background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

niedziela, 24 stycznia 2016

KROPKI - KRESKI: Dance yrself clean

(fot. Marcin Oliva Soto)

Tydzień temu najfajniejszym wydarzeniem Weekendu Otwarcia Europejskiej Stolicy Kultury okazało się Silent Disco w cudownej Barbarze. 
Za konsoletą same gwiazdy Trójkowego Radiowego Domu Kultury - Michał Nogaś, Agnieszka Obrzańska i oczywiście Pani Szydłowska. 

Która totalnie zrobiła mi wieczór puszczając na swoim (niebieskim) kanale najlepszy zespół do tańczenia, czyli zmartwychwstały LCD Soundsystem.

Dziękuję < 3 

(nie to co Nogaś z jakimiś mainstreamem #tanipoklask #taniegranie #taniebity)


czwartek, 21 stycznia 2016

Puszy się i miota, pełna wrzasku i wściekłości



Niezawistna Ósemka (2016)
reż. Quentin Tarantino


Niezawistna Ósemka to najbardziej tradycyjny formalnie film Tarantino nie tylko dlatego, że jest westernem, ale przede wszystkim przypomina sztukę teatralną. Teatr tańca, danse macabre. Tak jak wrocławskie teatry mają seks i goliznę, tak samo specyfiką Tarantino są krew i flaki. Wszyscy znają historię o tym jak Quentin obejrzał setki filmów pracując w wypożyczalni wideo. Patrząc jednak na ilość dialogów i strukturę akcji jego dzieła stawiałbym bardziej na less cool czytanie dramatów Shakespeare'a. A może w filmach klasy B mówiło się tak dużo, bo nie było budżetu na efekty specjalne?

Quentin Tarantino zapowiedział, że zrobi tylko 10 filmów, co wydaje się rozsądnym postawieniem sprawy. Rozwiązania fabularne w Hateful Eight były tak przewidywalne, że nawet osoba, która obejrzała tylko jeden film Tarantino (ja, i nie było to nawet Pulp Fiction) oczekiwała ich z pewnym znużeniem. Woody Allen, inny guru snobujących się kinomanów też kręci ten sam film, ale stosuje chociaż dwa warianty opowieści: poważną (Blue Jasmine) i komediową (kilkadziesiąt innych). I zamiast filmów klasy B reinterpretuje mistrzów literatury (Wszystko gra). I - the last but not least - stawia na estetykę coraz to młodszych piękności (Emma Stone), podczas gdy Tarantino wykorzystuje dokładnie tych samych aktorów - akurat w Niezawistnej Ósemce nie ma Christopha Waltza, ale gra go Tim Roth. Dajże spokój z tymi masakrami Quentin; rozwalanie mózgu zawsze wygląda tak samo.




Zawiodła nawet tajna broń Tarantino, czyli dobór piosenek. Jack White śpiewający bluesa pasował do westernowej aury zbyt idealnie - nawet on się tym znudził! Nie mogę jednak zjechać całego soundtracku, bo zdecydowanie najlepszą rzeczą w Hateful Eight jest muzyka mistrza Ennio Morricone. A raczej dwa tematy na krzyż, bo akurat tego w 3-godzinnym filmie jest za mało. Tak czy inaczej, stylizacja formalna na klasyczne spaghetti westerny to prawdziwa przyjemność; nie bez powodu napisy początkowe dumnie wieszczą filmed by Panavision 70 mm. Za to Tarantino zawsze będzie miał u mnie szacunek - autentycznie bawi się wskrzeszaniem wielkich tradycji kina i z radością pozwala sobie na takie ekstrawagancje jak kręcenie filmu na szerokiej, szumiącej taśmie filmowej.

Jako, że wszystko musi ostatnio kończyć się na Davidzie Bowiem, przypomnę więc że użycie jego Cat People w drugowojennych Bękartach Wojny było kluczowe dla miodności zabawy tego fantastycznego filmu. Jakby nie było, Hateful Eight to już trzeci z rzędu western Quentina Tarantino, najbardziej klasyczny gatunkowo - a przez to najmniej znaczący. W Bękartach Wojny ku uciesze całego świata masakrował hitlerowców u przywracał kinu magiczną moc kreowania Historii, a Django było widowiskową vendettą czarnego niewolnika. Niezawistna Ósemka jest tylko kryminalną szaradą w stereotypowo westernowych dekoracjach. Tarantino próbował nadać filmowi ciężar gatunkowy - wywołał nawet skandal oskarżając amerykańską policję o nadużywanie przemocy wobec czarnoskórych obywateli. Funkcjonariusze ogłosili bojkot, a film ciągle jest zbyt rozmyty tematycznie. Czarni przeciwko Meksykanom, kobiety przeciw mężczyznom, konfederaci przeciwko unii, szeryf walczy z gangiem.... Problem w tym, że Tarantino przesunął poziom przemocy i okrucieństwa tak absurdalnie daleko, że wojna wszystkich ze wszystkimi wydaje się być naturalnym stanem rzeczy i nieludzki chaos nie robi już na nas żadnego wrażenia.


PS. Tytuł pochodzi oczywiście z monologu Makbeta. Prawda, że pasuje idealnie? 

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Absolute beginners, czyli jak David Bowie stworzył Arcade Fire


Amerykańska pisarka Molly Knight opublikowała wczoraj na twitterze opowieść o tym jak David Bowie stworzył zespół Arcade Fire:



ok I have a David Bowie story
Right after the Arcade Fire released Funeral they played a gig at Webster Hall that was so DIY they were selling their own merch
at a little table in the front and Win Butler was giving his number out to every blogger and aspiring blogger who said they liked the music
(I called the number the next day and it went to voicemail and it was Win's voice saying "Hi! You've reached Arcade Fire and hung up)
Anyway that's how early it was in that band's history. And I felt pretty #smug for seeing one of their first NYC gigs and knowing
they were going to blow up even tho I didn't really know any of their songs.
I was by myself. There were a lot of tall dudes on the floor so I went to the balcony for a better view.
Concert gets going. There was this older dude, also by himself, standing five feet away signing every word to every song.
I realize it is David Fucking Bowie,
I spend the next two hours watching him sing Arcade Fire songs and Talking Heads covers.
He was just standing there singing in jeans and a t-shirt. Looking like your cool uncle but way more handsome.
I think maybe only one or two people noticed him. Someone creeped a blurry pic that wound up on Brooklyn Vegan, but that was it.
Anyway, I spent two hours running through what I would say to him when the show was over. And I had my chance but I wussed out.
The next day I went to Tower Records on Lafayette to buy the CD. The guy told me they were sold out. "Bowie bought them all."
I didn't know that he lived a block away on Lafayette below Houston, I read later in Rolling Stone that he gifted copies to all his friends.
Bowie was just like, OK, I am going to make this weird little Canadian band happen. And he did.
I see so many established writers and artists behave like selfish brats to kids coming up. Like there isn't enough space for all of us.
When the opposite is true. The more artists you help champion the more space you help create.
I love you David Bowie. ok that's all. carry on.


Przytoczyłem historię w całości i w oryginale, bo jest naprawdę uroczo napisana. Właściwie to nie do końca wiadomo, czy wydarzała się naprawdę - magiczny numer na automatyczną sekretarkę Wina Butlera, czy minięcie się w drzwiach z Davidem Bowie wychodzącym ze sklepu z naręczem płyt. Nic nie szkodzi, to tylko dodaje uroku nowojorskiej baśni o dobrym muzycznym dziadku pomagającym utalentowanemu rodzeństwu (i kuzynostwu).



Prawdą jest, że Bowie był pierwszym wielkim fanem rodzinnego kanadyjskiego  zespołu i trudno przecenić jego faktyczny wkład w pokazanie ich światu. Jednym z ostatnich występów na żywo Davida okazała się gala Fashion Rocks gdzie razem z Arcade Fire wykonał ich Wake up i własne Five years. Spójrzcie tylko na nich, trudno o szczęśliwszych muzykantów.

Po śmierci Bowiego Win Butler napisał, że nie tylko stworzył świat, w którym jego zespół mógł istnieć, ale również zaprosił ich do niego z grace and warmth. Cały czas nad nimi czuwał - także twórczo, bo dorzucił swoje trzy grosze do powstania ostatniego albumu Kanadyjczyków.Usłyszawszy piosenkę Reflektor zagroził, że jak szybko jej nie wydadzą, ukradnie ją dla siebie - po czym dograł chórki do tego utworu. Tak jak 40 lat wcześniej John Lennon podrzucił mu Fame, pierwszy singiel Bowiego na amerykańskiej liście przebojów, tak teraz David włączył się do najlepszej (okej, na pewno najdojrzalszej) płyty Arcade Fire.
  





Kanadyjscy wychowankowie uczcili pamięć mentora w najlepszy możliwy sposób - organizując wielką paradę "Pretty things" pod hasłem "Dress in your best Bowie outfit or something more strange". Uliczne parady z towarzystwem orkiestry dętej to tradycja w Nowym Orleanie, gdzie odbyła się cała impreza. "Bowie chciałby, żebyśmy świętowali w ten sposób. Z teatrem, tradycją i muzyką. Chciałby wyrwać ludzi do tańczenia na ulicy".





Jest coś bardzo ciepłego w myśli, że David Bowie zrobił wszystkie nasze ulubione płyty, tylko dopiero musimy to ogarnąć. 

czwartek, 14 stycznia 2016

Duży spryciarz

The Big Short (2016)
reż. Adam McKay


Joseph Cambell, wybitny antropolog i religioznawca, który miał swój wkład w sukces Gwiezdnych Wojen, w swoich badaniach nad strukturami mitycznymi wspólnymi dla wszystkich kultur wyróżnił pojęcie "trickstera". Jest to "sprytny zwierzak, lub ptak; kradnie ogień i przekazuje go całej sztafecie ptaków lub zwierząt biegnących za nim". Korzystając ze sprytu i niewielokich rozmiarów trickster zdobywa od wielkich jego świata rzecz potrzebną do usprawniania egzystencji swoich ziomków. Takimi tricksterami można nazwać bohaterów reporterskich książek Michaela Lewisa - Moneyball i The Big Short. Obie zostały zekranizowane - pierwsza z nich opowiada o menedżerze baseballowym (w tej roli Brad Pitt), który wykorzystując analizę statystyczną, nieufność do tradycyjną zasad rynku i matematyczną arogancję innych drużyn kupuje za niewielkie pieniądze świetnych zawodników. Podtytuł książki to Nieczysta gra, bo wszystko kręci się wokół pieniędzy - drużyna Billy'ego Bane'a jako biedna musi liczyć na potknięcia decyzyjne większych firm. Które są na szczęście zaślepione bogactwem gardzą wiedzą i przestają kierować się racjonalnymi przesłankami.

Motyw ten powraca w The Big Short, filmie który można oglądać teraz w kinach. Grupa mniejszych inwestorów zauważa nie tyle lukę, a wielką dziurę w rynku nieruchomości USA; postanawiają więc wykorzystać niewydolność systemu, aby zarobić na jego nieuchronnym upadku. Tak samo jak menedżer z Moneyballa, nie mogą uwierzyć, że to co dla nich jest logiczną oczywistością, uchodzi uwadze całemu światu bankowemu. "To gorzej niż zbrodnia, to błąd". Grube ryby i wielkie organizacje okazują się głupcami, dosłownie krótkowzrocznymi (świetny rekwizyt w filmie!), bo myślą tylko o następnej premii, o następnym przekręcie. Zadufanymi w sobie kretynami pewnymi, że hossa będzie trwać wiecznie.




Bardzo nie lubię Wilka z Wall Street, jeden z najgorszych filmów, na który straciłem pieniądze (w końcu o tym opowiada, hehs). Niekończący się pochód głośnych imprez, narkotyków i pijackich zabaw. Od samego początku wiemy, że główny bohater jest chciwym oszustem, dlaczego więc ciągnie się to aż 3 godziny? W jego charakterze nic się nie zmienia, cały czas jest tak samo irytujący, a ja jakoś i tak nie mogę uwierzyć Leo DiCaprio. The Big Short pokazuje, że wystarczy szybki montaż i uzasadnione wkurwienie aby skutecznie pokazać chciwość sektora bankowego. Po zwiastunie i gwiazdorskiej obsadzie spodziewałem się formalnej powtórki z (też świetnego) American Hustle - filmu napędzanego dynamizmem postaci. Big Short jest zabawny i szybki, ale dochodzi do tego metodami ustawionymi dokładnie w odwrotnej kolejności. Komizm postaci opiera się na niemal złowieszczym spokoju i powolnej, miejscami teatralnej ekspozycji. Genialny jest w swojej psychopatycznej oszczędności Christian Bale, który trochę przejął pozę napuszonego gbura Steve'a Carrela z Foxcatchera. On też tam jest, wdzięcznie wydzierając się w Big Shoucie, też oscarowo. Charaktery są świetnie przedstawione, nie przeszarżowane, intencje każdego z nich starannie wytłumaczone, podczas gdy wstawki montażowe to wspaniałe, rozbudowane formalnie szaleństwa. I dokładnie takie ma być, musi być efekciarsko, bo właśnie na tym polega kłamstwo rynków finansowych - sprzedają nie kredyty, ale piękne obrazki, muszą nas omamić błyszczącą konsumpcją aby odwrócić uwagę od rat i zepsutych mechanizmów finansowych.

Najmocniejszą stroną The Big Short jest bezbłędny montaż, wprowadzający doskonałą harmonię elementów filmu, sam w sobie grający ogromną rolę w kompozycji historii. Z jednej stronie absurdalni celebryci i pieski z internetu (razem z odpowiednio dobranymi piosenkami!) wprowadzają atmosferę karnawału wydawania, pusty śmiech komediowy, który siłą rzeczy musi przykryć poważne analizy gospodarcze. Ale zalew gagów tamują przekleństwa Steve'a Carella wołającego na betonowej dżunglji o odrobinę sprawiedliwości. W pewnym momencie ubawieni zastanawiamy się skąd ten grobowy ton, "why so serious"? Dramat spokojnie dogrywa koniec świata, abyśmy zdążyli się ocknąć i zobaczyć, że - oprócz bohaterów filmu - na kryzysie straciliśmy absolutnie wszyscy.


PS. Jeśli chodzi o Moneyball, to dobrze że udało mi się przeczytać książkę, bo scenariusz adaptowany Aarona Sorkina skupia się bardziej na osobistej historii głównego bohatera, oscarowo zmęczonego Brada Pitta. Który powinien dostać tą złotą nagrodę, ale i tak polecam film i papierowy pierwowzór #ciężkieksiążki. 

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Starman



Podczas mojego pierwszego Openera w... (rzut oka na starannie obciętą opaskę)   2011 roku byłem zajęty głównie wyśmiewaniem morza hipsterów i przekonywaniem wszystkich wokoło, że przyjechałem na koncert The National, a nie Coldplay. Fajnie byłoby też poderwać jakąś alternatywną niewiastę na wakacyjny tekst Damona Albarna "du bist sehr schon, but we haven't been entroduced". I właśnie wtedy Mikołaj zauważył w tłumie dziewczynę, która miała na ramieniu torbę z Davidem Bowie. Nie mogłem zobaczyć dokładnie jej twarzy, ale to w zupełności wystarczyło, aby się zakochać się w niej na całe pół minuty. Cool dziewczyna lubiąca Davida Bowiego - to było wszystko czego mogliśmy sobie wtedy życzyć.

Jakiś czas potem Bowie obchodził jakiś jubileusz i widząc Jego twarz na okładce Wyborczej kupiłem gazetę w Kolporterze zasypanego śniegiem Lublina. Właśnie przyjechaliśmy na Przegląd Inscenizacji Williama Shakespeare'a w języku angielskim, aby spotkać się z członkami Grupy Pod Wiszącym Kotem. Kocham ich wszystkich, ale czekało mnie srogie rozczarowanie, gdy Dorota nie rozpoznała Jego twarzy w artykule. Zdążyłem już się na niej poznać jako na ciekawej oraz inteligentnej osbóce, ale nieznajomość Bowiego to jest dealbraker. Jakoś to jednak przeżyłem i w końcu - nauczyłem nieświadome dziecko kto jest największą postacią całej popkultury.

Muszę przyznać, że nie słuchałem muzki Bowiego bardzo często, nie znam nawet połowy Jego dyskografii. Oczywiście Hunky Dory, Ziggy Stardust (and the spiders from Mars), Always crushing in the same car z onieśmielającego Low i moja ulubiona piosneka taneczna, czyli Young Americans (dzięki Paulina). Miałem nawet okazję usłyszeć na żywo autora tamtej legendarnej solówki na saksofonie, Davida Sanborna podczas jego koncertu na Jazzie nad Odrą. Ale to wciąż za mało jeśli pamiętamy jak wielu rzeczy dokonał i zdamy sobie sprawę, że zainspirował w zasadzie wszystkich artystów muzyki rozrywkowej. Słuchałem za mało Jego muzyki, ale zawsze pamiętałem, że David Bowie invented cool, marzyłem, żeby być tak fajny jak on. Przecież mój inny bohater fajności Damon Albarn jest jego naturalnym następcą, angielskim synem Thin White Duka. Nawet jeśli stracimy słuch, zapomnimy biegu melodii, styl Bowiego przebijać się będzie z każdej ładnej okładki i każdego pokazu mody. Ale chyba o to chodzi - żeby pozostał nieodgadnioną Legendą i żeby zawsze nas ciekawił.

Panuje przekonanie, żenajwiększe legendy powienny umierać młodo, aby świat zapamiętał ich w sile młodości - jak Elvis, Marilyn Monroe, Jim Morrison, cały Klub 27, czy Zbyszek Cybulski. David Bowie w wieku 69 lat przeżył jednak wiele żywotów, przybierał wiele twarzy, odradzał się w wielu postaciach i odchodził - z powrotem w kosmos jak Ziggy Stardust. Powiedzieć, że nie ma jednego Davida Bowiego to banał, ale jak trudno wyobrazić go sobie jako zwykłego człowieka! Nawet teraz.
Przeglądając dzisiaj rano Twittera natknąłem się na link do konta @RealDavidBowie z opisem "PILNE". Pomyślałem sobie, co to możebyć tak nagłego, może rusza w trasę promującą najnowszy Blackstar, może wreszcie zagra w Polsce? Gdy po chwili załadował mi się feed, zobaczyłem info o Jego śmierci i mimowolnie uśmiechnąłem się. Tragiczna wiadomość z trudem do mnie docierała, bo nagle ogarnęła mnie dziwna ekscytacja, jakby ogłosił nowy projekt artystyczny. Przecież wiedział o chorobie i zdążył nagrać jeszcze dwie świetne płyty.Rację ma Jacek Cieślak mówiący, że wyreżyserował nawet własną śmierć.
Ostanie dzieło Davida Bowiego.


czwartek, 7 stycznia 2016

Przebudzenie mitów


Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy (2015)
reż. J. J. Abrams

J.J. Abrams świetnie poradził sobie z realizacją nowych Gwiezdnych Wojen, o co byłem spokojny już od dawna. A dokładniej od chwili gdy zobaczyłem jego Super 8 - hołd reżysera dla Kina Nowej Przygody. Tym ekscytującym terminem określano zrealizowane w latach 70-tych pierwsze filmy Georga Lucasa i Stephena Spielberga takie jak Szczęki czy Bliskie Spotkania Trzeciego Stopnia, które to obrazy zawładnęły masową wyobraźnią nastolatków na całym świecie. Super 8 wzorowo przywołuje atmosferę tamtych prostych opowieści o dzieciakach dzielnie walczących z groźną organizacją, wrzuconych w sam środek wydarzeń wśród dziejących się wśród kosmicznych rekwizytów. Pasja i entuzjazm Abramsa (oraz wybranych w bezbłędnym castingu młodych aktorów) przenosi się na widzów tęskniących za tradycyjnymi efektami specjalnymi i szumem analogowej taśmy filmowej. Podobnie jest z Przebudzeniem Mocy - J(ar) J(ar) jest wielkim fanem serii i korzystając ze sprawdzonych metod postawił na czystą kinową rozrywkę.




Trzeba przyznać, że zrobienie pełnego akcji i dynamicznych postaci filmu przygodowego wyszło Abramsowi o wiele lepiej niż Lucasowi. Jest po prostu lepszym reżyserem - może dlatego, że w kwestiach technicznych jest fanem nie George'a, a Stephena Spielberga. Pierwsza (aktorska) scena Przebudzenia Mocy odsyła do Indiany Jonesa (Poe Decameron, yeah!), a światła lądujących wśród tubylców statków kosmicznych przypominają Bliskie Spotkania Trzeciego Stopnia (no dobra, Wojnę Światów, ale głupota tego filmu osobiście mnie obraża). Na ekranie dzieje się o wiele więcej niż chociażby w Zemście Sithów, tempo jest większe, sporo jest chociażby scen batalistycznych z użyciem piechoty i szybkich zbliżeń kamery (wydaje mi się, że widziałem to już wcześniej w Ataku Klonów). Jest trochę chaosu, wszyscy się spieszą, ale akurat w kwestii pojedynków na miecze świetlne stoję po stronie Abramsa celowo rezygnującego z choreografii na rzecz surowych, bardziej brutalnych uderzeń. Wszystko i tak rekompensują astralne widoki i wspaniałe sekwencje lotów statkami kosmicznymi - czy jest to majestatyczny Sokół Milenium, czy zaskakująco realne małe szturmowce (nie chcę spojlerować, ale Poe Decameron lata na każdym sprzęcie). Udał się ambitny zamiar twórców o stworzeniu jak najbardziej realnych modeli i faktycznych (czyt. nie-komputerowych) efektów specjalnych - kurz wraku na Jakku można poczuć w zębach. A już absolutnym triumfem jest jest postać BB-8, następcy R2-D2, przeuroczego robocika jeżdżącego (na) sobie po lokacjach - jeszcze nigdy dwie kulki nie wzbudzały tak wielu emocji. (Jakby jeszcze było tego mało, jego "głos" stworzył sam Bill Hader!!!).



To, że Abrams jest fanem gwiezdnej sagi ma też jednak swoją ciemną stronę - strach przed wprowadzaniem własnych pomysłów. Akcja Przebudzenia Mocy wydaje się dokładnie przepisana z Nowej Nadziei. Używanie wyrażenia "nie chcę spojlerować" mija się trochę z celem, gdy i tak oglądaliśmy IV epizod, a rozwiązania fabularne w nowym filmie są rozmieszczane nawet w tych samych momentach czasowych. Szkoda tej powtórki z rozrywki, bo akurat nowe postaci są absolutnie fantastyczne; złożone charakterologicznie i prosto wychodzący z "naszego" pokolenia. Oczywiście jaram się Rey, graną przez śliczną Brytyjkę Daisy Ridley. To nie tylko next geek crush, ale w zgodzie z duchem czasów, ta dziewczyna jest najważniejszą osobę całego filmu, samodzielną wojowniczką (może za bardzo Lara Croft?) z cudnym utyskiwaniem (takich żartów nie powstydziłyby się Amy z Tiną) na dżentelmeńską pomoc Finna . Który jest kolejnym znakiem równouprawnienia w filmowym uniwersum jako szturmowiec grany przez czarnoskórego aktora. Jego przejście na jasną stronę jest nieco zbyt łatwe, a on sam cały czas za bardzo przestraszony, jednak całkowicie przekonał mnie do swoich motywacji dosłownie w dwóch zdaniach. Wielka klasa grania, ale hej, czy aktorzy nie powinni dostać więcej czasu dramatycznego? Han i Leia definiują swoje trudne jak zawsze uczucia w trzech scenach, a Poe Decameron jest fajny w czterech wejściach. I wreszcie Kylo Ren (Adam Driver), prawdziwy antybohater naszych czasów. Chociażby dlatego, że jest bajerancki, rozpieszczony, a jego twitty są viralowym mistrzostwem lolcontentu social media. Oczywiście bardzo dużo brakuje mu do Dartha Vadera (most iconic villan ever), ale właśnie cała postać stworzona jest na tym konflikcie, niemożności dorośnięcia do jego złowieszczej legendy. Mało tego, archetypiczne tropy leżące u genezy upadłego Anakina idealnie tłumaczą też Kylo Rena:

Świadomość jest tylko drugorzędnym organem całości ludzkiego jestestwa i nie powinna dążyć do panowania (...) Jeśli ten ktoś nie uświadomi sobie tego, może stać się kimś takim jak Darth Vader. Jeśli człowiek upiera się przy pewnym programie i nie słucha, czego domaga się jego serce, ryzykuje popadnięcie w schizofrenię.

(z Josepha Cambella, o nim za chwilę). Można krytykować emocjonalną niestabilność młodziana, ale właśnie szaleństwo wydaje mi się w nim najciekawsze.




Właściwie to mógłbym napisać recenzję Przebudzenia Mocy na tydzień przed obejrzeniem filmu: że wszystko tak samo dobrze, fun fun fun i stare dobre star warsy, brawo Jar Jar Abrams, no i jaram się nowymi bohaterami. Sytuacja trochę jak ze Spectre: zasłużona seria, wiele przygód, sprawdzona ekipa, (scena pojazdu latającego przebijającego się przez śnieg), a nawet Daniel Craig wystąpił incognito jak szturmowiec w całkiem istotnej scenie. Jednak tam gdzie czekałem na wybuchy bondowskiej formuły, w Gwiezdnych Wojnach przeszkadzała mi ta sama legenda przestawiona w lepszych dekoracjach. Może tak właśnie ma to wyglądać?
George Lucas praktycznie rzecz biorąc nie jest autorem Gwiezdnej Sagi, co najwyżej zaadaptował do warunków kosmicznych motywy od zawsze krążące w kulturze. A znalazł je u Josepha Cambella, wybitnego antropologa i religioznawcę, który twierdzi, że
Istnieje pewna typowa sekwencja czynów bohatera, którą można odnaleźć we wszystkich opowieściach na całym świecie i we wszystkich epokach historycznych (...) Początek przygody bohatera zwykle jest taki, że komuś coś zostaje zarane, alebo ten ktoś czuje, iż w normalnych doświadczeniach, dostępnych bądź dozwolonych członkom jego społeczności, czegoś brak. Ta osoba podejmuje wówczas serię przygód wykraczających poza normalność, ażeby odzyskać to co utracone, albo odkryć jakiś eliksir życia.

Lucas nie popełnił plagiatu, żeby znaleźć fajną historyjkę - zebrał wszystkie opowieści w jedną, bo technologiczny świat potrzebował nowej baśni. Każdy z nas jej potrzebuje, odruchowo rozpoznając drzemiące w nas wątki i odnajdując najgłębszy sens i morał tłumaczący życie. Kiedyś były to baśnie Andersena, czy braci Grimm, dzisiaj jesteśmy świadkami narodzin nowej mitologii. Gwiezdne Wojny zdobyły już swoje szczególne miejsce w popkulturze, a teraz J. J. Abrams przepisując na nowo fabułę Nowej Nadziei uświadomił nam jak wielka jest to historia. Za 200, 300 lat nie będzie może Hollywoodu, figurek i blockbusterów, ale jeśli obok Homera i Shakespeare'a przetrwa jakaś historia z naszych czasów, będzie zaczynała się "dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...".


PS. Cytaty pochodzą z książki Potęga Mitu Josepha Cambella, zbioru rozmów telewizyjnych przeprowadzonych na ranczo George'a Lucasa. Bardzo polecam szukanie spojlerów w taki sposób.