background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

poniedziałek, 28 września 2015

KROPKI - KRESKI: Oh Berlin


U2 - Achtung Baby (1991) 
druga strona
fot: Anton Corbijn

Chasing the ghosts of our heroesLou Reed, David Bowie, Iggy, Wim Wenders, RilkeTo change location rather than change yourselfTo ask for directions rather than ask for helpTo remain always a true fan

Najlepsze w tej piosence jest to, że Bono w ogóle nie ogarnia tego całego Berlina.
Tak jak ja nie będę jutro ogarniać przed koncertem U2.

Coś tam cedzi, coś bredzi wtykając najbardziej fajne nazwiska, bo przecież Berlin jest najbardziej kolorowym i szalonym miastem Europy. Jeśli stary kontynent to Zooropa, to jego kulturalna stolica powinna nazywać się... Coolopa? Brzmi głupio, ale co ja mogę o tym wiedzieć, skoro nigdy tam jeszcze nie byłem?



U2 - Oh Berlin from Spiros Papadatos on Vimeo.

piątek, 25 września 2015

Live: Oszukać okrutny marazm


Idzie jesień i pewnie będą z nią problemy. Zimno, śpiąco i z nauką w tle. Pogoda pod psem i jeszcze szybkie zmroki do tego. Tytuł jest fragmentem piosenki Janka Samołyka Wrocław o tym, że "jesień wychodzę częściej na miasto / oszukać okrutny marazm". Jest to całkiem dobry plan, szczególnie jeśli na mieście dzieje się tak dużo fajnych koncertów. Zebrałem najciekawsze z nich zaplanowane na jesień we Wrocławiu. 

1.10   Avant Art Festival - Rimbaud / Felix Kubin / Syny - 25 zł 
4.10   John Porter Band - Stary Klasztor - 40 zł
6.10  Gus Gus - Eter - 
6/7.10  Taco Hemingway - Bezsenność / Stary Klasztor - HEHEHE żartowałem, oba wyprzedane XD
7.10   Katedra / Blue Horizon - Od Zmierzchu do Świtu - 10 zł
11.10 Król - Neon Side - 20 zł
10.10 Muchy Koncert urodzinowy - Stary Klasztor - 30 zł
16.10 Lilly Hates Roses / Rubber Dots / Eric Shoves Them In His Pocket - Firlej - 20 zł
21.10 Natalia Nykiel - Eter - 35 zł
23.10. Kamp! / Oxford Drama - Impart - 40 zł
25.10 Apparat - Eter - 110 zł
28.10 Natalia Przybysz - Eter - 35 zł
29.10 Pogodno - Stary Klasztor - 33 zł
9.11  Rykarda Parasol - Stary Klasztor - 35 zł
10.11 Nervy - Stary Klasztor 
13.11 Biedopad Festival - Kolega Doriana / Złota Jesień / Stara Rzeka / Kristen - Neon Side - 30 zł
14.11 Skubas - Stary Klasztor - 
20.11 Rita Pax - Impart - 

Na pewno będę na Lilly Hates Roses i na pewno - pomimo moich szczerych chęci - nie będzie mnie na Natalii Nykiel i Oxford Drama. Po fantastycznym występie na WROsoundzie nie odpuszczę też Nervów.
A, właśnie, najważniejsza data :D

4/5.12 WROsound - Impart

niedziela, 20 września 2015

Szorstki metroseksualista

Sex & koka & rock'n'roll

Organek
11.09.2015 
Wrocław, Plac Społeczny

Tomasz Organek byłby świetnym kandydatem na męża dla pani redaktor Anny Gacek.
Rock'n'rollowiec, ale osłuchany w najnowszych nagraniach. Na pewno nie obleśny i oblepiony błotem; wręcz przeciwnie - zadbany, o modnej fryzurze i z bielą gitary u boku. Już 15-letni The Edge zauważył u swojego szkolnego kolegi z zespołu, że "prawdopodobnie sposób, w jaki nosisz gitarę jest tak samo ważny jak gra na niej". Niewielka scena Placu Społecznego zdołała pomieścić biegi Organka prezentującego wiosło prawej i lewej stronie publiczności. Którą tak licznie zgromadzoną komplementował (razem i jedną ładną dziewczynę z osobna) walcząc z frazą i stanem swojego wieczornego upojenia. Zgodnie z wizerunkiem głośnego artysty Męskiego Grania - na górze staranna grzywka, na dole zarost i rozchełstana koszula; dobre przygotowanie z profesjonalizmem, nieszkodliwie jednak przytłumione pewną nietrzeźwością. Najważniejsze, aby pielęgnować wizerunek niegrzecznego chłopca.




Organek bawi się rock'n'rollem tak jak chłopcy bawią się zabawkami. Hałaśliwie, pospiesznie i zapamiętale. Na rozgrzewce zaprezentowali swobodną, szybciej rockową wersję Stairway to heaven tak skutecznie, że cały właściwy koncert łapałem się na fragmentach tej piosenki w innych kawałkach. To ładne, że większość wątków wyrosła z tradycji spiżowych zagrywek Jimmiego Page'a, ale dzisiaj nawet oryginały stały się oczywiste i monotonne. Także od Tytanów Rocka Organek zaczerpnął coś co nazywam Transem Wzmacniacza. Wystąpi on wtedy gdy podłączycie power trio do dużego wzmacniacza i pozwolicie zagrać głośniej dwa akordy. A właściwie wystarczy tylko jeden, bo powodowani sonicznym uniesieniem muzycy zatopią się w przesterze i przeżyją małą śmierć ogłuszeni w rozkoszy swoimi wspaniałymi instrumentami. Mało który z nich zauważy, że taka ściana dźwięku tworzy mur pomiędzy zespołem a publicznością. W pewnym momencie Pokazu Mocy Organka padło nawet ze sceny pytanie "Jesteście tam?!". Taaak, jesteśmy - tam czyli na zewnątrz waszej zajawki, ogłuszeni i znużeni grzmoceniem jednego motywu. Kate Moss mogła być radiowym przebojem, bo wycięto najbardziej esencjonalne 2:45 (chude modelki ciągle w modzie są) - nawet najlepsza zabawa po pewnym czasie zaczyna się nudzić.

Na koncercie było nie tylko dużo funu muzycznego, ale także sporo takiej zwyczajnej imprezowej zabawy - i mówię tu o klasycznych, ponadczasowych festynach typu wesele. Tytułowy Głupi ja wyraźnie czerpie z tradycji wiejskich przyśpiewek i jest tak fajny, że mógłby znaleźć się na soundtracku do nowej wersji Wesela Wyspiańskiego (btw. "folklor to nie kwestia wyboru, ale lifestyle" - Monika Brodka). Rodzinne rytuały przejścia pojawiły się na koncercie w jak najbardziej dosłownej postaci, bo w czasie wrocławskiego koncertu klawiszowiec Organka czekał w szpitalu na przyjście na świat swojego pierworodnego syna. Jak to w Polsce, nie obyło się bez chóralnego odśpiewania Sto lat i krzyczenia przez telefon do prawie-świeżo upieczonego tatusia.

Klimat wspólnej zabawy w piątkowy wieczór rozszedł się na cały koncert. Darmowy, co też nie jest bez znaczenia, gdy zachęceni "jakimś graniem" na Placu Społecznym obok siebie bawią się hipsterzy i długowłosi fani metalu (wraz z nimi pod koniec pojawiło się nawet pogo!). Pewnie mógłbym jeszcze ponarzekać na manieryzmy i rozbuchany cover Tej naszej młodości (który brzmiał niemal jak Star spangled banner z legendarnego Woodstoku; serio to inna para kaloszy), ale po co mam się czepiać gdy było naprawdę fajnie. Annie Gacek bardzo by się podobało. Cóż, jeśli ktoś śpiewa o Placu Zbawiciela i Kate Moss to oczywiście po to, aby zdobyć jej serce.

poniedziałek, 14 września 2015

Zwykła podróż metrem, ile tu jest wrażeń z tego



Taco Hemingway jest hip-hopową rewelacją ostatnich miesięcy, ale mój prawdziwy entuzjazm wzdbudził dopiero gdy dowiedziałem się, że to on stoi za legendarnym viralem Hitler w poszukiwaniu elektro. Sceny z filmu Upadek przedstawiające ostatnie godziny pokonanego i nadekspresyjnego wodza III Rzeszy stały się memem na całym świecie, a w polskiej wersji napisanej przez Filipa Szcześniaka główny bohater nie może pogodzić się z zamknięciem stołecznej Jadłodajni Filozoficznej i szuka epickiego melanżu. Nie wiedziałem wtedy jeszcze zbyt wiele o warszawskich hipsterach, ale charakterystyka ich środowiska przedstawiona w filmiku była tak bezbłędna jak stylówa Adolfa - mamy instytucję klubokawiarni, gierki wczesnego fejsbuka i dywagacje co teraz jest indie. Całość okraszona jest nie tylko nawiązaniami dla bywalców, ale przede wszystkim fantastycznymi punchline-nami; nawet dzisiaj obudzony w środku nocy na komendę "Bonkers, przywitaj się" odpowiem "no witam".



Omawiając okoliczności triumfalnego, jak się okazało, występu rapera na Openerze pisałem, że "jak z nieba spadł do line-upu Taco Hemingway - gdyby nie istniał Mikołaj Ziółkowski musiałby go wymyślić. Inteligencki, modny, przystojny i stylowy raper z Warszawy idealnie spełnia bardziej wyrafinowane oczekiwania openerowej publiczności". Właściwie to samo można by powiedzieć o radiowej Trójce, która trochę przegapiła wzrost pozycji hip-hopu i z otwartymi ramionami przyjęła teraz na antenie utwory Taco. Ale Program Alternatywny i wsparcie Pani Szydłowskiej dla debiutanta to jedna sprawa. O wiele ciekawszą i faktycznie bezprecedensową sytuacją jest fakt, że w chwili gdy piszę te słowa Następna Stacja trzeci tydzień z rzędu zajmuje pierwsze miejsce na Liście Przebojów Programu Trzeciego. Co tam robi kawałek hip-hopowy?-  zakrzykną tradycjonaliści wyrwani z lektury Teraz Rocka. Mówimy przecież o bastionie muzyki gitarowej, świątyni wielkich (i nieco zatęchłych) zespołów rockowych. Jak widać, tradycja potrzebuje czasem nowoczesności. Wydaje mi się, że Trójkowi słuchacze pozwolili na taką nie-piosenkową awangardę ze względu na jej temat - metro jako symbol rozwoju stolicy wreszcie doczekało się równie współczesnego artystycznego opisu. W tej szczególnej sytuacji tekst opowiadający o kolejnych Następnych Stacjach podziemnej kolejki pozwolił przemycić do szanownego eteru hip-hopowe dźwięki. Trudno sobie wyobrazić, że legendy pokroju Marka Niedźwieckiego czy Piotra Kaczkowskiego stały się nagle fanami ulicznej muzyki; utwór Taco Hemingwaya interesuje ich bardziej jako obraz dzisiejszej Warszawy widzianej z perspektywy młodych ludzi oraz ich muzyki. Trzeba liczyć się z tym, że specyficzne kryterium "warszawskości" pozwoliło na raczej jednorazowy wyskok rapu na szczyt Listy, wciąż jednak Trójka jest najbardziej prestiżowym muzycznym medium w kraju i z pewnością może wpłynąć na zmianę postrzegania całego hip-hopowego środowiska.





Na Trójkową legitymizację Taco miał też niewątpliwie przydomek rapera zaczerpnięty od Ernesta Hemingwaya. Jak najbardziej zasłużony, bo Filip Szcześniak tworzy swoje teksty w jak najbardziej literacki sposób, czego najlepszym dowodem jest właśnie Następna Stacja. (Oczywiście pamiętam o Trójkącie Warszawskim, gdzie przedstawił kompletną fabularnie historię trójkąta miłosnego, ale to temat na inną, nomen omen opowieść, umówmy się, że teraz piszę tylko o singlu). Wyrafinowany koncept utworu słowno-muzycznego polega na opisaniu kolejnych przystanków metra, swoistej relacji z podróży po prawie całej Warszawie (spacer po Powiślu, anyone?). Nie są to dogrywki do bity, ani freestyle na dowolny temat - najważniejszy jest tekst, konkretna sytuacja którą trzeba opisać. Można powiedzieć, że Taco wykonał robotę czysto redaktorską, bo do każdej nazwy staji trzeba dopasować krótką charakterystykę i rymy, a nawet sylaby (o czym z nieukrywanym entuzjazmem mówi w wywiadzie sam autor). Narzucony sobie rygoryzm formalny czasami trzeszczy w szwach, ale sposób w jaki Taco wychodzi z językowych zawijasów jest równie ciekawy jak wysoko zawieszone poprzeczki. We fragmencie o zielarzu z Centrum Nauki Kopernik musi ratować się serią jednosylabowych wyrazów, jednak sam dobór słów nie jest przypadkowy, bo zarówno doń i skroń można nazwać archaizmami. Wykorzystanie nieoczywistych zwrotów jest o tyle znaczące, że może wskazywać na nieco ostentacyjne zaprezentowanie wyrafinowanego słownictwa; kiedy inni MC szpanują umiejętnościami technicznymi (nurt bragga) Taco Hemingway snobuje się językiem literackim. Nazwisko noblisty zobowiązuje, jednak Filip twierdzi, że za wskazaniem Ernesta chodziło mu o coś innego, mianowicie dzielony z Hemingwayem stosunek do kobiet: "być może łączy nas tylko rozpoznanie, że jedynie dobra kobieta jest w stanie sprawić, iż mężczyzna przynajmniej na chwilę zapomni o śmierci ". Dwie najwyższe motywacje, wobec których ja także nie mogę pozostać obojętnym; bardzo proszę. Zresztą całą sytuację przewidział jakiś czas temu pisarz Eustachy Rylski: bohater jego książki Obok Julii stara się przekazać nowemu warszawskiemu pokoleniu model męskości zaczerpnięty z opowiadań właśnie Ernesta Hemingwaya.

Sekretem sukcesu Taco Hemingwaya jest fakt, że choć Filip Szcześniak gra hip-hop to nie jest raperem, ale hipsterem. Jest tak daleko od stereotypu "dresiarza" jak tylko można - wychował się nie na biednych blokowiskach, ale w warszawskich klubach, a jego ambicją nie musi być przeżycie z ziomkami na dzielni, ale to jak zrobić "sześć zer". No i ta zblazowana elegancja, której nie można mu odmówić gdy 6 zer napędza szpiegowski sampel wyjęty z pierwszego Portishead, a teledysk obrazuje motyw otwartego sejfu zaczerpnięty ze stylowego heist moie typu Ocean's Eleven. Udało mu się przebić szklany sufit popularności hip-hopu, bo zmienił zasady gry całkowicie odklejając się od ulicznego środowiska; mimo tego nawet z zewnątrz jest w stanie bardzo pomóc w popularyzacji gatunku. Oczywiście Epki Taco nie są jakąś rewolucją muzyczną, hip-hop bardzo się zmienił od czasów Paktofoniki stając się coraz bardziej przystępny dla szerszego grona "normalnych" odbiorców. Hemingway trafił po prostu w idealny moment, gdy muzyczne pole przygotowali mu Pezet z Mesem, a zainteresowana nimi hipsterka może spokojnie posłuchać sobie koleżki takiego jak oni, na tyle młodego, że nie wywoła podejrzeń o powiązania z blokerską przeszłością. Niestety wszystko wciąż kręci się wokół stereotypu rapera-dresiarza, ale jest szansa, że dzięki Taco Hemingwayowi dzieciaki wreszcie przestaną przejmować się tak bardzo etykietkami gatunkowymi, a skupią się na samej muzyce.

PS. Za konsultację w sprawie środowiska hip-hopowego dziękuję Oli Pawłowi, który niestrudzenie stara się mnie przekonać do rapsów. 

wtorek, 8 września 2015

I love the feeling when we lift off


A Girl Walks Home Alone at Night (reż. Ana Lily Amirpour)



Film O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu jest dobrym, niezwykle elegancko poprowadzonym obrazem.

Zacznę inaczej: to film, który chce się podobać za bardzo. Czarno-biała stylowość ściga się z wampirycznym fetyszyzmem i efektownymi dopalaczami. Młodzi twórcy wcale zresztą nie kryją się ze swoim hipsterstwem; opis filmu brzmi jak modelowy wniosek o dofinansowanie do Vice-a (to nie żart, magazyn modnych mocno uczestniczył w produkcji). Gdzieś w Iranie piękna dziewczyna-wampir pod osłoną nocy przemierza ulice mszcząc się na złych facetach. Jakkolwiek dziwnie możecie zabrzmieć opowiadając to znajomym, taki punkt wyściowy jest nie tylko najciekawszym, ale też najbardziej trafnym wyborem dla całej historii. Orientalna sceneria zapewnia tajemniczość, wysysanie mężczyzn ustawia feministyczne wartości, a tradycyjny czarny czador rozwiany podczas jazdy deskorolką wygląda absolutnie fantastycznie, jeszcze lepiej niż peleryna i maska Mrocznego Rycerza.

Wszystkie nieumiarkowania w byciu "très cool" i tak bledną w perfekcji tych kilku spełnionych wizualnie scen. Intencje reżyserki świetnie oddaje tytuł recenzji Anny Bielak z filmweba: "Ugryźć Jamesa Deana". Nawiązania do klasyki są czytelne, zapisane głośno i wyraźnie, ale bronią się umiejętnym żonglowaniem symboli i udanym osadzeniem we własnym kontekście. Ana Lily Amirpour (reżyserka i scenarzystka) bierze kultowe kadry i celebruje je, delektuje się nimi rozciągając w czasie - za pomocą muzyki. Plakatowe, chciałoby się powiedzieć "hymniczne" sekwencje stają się teledyskami, w których nie liczą się dialogi i historia, ale nastrój i pulsacja dźwięku. Główną rolę gra coś, co zwykle nazywamy nastrojem - w końcu czegóż innego oczekuje się od horroru?

Nie jest to na szczęście teen-horror w stylu wampirycznej sagi Zmierzch, co nie zmienia faktu, że spokojnie i bez urazy można użyć pojęcia "horror romantyczny".  TA SCENA. Statyczna sceneria przypominająca lokację ze starej gry komputerowej, jeden poziom z przygodówki 2D. Na ścianach Wszyscy Wielcy, apostołowie tanecznej kultury pop - Kate Bush, Michael Jackson, Patti Smith i oczywiście Bracia Gibb. Ona budzi go do życia nakładając szpulę na winylową płytę gatunku synth-pop. Kluczowym rekwizytem staje się kula dyskotekowa, której wprawienie w ruch wywołuje uśmiech na twarzy dziewczyny, zadowolonej, że wreszcie to zrobił. A później błyski, refleksy światła i halloweenowa zabawa z zamianą krwiopijczych ról. . Śmiercionośne napięcie, 
Właściwie nie warto więcej opisywać, zostawię tylko zdanie z recenzji Piotra Plucińskiego (z górnej półki) "Następująca niedługo później scena ich zbliżenia jest tak pełna napięcia, jak tylko może być dylemat pomiędzy rozszarpaniem komuś gardła, a przytuleniem się do jego piersi."



piątek, 4 września 2015

Ona po prostu płynie




Łódź do kobiety najzgrabniej porównał niezrównany Jeremi Przybora w jednym z programów Kabaretu Starszych Panów.

Ona nie chodzi. Ona po prostu płynie, lekko roztrącając przestrzeń burtami bioder…!


Zachęcony takim hasłem tym chętniej zainteresowałem się line-upem Mixera Regionalnego - darmowej imprezy prezentującej muzykę artystów związanych z województwem łódzkim.  Odbędzie się on w ten weekend w Łodzi na ulicy Piotrkowskiej i Pasażu Schillera. Wystąpią min. Organek, Patrick the Pan, Domowe Melodie czy Skubas, ale chciałbym przedstawić artystki, które przedstawią się łódzkiej publiczności. 




Klarę poznaliśmy jako młodziutką dziewczynę, która jedną balladą zachwyciła Marka Niedźwieckiego. Mnie też. Znając upodobania Wychowawcy Trójki byłem przekonany, że to proste imię pochodzi gdzieś z Antypodów, na szczęście daleka odległość okazała się tylko tematem jej płyty. Away oszczędnie wyprodukowane przez Artura Gadowskiego jest zbiorkiem 9 utworów w akustycznym towarzystwie małej gitary, panina, smyczków i cymbałków. Od premiery nastoletniego albumu minęły już trzy lata i czekamy nie tylko na nowe piosenki, ale chyba na nową osobę. Może przez ten czas Klara urosła, może poznała nowe płyty? Może zgubiła i znalazła miłość, może poszła na studia, a może też nie wie co zrobić z życiem? Młody wiek to nie są śmieszne rzeczy, ja się nie nabijam (sam dość regularnie zmieniam się trzy razy na pół roku). Panna Klara sama przecież śpiewa o wzrastaniu "coz I don't think you are older, but I changed in many ways. And down in worse". (Take me away). Na pewno nie na gorsze, a w jaki sposób na lepsze zmieniła się Klara i jej twórczość - tego mam nadzieję dowiemy się podczas koncertu w jej rodzinnym mieście.





Zuzanna Moczek jako studentka psychologii zajmuje się jednostką, subiektywnym światem myśl i uczuć. W przeciwieństwie do mojej dziedziny nauki (socjologii), tam najważniejsze są wewnętrzne decyzje i słuchając piosenek Zuzanny jestem w stanie uznać ich prymat. Utwory Łodzianki niezwykle jasno i przekonywająco pokazują różnorodność nastrojów i znaczenie cudownie poplątanych motywacji wypływających z głębi serca/duszy/świadomości/id/ego/superego/innych Środków. Choć Zuzanna sama w sobie zagłębia się na scenie od niedawna, ma za sobą wiele kolektywnych doświadczeń - jeździła po Polsce z coverbandem Leonarda Cohena i wystąpiła z jazzowym składem w legendarnym Studiu im. Agnieszki Osieckiej. Tak samo różnorodne są jej występy - oprócz gitary będącej atrybutem każdego szanującego się songwritera Zuzanna gra też na pianinie, a jej znakiem rozpoznawczym jest akordeon. Instrument charakterystyczny, zdecydowany, o pięknej barwie, a przede wszystkim obdarzony własną dynamiką dźwięku. Zuzanna panuje nad nim z prawdziwą pasją, co może potwierdzić chociażby Czesław Mozil, który zagrał z nią koncert w Pajęcznie (i wypadł blado w takim towarzystwie). Utalentowana panna Moczek zdobyła już zaproszenie do trójkowej audycji "Gitarą i piórem", kilka nagród na przeglądach muzycznych i - nieco romantyczny - tytuł Pieśniarki Roku. Swoje piosenki prowadzi chyba nawet bardziej poetyckimi słowami niż dźwiękiem, ale to już temat na osobną opowieść. Tymczasem na Piotrkowską polecam zabrać chusteczki i notesy, bo wzruszeń i pięknych słówek na pewno nie zabraknie.





Łódzka basistka nie przestaje igrać z oczekiwaniami słuchaczy. Soniamiki jest z jednej strony dziewczęca, delikatnie snująca swoje opowieści z muzycznej laguny, zaraz przełamująca jednak sielankę mocnym uderzeniem gitary basowej. Bardzo melodyjna, podążająca ładnym śpiewem za granym rytmem, by znudzić się nagle "krainą łagodności" i powykrzywiać różne elementy piosenki - w wirze eksperymentów brzmi wtedy jak własny remix. Mimo tego, że gra w jednoosobowym składzie to sama obsługuje gitarę i rozmaite programowania umożliwiające przywołanie dźwięków innych instrumentów. Takie modyfikacje składniowe kojarzą się bardziej z niemieckimi elektronikami (SNMK faktycznie była produkowana w Berlinie), lecz Soniamiki śpiewa także po polsku; czego wyrazem jest bardzo ładna Lemoniada, której komiksowy koloryt opisywałem kiedyś na blogu. Popularność tej uroczej piosenki przeniosła Zosię na chwilę do mainstreamu, jednak jestem dziwnie spokojny, że podpisany z Warner Music Poland kontrakt nie przeszkodzi jej w poszukiwaniu własnej alternatywnej drogi. Występy na Piotrkowskiej zapowiadane są jako skromniejsze wydarzenia, ale Soniamiki elektryzuje nie tylko wzmacniaczem, co udowadnia nową kompozycją. Many urzeka ciepłym brzmieniem i prostymi akordami bezpretensjonalnie zagranymi na strunach najzwyklejszej sfatygowanej gitary.




wtorek, 1 września 2015

OFF Relacja 3/3: Rattle and Hum



Sonia Pisze Piosenki
Choć pogoda na OFFie nas nie rozpieszczała (a rozpuszczała) i przez wszystkie trzy dni w Katowicach panowały egipskie upały, to najwięcej Słońca i tak dała mi Sonia, która Pisze Piosenki. To był nie tyle najradośniejszy moment Festiwalu, co najradośniejszy moment w całym życiu tej dziewczyny. A raczej w trzech życiach, bo takiej ilości uśmiechów i dwóch ton serdeczności nie pomieściłaby jedna osóbka. Jej delikatne piosenki zalały nas światłem, a włosy opadające niesfornie na podniesione do mikrofonu usta jakoś niemodnie i zupełnie niepraktycznie stanowiły sobie atrybut młodziutkiej songwriterki. Nie w pozie i nie w byciu cool - Sonia była na szczęście sobą i znowu zrobiła nawet swoją "thing" z odczarowywaniem ejtisowych przebojów - nam zaprezentowała Cheri Cheri Lady z zakurzonego i wyśmianego repertuaru Modern Talking, ze słodkimi górkami i wzdychaniem w refrenie. Nie to, że rzuciła na mnie jakiś czar (taaak...), byłem nawet w stanie ocenić występ muzycznie i rozszerzenie brzmienia przenosi te balladki na wyższy, żwawszy piosenkowo poziom znany przebojowo chociażby z nowego Lilly Hates Roses. A to, że ich wokalistka Kasia Gołomska była w składzie Sonii spełniło już wszystkie marzenia redakcji strony Jaram się śpiewającymi laskami (czyli moje i mojego kolegi).





Małe Miasta
Chyba nie łapię tego żartu. Bo to żart, prawda? Ufam w gust Mateusza Holaka, który po kolejnych świetnych plakatach i nagradzanych okładkach płyt stworzył wizerunek dwóch typów bawiących się w hipsterski hip-hop (#hhh). Graficzna identyfikacja wydaje się być zbyt staranna żeby była prawdziwa, zbyt nieskazitelna na niemrawe prośby o "zrobienie jakiegoś hałasu". To nie jest tak, że się z nich śmieję, bo pochodzą z Małych Miast - sam jest jeszcze większym słoikiem ze wsi. To są bardzo ciekawe i potrzebne socjologicznie zjawiska, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w poszukiwaniu swojego głosu na tle wielkiego miasta MM zapędziły się trochę za daleko. Pogrubiające modulacje i kawałki o wyciąganiu Mateusza sprzed komputera wydają się raczej niepotrzebne i cokolwiek groteskowe. Ale w Poznaniu i Warszawie lubią to, więc może to ja się nie znam; raz dwa trzy, słoikiem jesteś ty.

Coals 
To prawda, że przez pewną część ich występu zabawiałem się w zgadywania do czyjego sławnego wokalu podobny jest głos Kasi Kowalczyk. Alanis Morissette, Lykke Li, Florence Welch, wreszcie Lorde. Ten ostatni trop pasuje chyba najbardziej, ale takie niegodne porównywania okazały się bez sensu gdy dotarło do mnie że delikatny mrok dwójki ze Śląska nie jest obliczony na bycie kolejnym fajnym duetem, ale wyraża ich prawdziwe uczucia. Jakoś łatwiej uwierzyć w taki niełatwy przekaz niż w tańce The Dumplings; może dlatego że szybciej zaczęli grać na prawdziwych gitarach i od razu postawili na ciepłe, a nie kanciaste brzmienie. Naprawdę zaciekawili dopiero co utkanymi w komputerze piosenkami i rację ma poważny Quietus pisząc o Coals jako "band to watch". Pomiędzy szczerością można dopatrywać się młodzieńczego nieogaru, nie da się jednak ukryć szacunku dla łatwości z jaką nagle zmienili całą atmosferę w namiocie. Prosto z rozmytych ballad obudzili wszystkich do, eghm, pewnego tańca w Techno.

Gdy wyszedłem z koncertu 3Fonii (nic osobistego, po prostu deski Sceny Eksperymentalnej nie są najwygodniejsze do leżenia) wydarzył się mały cud, gdy po trzech dniach morderczych upałów spadł na nas drobny deszczyk (i nie była to nawet kurtyna wodna nadpobudliwego pana strażaka).

Steve Gunn
Bardzo swobodny występ. To co dzień wcześniej drażniło mnie na koncercie Ride, czyli potężne monotonne akordy, Steve Gunn rozplątał czystymi pojedynczymi partiami gitary solowej. Ale pewnie jestem nieobiektywny i zadziałały tu osobiste preferencje gatunkowe, bo kolejne spokojnie kręcone zawijasy riffowe zupełnie mnie nie nudziły. Zawsze łatwiej odprężyć się przy sympatycznej osobie, gdy solista okazał się typem swojego chłopa "sprawia wrażenie kolesia, który pomógłby ci odmalować kuchnię, wnieść wersalkę na siódme piętro i jeszcze przyniósłby dla wszystkich po zimnym specu" (Make Life Harder o Kukizie). Dla mnie to był kolejny niebanalny występ dotknięty czarem OFF Festivalu - popołudniowy w Namiocie Trójki jak energetyczny Mikal Cronin dwa lata temu i ujmująco skromny jak Frank Fairfield spod wąsa na poprzedniej edycji. To jest coś co zazwyczaj się gubi, od czego zaczyna się "przygodę z gitarą" a co zostało zagarnięte i niesłusznie przypisane do Teraz Rocka i Wychowanych na Trójce: felling, odprężający i chyba najważniejszy dla całej instytucji gitary elektrycznej. To zabawne jeśli pomyśleć, że na festiwalu muzycznej ekstremy trzeba robić miejsce i troszczyć się akurat o tak tradycyjne i wytarte wątki rocka.



Son Lux
Bardzo staranny występ. Usiany znaczą ilością sampli i laserów, a jakby jeszcze tego było mało, uwznioślony (prostymi) chwytami dramatycznymi i (zbyt) teatralnymi wcieleniami głosu wokalisty. Egzaltacja Son Luxa może mnie lekko drażnić, ale szoł faktycznie dorósł do swojego dużego poziomu. Trójka muzyków z zapałem nadążająca za nagranymi ścieżkami przypomniała mi fantastyczny występ Battles (OFF 2011) i tu też były spektakularne momenty, takie jak You don't know me czy Lost is to trying. Wreszcie ja też zaangażowałem się w występ - zachęcony szczerym entuzjazmem Son Luxa klaskałem razem z tłumem przed Sceną Główną stając się częścią żywego sampla. Widać było, że Kanadyjczykowi bardzo zależy na ominięciu podstawowego komputera i zburzeniu "trzeciej ściany" z publicznością, Mimo kosmicznych odlotów na pierwszym miejscu konsekwentnie pozostawał przekaz.

Algiers
Za chwilę zaczną nazywać ich nowym U2, ale to nie jest ich wina, że oprócz stadionowego brzmienia mają na uwadze głęboki, ważny społecznie przekaz. Tak jak doktor King, Algiers walczą o równouprawnienie rasowe wracając do historycznych batalii o prawa czarnych, których echa pobrzmiewają nie tylko w muzyce, ale także w samych utworach formacji. Mało kto już pamięta o tym, że młode U2 wybiło się dzięki punkowej, a później religijnej żarliwości; podobne zaangażowanie wyróżnia teraz Algiers, w muzyce których głośne trzaski i masowe chórki tworzą niezwykle silną konstrukcję dla niemal plemiennych zaśpiewów. Tak jak The Edge gitarzysta amerykańskiego zespołu jednym sprzężeniem jest w stanie zwalić niebo na głowę jakby było to Until the end of the world. I podobnie jak wizytówką irlandzkiego zespołu jest głos charyzmatycznego wokalisty, Franklin James Fisher z Algiers również elektryzuje głęboką barwą i zdecydowaną prezencją sceniczną. Posępnie akustyczne Games obok zjawy bluesa z delty Missisipi przywołuje też elegancką frustrację będącą udziałem zwykłych historii matrymonialnych. Na szczęście zamiast natchnionych przemów Bono wybrali formę przekazu bardziej angażującego odbiorcę - ich występ przypomina bardziej spektakl grozy, thriller trzymający widza u szczytu natężonej uwagi. Dlatego nie mam im za złe rozciągniętego zakończenia dającego niespełnioną nadzieję na bis - światła jeszcze się nie zapaliły gdy na scenie pozostała kręcąca się płyta z fragmentem słuchowiska - przemowy głoszącej dumę czarnoskórych bojowników o wolność. Powracające porównania do U2 są naturalnie największym komplementem, do czego upoważnił mnie świetny poziom ich występu, najlepszy tego (bardzo mocnego) dnia i ustępujący tylko laserom Susanne Sundfor. Są gwałtowni i bezkompromisowi jak letnia burza, nie szczędzą bowiem sonicznych trzesków i rozbłysków rzucających całkiem nowe światło na wciąż istotne kwestie rasy, dumy i tożsamości.





Patti Smith
Koncert jest tylko jednym z elementów kuratorskiego pakietu "Patti Smith: życie i twórczość". Książka, płyta, zdjęcia Roberta Mapplehorne'a, kolaże samej Patti, Nowy York, pokój w Chelsea Hotel, klub Andy'ego Warhola, kilka feministek i plik nekrologów gwiazd rocka. Własnoręcznie zerwane struny gitarowe gratis. Wszyscy wiedzą jak wielką postacią jest Patti, że nie mieści się w ramach gatunkowych i powyższej filiżance. Wśród tych pomników zapomina się jednak, że pani Smith jest fantastyczną... tancerką! Bezbłędnie chwyta rytm (swoich) rock'n'rollowych szlagierów. Obawy o muzyczną stronę jej koncertów wydają się teraz niestosowne, bo Horses zabrzmiało genialnie, być może lepiej niż w Electric Lady Studios Jimmiego Hendrixa 40 lat temu. Utwory nieco zwolnione, ale zwrócone do kluczowych akcentów, które jeszcze nigdy nie wydawały się tak kompletnie stylowe. Przyjaciółmi Patti kierowało to, czego brakuje wielu debiutantom - ciekawość. Po pierwsze, ciekawość muzyków sprawdzających trwałość swoich horyzontów twórczych z minionej epoki - i uszlachetnienie legendarnych dźwięków wyszło im wyśmienicie. Po drugie, ciekawość artystki poszukującej, która sprawdza aktualność swojego przekazu konfrontując jego przydatność w dzisiejszym świecie, o czym świadczy cierliwe odpowiadanie na pytania uczestników spotkania z Poetką w Kawiarni Literackiej. Wreszcie ciekawość spotkania - najbardziej bezpośrednia i przynosząca najwięcej emocji. Obu stronom! Patti świetnie się bawiła zawsze bliskim kontaktem z młodą publicznością. Zakończyła spełnieniem artystycznej powinności wobec zmarłych przyjaciół przywołując legendy, które odeszły. Oklaskiwano oczywiście Janis Joplin i Jima Morrisona, ale w tak wzruszający sposób ostatecznie spotkały się dwa pokolenia połączone muzyką, poezją, pamięcią i pacyfistycznym apelem, że gitara elektryczna pozostaje jedyną bronią jakiej potrzebujemy.

Iceage
Nie będę ukrywać, że zapamiętałem tak bardzo dużo z tego koncertu. Pewnie dlatego, że pierwszą część przeczekałem przed bramkami strefy gastro (z piwem, które trzeba było dopić), a drugą gapiłem się w przestrzeń zmęczony festiwalowymi zmaganiami. Nigdy nie byłem też into that band, więc muzyka zespołu też przeszła mi obok. Ale to siedzenie w jednym miejscu nabiera swojego znaczenia, gdy mówimy o Scenie Leśnej, która tradycyjnie sama w sobie jest najwyższą malowniczą wartością. Razem z kłującymi dźwiękami chłodnym ostrzem wbijały się zimnymi kolorami na tle zaciemnionej sceny. Przebitki przypominały legendarne zdjęcia tytanów cold wavu, czasem przypominało to nawet Joy Division.  Zwarte, chłodne, mocne, chłodne.

Run The Jewels
Oto czego Artur Rojek zdołał nas nauczyć w ciągu 10 lat. Od kiedy pamiętam na mapie headinerów obowiązkowym elementem była gitara elektryczna, zawsze coś powiązane z rockiem. Jakie były więc reakcje na fakt, że imprezę zakończy na Głównej Scenie duet hip-hopowy? Spoko, fajnie, coś nowego, ciekawe. Szukamy nie kolejnych bohaterów alternatywy, ale nowych brzmień i nowoczesnych gatunków. Na OFF Festival jedzie się przecież, żeby odkrywać. A może ten strumień edukacji muzycznej popłynie tez w drugą stronę - bardzo łatwo jest mi sobie wyobrazić fanów prawdziwego amerykańskiego rapu przejętych występem Patti Smith czy pobudzonych wzmacniaczami Iceage. Czar eklektyzmu i jeszcze jeden dowód na to, że po OFF Festivalu można spodziewać się absolutnie wszystkiego.