamy nawet smyczki gdzieś tam w tle i świetnie wyrównane chórki).
Jeśli już o klimacie mowa, to trzeba pamiętać, że cały album opowiada o tytułowych "Przedmieściach". Czuć tą beztroskę w przeskakiwanych jakby akordach na zwyczajnym pianinie, które można znaleźć w takim podmiejskim domku. Może to i dobrze, że nie ma tu jakiś produkcyjnych sztuczek czy wysilonej hymniczności. Ta płyta naprawdę ma coś w sobie z leniwego letniego popołudnia, gdy ze spokojną, nie skażoną nauką głową kroczy się przez jakąś tam określoną połać przestrzeni.

Billy Elliot z płyty Julii Marcell - It might like you


Kolejny, zmów uroczy przykład załagodzenia mojego negatywnego stosunku do naszych zachodnich geograficznie sąsiadów - Niemców to znaczy. Powiem więcej - poczułem jakąś dziwną sympatię do tej nacji, a to za sprawą następnej Polki, która uparcie twierdzi iż jest Niemką. P. Julia tworzy i mieszka bowiem w Berlinie (?), a zdobyła środki na wydanie debiutanckiej płyty dzięki naturalnemu urokowi osobistemu (zbierała pieniądze na portalu wspierającym młodych muzyków). Jako, że posiada go bardzo, bardzo dużo, przyszło jej to bez większego wysiłku, podobnie jak podbicie mego serca. Muszę tłumaczyć, dlaczego jest taka wspaniała i w ogóle? Naprawdę, nie wydaje mi się to wystarczająco racjonalne, nie da się po prostu ;)
Ok, muzycznie p. Julia jest świetną pianistką, na tym instrumencie bowiem jest oparta większość płyty (wyciszenie po pierwszej minucie filmiku i spokojne budowanie znów napięcia i mocy - świetne!). Nie wiem, nie ogarnę czemu "te szwaby" zabierają nam najładniejsze dziewczyny, naprawdę, poddaję się ;(

U.R.A. Fever z płyty Alison Mosshart The Kills - Midnight Boom


Jak już delikatnie zasugerowałem, cała płyta jest taka świetna i genialna tylko i wyłącznie za sprawą Alison Mosshart. W ogóle cały zespół oparty jest na charyzmie i charakterach VV i Hotela, co do tego nie może być wątpliwości. Świetnie widać na teledysku, który w zasadzie zbudowany jest z różnych improwizowanych scenek, interakcji pomiędzy nimi, naturalnej chemii. (Sam teledysk jest też genialny wprost, sama estetyka zabija i zachwyca, wszystko dopracowane w najdrobniejszych szczegółach). Niesamowicie pasują do siebie także ich głosy - dobrali się idealnie. Muzyka zaś jest taka jak sama Alison - szorstka, szybka, szarpana, głośna, niespokojna, wręcz brudna. Sam nie wiem dlaczego nagle polubiłem taki jej rodzaj, przypuszczam jednak, że chcę podświadomie wyprzeć z siebie tą banalną romantyczność nabytą od Coldpleja ;p Przester gitary, charszczenie głośników, jakiśtamrytm, niesamowity, niepokojący klimat i jedyny w swoim rodzaju dialog dwóch... nie wiem, nie wiem, ale wiem, że moment od 1:10 miecie i bezpośrednio każe jeszcze bardziej gwałtownie szarpać się głową w rytm muzyki! The Kills rządzi, prawdziwie prymitywna i brudna muzyka plus niczym nieograniczona energia, a raczej ekspresja Alison Mosshart. Mówiłem już, że ją kocham? ( a raczej "pożądam ;p)


W pięciu smakach z płyty Moniki Brodki - Granda (której tej płyty oczywiście nie znam jeszcze)


Uff, niby z "Idola" ,a nie zawiodła naszego zaufania. Młodzieńczo wygrała trzecią edycję tego szoła, zwyciężyła także w Opolu z całkiem niezłym hiciorckiem (ze słowami A. Piasecznego ;p), odbębniła zaśpiewanie dwóch płyt dla wytwórni, zagrała ciekawy cover "Libertanga" z ciekawym zespołem na koncercie w Trójce (+10 do powagi w środowisku i +15 do inteligentnego lansu), została okrzyknięta najbardziej cool designem w Polsce i zyskała wreszcie artystyczną niezależność. Krążyły pogłoski, że robi naprawdę ciekawy i niebanalny/niehitowopopwy materiał. Wreszcie doczekaliśmy się premiery nowego singla, oczywiście dokonało się to na Trójce, na Liście Przebojów (w ogóle jakieś +25 do epickości lansu).
Efekciarski efekt produkcyjny na początek, świetny rytm i sekcja rytmiczna bezczelnie skradzione od TV On The Radio ("Golden Age" dokładniej), refren z łatwością mógłby wskoczyć do któregoś z hitów Vampire Weekend (Holiday chociażby), późniejsze miechowe klawisze w 2:05, chórki oraz wykorzystanie swojskich instrumentów może być zainspirowane Arcade Fire. Końcowa solówka to partia gitary z National Anthem Radiogłowych zagrana na dudach chyba, a i refren przypomina charakterystyczne falsety Thoma Yorka (który jest ulubionym wokalistą tej wokalistki). Jeśli mam być chamski, to samo instrumentalne zakończenie jednoznacznie przypomina o "Afterglow" INXS.

Za te wszystkie inspiracje nie pozostaje mi nic zrobić jak tylko to pochwalić. Nawet Hey-owi w każdej recenzji wypominano zgapianie od Modest Mouse np. co nie przeszkodziło zbierać im najwyższych ocen. Ja też traktuję to jako zaletę, bo jeśli Brodka przemyci do masowego radia echa tych wszystkich zespołów (które mają zerowe szanse na rmf) to oznaczać to będzie, że "polska muzyka pop" rozwija się w dobrym kierunku. A i sama młoda wokalistka także.

Ta jej nowa płyta "Granda" będzie świetna. Zapowiadam to już teraz, pamiętajcie. Produkcja w singlu jest naprawdę spoko, świetnie łączy te wszystkie wagoniki z nazwami tych wspaniałych alternatywnych bandów i dodatkowo takiego kopa, że ten specyficzno-metaforyczny pociąg jedzie tak szybko, że demaskujące napisy rozmazują się i nie zwraca się na nie uwagi. Ale najfajniejszą niespodzianką z tego wszystkiego jest to, że autorami tekstów nie jest już Piasek, ale Budyń (!) i Radek Łukasiewicz (z Pustek, w "W Pięciu Smakach" pokazał nareszcie swoją zabawniejszą stronę) (!!).
Czekałem na taką polską płytę

Prenzlaurberg z płyty Beirut - Gulag Orkestar


Wrocław jest świetny. Byłem naprawdę zdumiony taką głupotą małą, że wystarczy przejechać jakieś 5-10 minut rowerem, aby z centrum miasta z galeriami na każdym kroku przejechać na kompletne przedmieścia. Puste, spokojne i czyste, których jedynym elementem przynależności do "miasta" jest linia tramwajowa. Ten szok dawał wręcz wrażenie pewnego surrealizmu, które ostatecznie objawiło się przy słynnej juz ogólnie wyposażonej w kosmos fontannie (laserowej? świetlnej?). Totalna różnorodność krajobrazów i harmonijne ich dopasowanie tworzy coś specjalnego, co sprawia, że miasto, przestrzeń ma "to coś".

Podobnie intuicyjnie wszechobecny i zaskakujący jest klimat płyty "Gulag Orkestar". Nagle możemy przenieść się w odległe (dodatkowo określone przez Zacha Condona miejsca). "Prenzlaurberg" można określić jako muzykę wschodniej Europy. Tęskne, rozciągnięte chóralne głosy męskie i akordeon jako główny instrument. Lubię myśleć o tym utworze jako o ludowej melodii towarzyszącej lokalnej jakiejś uroczystości typu chrzest/ślub/pogrzeb. Jest tu dostojny, spokojny rytm mający coś z walca. Ci wszyscy brodacze w wielkich wełnianych czapach i kobiety w bogato ustrojonych spódnicach i oni tańczą, a nad wszystkim unosi się ulotny klimat tęsknej zadymy. Niesamowita, bezbłędna stylizacja przenosząca nas w zupełnie inne miejsca na mapie świata.

Half of That zespołu Muchy


Piosnka ta pochodzi z kultowej już chyba epki - dema Much. Świetne zmiany tempa (0:15 s.), genialnie przyspiesza melodia w refrenie, tam też gitara w stylu Radiohead (nie napiszę przecież "arpeggio" ;p) i genialny, charakterystyczny zagubiony chórek Maciejewskiego. Jako, że Muchy byli wtedy jeszcze piękni i młodzi, można zauważyć pewne gówniarstwo jeszcze w tej piosence. Ok, przesadzam z tym określeniem - punkt widzenia nastolatka. Na związek np. - mimo iż w tekście stoi jak byk "so you gone away", to wokal pędzi z zabójczą szybkością, zdaje się uciekać wręcz od tej całej odpowiedzialności i od uczuć też. Wspomniany chórek głównego wioślarza może symbolizować jakieś wyrzuty sumienia czy coś takie smutne uczucia przedstawiane przez podmiot liryczny. W ogóle w tym naciąganym kontekście bardzo fajnie wypada outro, należące do Maciejewskiego, a podły, nieczuły wokalista kaszle, mamy nadzieję, że się krztusi lub nawet dusi.

Golden Skans z płyty Klaxons - Myths of the Near Future


Kolejny niedoceniony przeze mnie zespół z Ołpenera. Chyba jednak musiałem wmówić sobie to, że Festival Hainekena jest zły i drogi, aby bez większego żalu słuchać relacji stamtąd w Trójce. Kolejnym zabawnym aspektem wyparcia/poznania wreszcie Klaxonsów było to, że "Golden Skans" znalazłem na składance/liście wszech czasów New Musical Express, które jak wiadomo, promuje śmieszne zespoliki z Wysp jako mesjaszy/stworzycieli danego gatunku w muzyce. Nie wiem, jaśli nimi gardzę, nie powinno mnie to obchodzić, ale...
Golden Skans zaczyna się naprawdę wspaniale melodyjnie, Od mruczanego intra perkusja po prostu pędzi, a jej rytm jest świetnie zaakcentowany przez stare, dobre akordy pianina na na syntezatorze (bo na czym). Jak w każdym dobrym singlu, zwrotka stanowi jedynie rozgrzewkę przed ultraprzebojowym, skandowanym (na dwa aż głosy!) refren, w którym linia melodyczna naprawdę szczelnie zapełnia takty muzyki. Nawet ciekawe, nie-czyste wejścia gitary są tylko ozdobnikiem, zaakcentowaniem rytmu do którego się powinno skakać, najlepiej.

W ostatnim tygodniu sierpnia (ech...) naprawdę zwariowałem na punkcie tej piosenki, nauczyłem się nawet podśpiewywać ten zawiły i wspaniale-angielsko-łączący się tekst w refrenie. Klasyczna naiwność i młodzieńcza przekora w wersie "you can forget our future plans" może być elementem tragicznym. Klimat ten fatalistyczny i nie-wesoły można przyrównać do pożegnania wakacji, więc można sobie dopisać, że żegnałem lato bujając się w rytm niespokojnej perkusji o czymś złotym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz