background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

poniedziałek, 31 października 2011

Mysterious ways





U2 - Achtung Baby (1991)

Zespół U2 jest dla mnie tym najważniejszym i w opiniach o nich nie próbuję nawet zdobywać się na jakąkolwiek obiektywność. Ja się na nich po prostu muzycznie wychowałem i każdą piosenkę odbieram przez pryzmat songwritingu The Edge'a i Bono. Fanatyzm totalny, chociaż ostatnio trochę mniej - po części dlatego, że "dojrzałem muzycznie" a po części, z powodu frustracji, że Bono musi być najlepszy na świecie, musi tworzyć płytę 5 lat i musi grać na koncertach te same piosenki. Jednak u podstaw mojej hierarchii wartości leży od zawsze stwierdzenie, że U2 wielkim zespołem jest. Aby być Wielką Legendą Muzyki nie wystarczy wydać dwóch wybitnych longplayów - trzeba zmienić cały świat i zmienić całego siebie. Tak więc album Achtung Baby jest najlepszym neutralnym dowodem na wielkość tego zespołu. 

Co za brzmienie!
Zaczyna się bowiem dźwiękiem piły mechanicznej ścinającej Drzewo Jozuego. Zoo Station to również nazwa legendarnej stacji w podzielonym Berlinie, gdzie w 1991 roku Brian Eno i Daniel Lanois wymyślili od nowa całe brzmienie U2. W tej specyficznej prezentacji nowego oblicza biblijnych Irlandczyków wszystko brzmi inaczej - nawet perkusja Larrego Mullena jest głuchym syntetyczno-industrialnym techno rytmem. Pozornie wyważony elektroniczny utwór tętni witalizmem (szalone dogrywki Edża). Zachęceni "trylogią berlińską" Davida Bowiego Bono i spółka wybrali się na największą imprezę w Europie z okazji zburzenia Muru Berlińskiego. Time is a train, mix the future and the past -  już zawsze atmosfera końca Zimnej wojny będzie kojarzyć z tą płytą, wybitnie uchwycili "zeitgeist", jakiegoś ducha tamtych czasów.

Cały image i otoczka płyty bała specyficznym konceptem i ironiczną zabawą z popkulturą. Z hasłem Watch more TV na ustach U2 ujawniało ogłupienie społeczeństwa nowymi mediami masowymi. Telewizja uwodzi widza zapraszając do swojego nierealnego świata przekonując, że jest Even better than the real thing. A muzyka zespołu nigdy nie była tak kolorowo taneczna i seksowna. We're free to fly the crimson sky
The sun won't melt our wings tonight -
ostateczna przemiana żarliwego pastora Bono w lateksowego The Fly. 
Opisywanie one wydaje się bezsensowne (jest to absolutnie najbardziej znany hicior U2, było kiedyś nawet w "Jaka to melodia" lol, iksde). To przecież nie przypadek, że znają to wszyscy wszyscy - jest to idealny wzorzec "ballady rockowej". Akurat wersja studyjna kompromituje się brakiem Drugiej Części Solówki Edża, ale świetnie pokazuje misterne ułożenie wszystkich instrumentów i wybitność songwritingu - zaczyna się od pojedynczego riffu i talerzy Larry'ego , bas wchodzi dopiero na 2gą zwrotkę! To już archetyp,. jest tam absolutnie wszystko : 4 akordy, tonacja minorowa, powtarzający się krótki tytuł w refrenie, akustyk, smugi smyczkowe, refren zaczynający się z przejścia a-moll do C-dur, najprostsze przejścia basowe, wreszcie mostek przed ostatnim refrenem. Na deserową zabawę zostawiam liczenie ścieżek i brzmień gitar Edża.



Until the end of the world to utwór dla zespołu wzorcowy. Oprócz biblijnego tematu (Bono wciela się w Judasza rozmawiającego z Jezusem) jest tu klasyczna zagrywka gitarowo-akordowa. Dopiero pół roku temu dane mi było usłyszeć tę piosenkę na dobrych słuchawkach i byłem w lekkim szoku dostrzegając mocarność basu Adama prowadzącą cały ten apokaliptyczny klimat i kolejne ścieżki gitary (sposób w jaki wspina się po mostku edż w pre-chorusie jest heroiczny). W ogóle gra na perkusji też jest tu jedną z lepszych i Larrysław samodzielnie potęguje to niesamowite napięcie. Plus chórki i równa się to co najlepsze w całym U2 w pigułce.
Who's honna ride your wild horses mogłoby być prostym akustykiem, ale starają się jak mogą zrobić coś nieoczywistego - piosenkę wprowadzają uderzenia perkusji i soczyste dogrywki gitary. Końcówka to także odejście od prostego klimatu w The hunter will sin for your ivory skin Bono błaga i zmaga się ze swoją niepewnością i bezradnością. 
So Cruel to kawałek z którym mam pewien problem. Jest to na pewno "utwór programowy" jeśli pamięta się , że w czasie tworzenia płyty The Edge rozstał się ze swoją żoną. I o tym tak naprawdę jest ta płyta - o rozpadzie, odejściu, końcu. You put your lips to her lips to stop the lie. Chociaż muszę przyznać, że muzycznie jest średnio, to brzmienie tego utworu definiuje klimat całej Achtung baby i nadaje mu sens.
Zaraz potem mamy drugi główny temat Dzieła - The Fly było pierwszym singlem i niewyobrażalnym szokiem dla fanów zespołu. Po eksplorowaniu country i rzewnych wzywań miłości na pustyni Bono w "muchach" był w '91 prawdziwą rewolucją. Ten kawałek jest fizycznie ostry, tak daleki od zwykłej dla nich wcześniej sfery sacrum, która pojawia się jednak, ale w "anielski" trochę prześmiewczy sposób. Every artist is a canibal, every poet is a thief - dystans doskonały.



Mysterious Ways to jedyny taneczny utwór U2 . Z zachwytem patrzyłem jak ludzie pewnej trzeciej w nocy tańczyli do tego na pewnej osiemnastce. Kluczem są chyba te nie-sa-mo-wite zrywy gitary obudowane ze wszystkich stron bongosami i zabiajający sączący się bas. Hendrix często korzystał z "efektu kaczki" ale Edż wydobył z niego sam miąższ i tylko on tutaj się pojawia. bono wzniósł się na wyżyny "figlarności" zachęcając samotnika do tego, aby wziął a walk with your sister the moon, let her pale light in, to fill up your room i przekonując go do do szaleństwa z dziewczyną. It's alright, it's alright, it's alright. She moves in mysterious ways, oh - w tym dwuwierszu jest zawarte absolutnie wszystko czym kuszą, pociągają i zachwycają nas kobiety. Lift my days, light up my nights!

Trying to throw your arms around the world jest utworem z kolei bezczelnie pijackim. Najlepiej opisuje to sam Bono : "Opowiada o pijanych ambicjach w zabawny sposób. Nie chodzi tu o żadną megalomanię, ale po prostu o ambicję, aby wrócić do domu w jednym kawałku." Z pozoru nie pasuje do "poważnych" piosenek, jest jednak wytchnieniem, czystą głupawką ze strony zespołu, coś nie-wybitnego.

Ultrviolet (Light my way) zaczyna się mgliście i niepokojąco, aby za chwiulę przejść w niesamowitą zuchwałość będącą dowodem ogromnego zdecydowania Bono nakazującemu swojej Bejbi oświetlenie mu drogi. Nie jest to już ta sama adresatka jak chociazby w With or without you - Ona musi być potężna skoro do wysłania wiadomości jest zaprzęgnięty tak bezkompromisowy i pędzący rytm i uderzenia gitary. Pisząc te słowa doznałem olśnienia i w Ultraviolecie odnalazłem źródło "nowego brzmienia Coldplay (szczególnie ta fajna ściana dźwięku z Charliego Browna), ale to nic dziwnego.

Finałem płyty, wielkim i epickim jest piosenka całkowicie okrutnie niedoceniana. Z początku rytmem i zdecydowaniem przypomina Ultraviolet, ale Acrobat przekazuje zupełnie inne emocje - jest to złość w stanie czystym. Każdy element jest mocniejszy niż wcześniej - klimat znów należy do Larrego, a Edżu nie musi wymyślać znów melodii, bo w takim stanie ważne są tylko emocje, a na początku jego struny perfekcyjnie schodzą się z basem Adama. Żarliwość Bono że You can dream so dream out loud wprowadza pewien element ostateczności, jakby to było jego ostatnie przesłanie ; nie są to już na pewno zabawy w stylu wcześniejszego elektro. U2 odrzuca wszystkie sztuczki i zasłony, aby odsłonić samą esencję, istotę rzeczy.

To już koniec. Koniec wszystkiego. Epilogiem tej historii jest Love is blindness. Tekst napisany przez Bono   tak naprawdę mówi o terroryzmie - nienawiści i śmierci. Nad tym utworem ciąży jednak prawdziwa historia samego The Edge'a. W tym utworze przelał on swoje emocje do muzyki. Dosłownie. Dla mnie jest to idealny przykład jak bardzo można się zatracić w muzyce. W czasie grania solówki The Edge grał tak mocno, że pękały mu struny w gitarze, a on sam cały czas miał twarz spokojną. Wierzę w tą anegdotę, bo tutaj to słychać, tak naprawdę, bardziej niż jakiekolwiek słowa.

sobota, 22 października 2011

SP 7" : Zostanę przy Tobie, od zawsze tak robię





Iza Lach jest lepsza niż Brodka, Rihanna, Beyonce, Robyn, Ellie Goulding....

Nie! To zupełnie nie fair w stosunku do młodej ciekawej wokalistki zaczynać od takich porównań. Inna sprawa, że nic nie zrobię, że narzucają się one same z siebie. A nawet - przyjmując że płytę Krzyk wydaje EMI - może to być świadomy ruch promocyjny, mający na celu "określenie targetu". Mam nadzieję, że podobnymi marketingowymi zagrywkami nie obraziłem tej młodej pani, ani nie uszczknąłęm nic z jej uroku oraz stylu.

Kontynuując zatem niecny plan komercyjnego labela dowodzę, że Iza Lach naprawdę jest lepsza od "Idolki". Pamiętam, że przy premierze Pięciu smaków zachwycałem się szalonym rytmem i vampire-weekendowym rozpasaniem. Nic więcej muzycznie jest bardziej skondensowana i zwarta. Piosenkę oprócz (nieco oczywistego) popowego łupania fenomenalnie nakręcają delikatne (dwa!) klawisze. To nie jest jakaś pulsacja - prowadzące akordy uderzenia w fortepian i nienachalny bas dosłownie ożywiają tę piosenkę. Żadnych zrywów czy innych pisków - Ona nie musi się popisywać jak Brodka, bo... po prostu jest... Wstydziłem się to napisać, ale jest słodsza. Tak cudownie dziewczęcego głosu nie słyszałem jeszcze dawno chyba, bardzo uwielbiam.

Jeśli chodzi o Rihannę (pozdro Ładny!) i bajeranckie panie z zagranicy, to w przeciwieństwie do Izy Lach nie znam ich twórczości tak dobrze, aby prowadzić jakieś inne analizy porównawcze. Wystarczy mi tylko jedno - to Iza jest polską dziewczyną, a jest to argument przygniatający. Bo tekst jest także polski i przy tym niebywale rytmiczny. Chwaliłem za to Nosowską, ale tutaj jest to samo tylko bardziej i w ujęciu totalnym. Rymy nie są jakieś częstochowskie, bo melodia się nimi rozwiązuje. Nawet te znienawidzone polsko-trudne "sz"głoski tutatj nie przeszkadzają, tylko szemrząc przemykają w melodii : jak długo i jeszcze zamierzasz stać i patrzyć się jak. Jak na polski język to po prostu pasuje i tylko umacnia tą fantastyczną rytmikę (w "Lampie" będą wniebowzięci).
Sam temat jest również zgrabny i prosty; czyli prawdziwy (pozdro dla opowieści o budkach wietnamskich).

Z zainteresowaniem czekałem na społeczne skutki niebagatelnej i nieustannej sprzedaży Grandy wszędzie. Nareszcie jednak fajność muzyczna, nawet ta alternatywna (czyt: lepsza) jest w cenie i słuchanie takiej dobrej muzyki jest w dobrym tonie i zwracającym sympatyczną uwagę.  Ja jestem pod uroczym wrażeniem pani Izy Lach i mogę powtórzyć za Anną Gacek "Mam bzika na punkcie Izy".


PS. Z propsowaniem wyprzedziła mnie wczoraj Offensywa, bo nie mogłem napisać tego tekstu w mniej niż godzinę. Ale +10 dla Izy za dobrych promotorów (obok tzw. portali polskiego nieżalu).

poniedziałek, 17 października 2011

KROPKI-KRESKI : All those fashion freaks



L.Stadt - El.P (2010)

We wczesnych początkach Nowego Oblicza tego bloga nie zwykłem do opisu El.P dodać jej okładki. Trzeba naprawić to niedopokazanie, bo warto. Pewna bardzo ładna osoba znająca się na tym zawyrokowała kiedyś, że zdjęcie zostało wykonane o zachodzie Słońca. Oczywiście rzecz dzieje się w USA.

Inny powód, dla którego warto przypomnieć o tym jest niedzielny koncert łódzkiego zespołu w Częstochowie. Jako osoba, która była na poprzednich dwóch, czuję się kompetentny zapewnić, że bardzo warto posłuchać tego energetycznego gitarowego grania.


Niedziela, 23 października o 21:00, Carpe Diem.

sobota, 15 października 2011

I am trying to break your heart


Wilco - Yankee Hotel Foxtrot (2002)

Rozstanie, odejkście. Nadzieja, znudzenie. Smutek, irytacja. Takie coś jest ssilnym bywa przeżyciem i niełatwnym. Czasem dla jednej strony jest dłuższe i bardziej obfitujące w emocjonalne wydarzenie. Było 1000 filmów i 10000000 historii na ten sam temat, ale każda jest chyba inna i chyba chyjątkowa. Czasem trzeba zrobić film, spisać tę żałosną kronikę, żałośnie się uzewnętrznić. Yankee hotel foxtrot to kolejna taka historia, rozdzierająco spójna i skrupulatnie dokładna.

I AM TRYING TO BREAK YOUR HEART
historia w płycie na Chłopaka i Zespół
(Film więc)
Scena I : This is not a joke so please stop smiling.
Chłopak :Jestem samotnym chłopakiem w samotnym mieście i och, jak te lampy się samotnie gasną, ona odeszła. Tylko trochę się napiłem, dotykam Istoty Centrum Rzeczy, ale jak do dupy, ziwaniłem, beznadziejnie,m ale fajna ławka, idę spać.
Zespół (czyli osoba tłumacząca scenografię emocjonalną) : Znów się musiał upić, przecież na słabą głowę i zaczyna strasznie marudzić i się dzisiaj dodatkowo załamuje. Nie dochodzą do niego wszystkie nasze dźwięki, więc jesteśmy tylko trochę, czasem się dobijemy do jego świadomości. Wszystko mu się miesza w tym amoku procentowym i nareszcie zasypia jak dziecko.

Scena II : Phone my family, tell them I'm lost on the sidewalk.
Chłopak : Niee, to nie jest okej, mam kaca i dalej o Niej pamiętam, że jest mi źle. Chcę jeszcze się poużalać, poprzypominać, przecież było tak super i cudownie, "I wanna see movies of my dreams".
Zespół : Tylko on tekstowo coveruje Built to Spill. My robimy sielankę z grubsza, wszystko mu się przesuwamy, tyle razy było kiedyś rytmicznie mijały dni z Tamtą fajnie, ale on chce nadziei, że ciągle sam idzie sobie.

Scena III : There is something wrong with me.
Chłopak : Jeej, znów się budzę w jakiejś szopie, niee, znów te dźwięki TEJ piosenki, radio mnie zabija specjalnie, a głowa to pęka. Ok, ogarniam, chcę jej coś powiedzieć, nareszcie coś wiem, to będzie to dobre coś i... i... i... przecież o to chodzi, prawda? Zbieranie jabłek po prostu i po prostu nie przejmowanie się odległościami i All-this-distance-has-no-weight-making-love-understandable.
Zespół : Zaczynają się znów kłopoty z jakimkolwiek kontaktem, znów jest pijany, ale bardziej chory, tylko nie ogarnia. Myśli myśli, myślą, myślimy, coś się tam świta (bębenkiem). Nareszcie dotarł do tego, zjarzył, obczaił, skapował, (zrozumiał). Zwykły hipotetyczny obrazek, szczęśliwy, cymbałki pokazują rzeczywistość, w którą owszem, można tam być o, pomimo tego złego. Nareszcie się zestroiliśmy i Odpowiedź. On strasznie się nią jara, nie może tego ukryć, wszystko wykrzykuje do załamania gardła.

Scena IVIt's war on war.
Chłopak : To wszystko to nic, przecież ona mnie nie chce, nie zmienię tego, od początku było to przesądzone, bo cóż, cała zabawa zmierzała do porażki. Ale już to widzę i to nawet normalne, prawda? Szkoda mojego spokoju, prawda? ale Ty też coś przegrałaś, każdy musi.
Zespół  : Ok, kazał nam robić znów sielankę, że taki Playground love i wszystko ot tak, kicanie po zieleni. Ale z tym końcem jednak wszystko spada i ucieka, rozmywa się jak gitary. To i tak nieuniknione.

Wilco - Jesus, Etc by Saturday Stevens

Scena V : You can rely on me honey.
Chłopak : Przecież zostaniemy przyjaciółmi, prawda? Zawsze możesz na mnie liczyć i zawsze miałaś rację o gwiazdach. To nasze uczucie, dalej dobre, przecież.
Zespół : Wcale on tak nie myśli, nie tylko to. cały czas, znów chce tylko tylko być przy Niej, aby być potrzebnym,. Ta wielka nadzieja zilustrowana jest jednym z lepszych przejść melodycznym w ogóle z d-moll do B-dur. To połączenie w 24 s. ma w sobie niesamowitą ilość ciepła i takiej ludzkiej życzliwości. Ale on chce też więcej- te smyczki mówią o potrzebie podzielenia się taką prawdziwą miłością. Tam jest nawet specjalne zwolnienie roztaczające tę urokliwą rzecz jasna perspektywę którą on "jaśnieje między wieżowcami".

Scena VI : I know I would die if I could come back new.
Chłopak : I źle 0- to koniec, ostatecznie, nie do naprawienia. Nic nie zmienię, świat się idzie dalej, a ja sam tu muszę grać. Nic się nie ja nie zmienię, ale chciałbym chociaż zaryzykować (stać się czymś innym).
Zespół : Ta gitara to taka trąbka, sygnał na pobudkę, to ma być powrót do rzeczywistości. Niestety - smutnej, snującej się. Chłopak stara się dzielnie, ale nic przecież nie zrobi na to, że świat mu się wali (połamane dęciaki, echo pianina). Narastający szum.

Scena VII : She fall in love with the drummer.
Chłopak : widziałam ich! Przemkliwali przez miasto bezczelnie naparzając w te obrzydliwe bezduszne metalowe "gary". Teraz to jemu sobie tańczy, nagle przestała doceniać dyskretny urok folk-indie-rocka. Straciła niewinność! (w muzyce tzn.)
Zespół : Nie, nie da się ukryć, że to ona teraz nieźle zapieprza z tymi metalami, pewnie, że mają tam mocniejsze power chordy, ale to takie celowe wyśmianie jest, którego nie umiemy sobie do końca dopasować. Ona teraz ma inne, szybsze życie.

Scena VIII : I am the man who loves you.
Chłopak : Piszę do Niej nowy list, ale już nie za pomocą skrupulatnie zatemperowanego ołówka, tylko czerwonokrwistym grubym mazakiem. Mogę być nawet tym całym metalem . Jesteś jakaś dziwna, ale daj mi jakikolwiek warunek, daj mi szansę, każ mi być innym, złym - będę. Teraz nawet powiem to głośniej. No i krzyknę!
Zespół : Wkręcił się w tę nową "metalową" stylistykę, nam też kazał, ale teraz chociaż robi to z jajem. Z drugiej strony - nie wiedziałem że on potrafi tak szybko grać tą najgrubszą kostką do akustyka., a nasz perkusista podbija talerz, 666. (no dobra, wiemy, że to i tak The Beatles, ale próbowaliśmy.)

Scena IX : Every song's a comeback.
Chłopak :A jednak wracam do Ciebie. Tylko w piosence, ale musi mi to wystarczyć.Wiem, że to nie jest prawdziwa rzeczywistość, ale jest tak nęcąca, że wolę marzenia od żucia. Tam jest lepiej, chociaż to nie Ty. Ty nie możesz być tak oczywista. Wspomnienia są takie... stabilne i nie oddadzą Twoich szaelństw, to za mało, żeby Ciebie odtworzyć, to niemożliwe - jesteś zbyt perfekcyjna żeby można było Cię skopiować. Mam na to za mało miejsca w pamięci.
Zespół : Bardzo ważna piosenka, kolejny (po Radio Cure) punkt kulminacyjny, coś jak III epejsodion. Jest fajna zabawa, ale chyba jednak nie. Coś jak oglądanie koncertu na juTubie. On też walczy o przełamanie tej całej historii. W sumie ta piosenka wyjaśnia sens robienia tej całej płyty. Wszystko sprowadza się do tego refrenu właśnie.

Scena X : I really wanna see you tonight.
Chłopak : Rozumiem, teraz już naprawdę. Chociaż chciałbym, to tak naprawdę nie mam gdzie Cię zaprosić, nigdzie Cię wziąć. Wszystko będzie marnym miejscem. Bo bez Ciebie wszystko takie będzie. I całe to miasto mało mnie obchodzi. Nic nie zmienia.
Zespół : Samotny Spokojny Nocny Spacer Pełen Zrezygnowania. Sposób w jaki pianino przebija się przez swój własny przester jest godny najwyższego uznania. Jest skąpany w czymś straszliwie prostym, ale Chłopak musi jeszcze przez to przejść. I panorama miasta z zachęcającym Seaside Neon Love pt. YANKEE HOTEL FOXTROT.

Scena XI : I've got reservations (...) not about you.
Chłopak : To już naprawdę koniec. Dla mnie też. To od początku było jasne, my nie możemy być razem, bo to po prostu nie jest to.. Nie jestem Tobie przeznaczony czy coś. Mogę mieć tak wiele rzeczy, ale nie Ciebie. To tak jak zawsze. Dziękuję.
Zespół : Odległe, coraz bardziej nierealne dźwięki. Ale niesamowicie proste. Miarowa argumentacja i prosta odpowiedź.



Scena XII : (...) at so many things (...)
Chłopak :     -
Zespół : Chłopak kończy, Chłopak odchodzi. Próbując pozbierać kawałki swojego życia, aby je na nowo coś zrobić. To już inna historia, naturalne przejście. Normalne życie bez czegoś jeszcze.

 KONIEC


Lubię myśleć o tej płycie jako "alternatywne All that you can't leave behind". Obie w jakiś sposób dotykają doświadczenie 11 września 2001 roku, czyli atak na WTC. Zawsze zastanawiałem się nad pewnym wieszczym proroctwem Bonia każącemu nagrać im piosenki takie jak New York, czy Peace on earth, czy Kite. Nigdy nie uważałem tej płyty za najwybitniejszą U2, ale kocham ją za takie momenty jak Walk On ze strażakami. Podobnie Wilco - wszędzie piszą o legendarnym wpływie na Amerykanów po 11/9. Okładka nie może być przypadkiem, podobnie można interpretować Jesus, Etc. . Inna sprawa, że ja jako Polak nie mogę tego zrozumieć i nawet nie próbuję, specjalnie więc w ten sposób ująłem tą płytę.

Na szczęście nie zawsze muszę być konkretny i opiniotwórczy, więc piszę sobie co chcę. Tytułem jeszcze wyjaśnienia - powyższy



poniedziałek, 10 października 2011

KROPKI - KRESKI : Korowód


Marek Grechuta i zespół Anawa - Korowód (1971)

...zobaczone na koncercie Janka Samołyka w Belgu.

Który był bardzo fajny, świetnie bawiłem się w swoim towarzystwie, a sympatyczny autor Samołyk uwzględnił moją fejsbukową prośbę o cover The Go-Betweens i nawet dostałem dedkę Was there anything I could do? (świetna, wykrzyczana końcówka i niesamowite solo Pani Na Skrzypcach).

A tutaj jeszcze jest video z wykonania Getting Colder, które barbarzyńsko nie doceniałem, a które idealnie oddało atmosferę tego małego występu.
Janek Samołyk - Getting Colder (live w Belgu)

PS. Wypatrzona przeze mnie okładka płyty to najprawdziwszy vinyl ;)

piątek, 7 października 2011

SP 7" : Nie mrugaj oczami, bo będzie wstyd

Nie jestem Sewerynem Krajewskim alternatywy.
Na scenie wyglądaliśmy w ogóle dziwnie. Basista miał koszulkę z Che Guevarą, ja z The Smiths z płyty The Queen Is Dead, a perkusista i wokalista stawiali sobie kołnierzyki na sztorc.
Tak! Jezus ze Świebodzina czyni cuda!
Oczywiście mam listę ulubionych artystów i to są The Smiths, The Go-betweens, Beach Boys, Beatlesi - również solowo. Pierwszy Turnau, Republika, Grechuta...



Janek Samołyk to naprawdę ciekawa postać jest. Taki tam akustyczny grajek grający takie tam piosenki na gitarze za 500 zł. I jest bardzo zgrabnie i ładne, niedzisiejsze trochę piosenki.

Nie wiem na ile intro jest parodią chillwave-u (Being so hipster, when I play playstation I only press triangle), ale nawet ich design lookowy jest stylowo nawiązujący do "starych dobrych czasów". Bas pulsuje Kowalskimi, a szarpanie akordów z wyspiarskim luzem to poprawne naśladownictwo wszystkiego Blur; zaliczone. Beztrosko. Bardzo sprawnie złożona piosenka pop, szwów nie widać i bardzo ładnie się sprawdza w samochodzie obok jakiegoś Noela Gallaghera. Cóż powiedzieć więcej, przejście do refrenu naprawdę wzorcowe, genialnie bitelsowskie i zwyczajnie maksymalnie urokliwe - mała rzecz, a cieszy i pasuje. Janek wydaje się w swoim nieddoawaniu bardzo aktywny i pełen energii, ale to przecież brit-pop.

Ale jutro na koncercie w Belgu sympatyczny wykonawca wystąpi bez tak szeroko męskiego składu, tylko gitara+skrzypce. Ale to bardzo dobrze, bo raczej takie akustyczne klimaty są mu bliższe niż gibanie w dwurzędówce.




Kameralnie. Klawisze świetnie tworzą klimat, ballada nie jest przesłodzona. Bo jest jednak balladowa. Typowa historia, bardzo ładna i naznaczona tym obowiązkowym melancholizmem. Ale autor nie daje dojść łkaniom do mikrofonu i bardzo mocno stara się skupić na ustalonym procesie robienia tytułu (Zdjęcia). Wiesz co masz robić, uśmiechasz się, ale to i tak jest smutne.

Więc bardzo polecam jutro, w sobotę koncert Janka Samołyka w Belgu w Częstochowie (o 20:00). Mam nadzieję na ładne akordy i jakieś alternatywne covery (The Go-Betweens!!!). I fajnie, że ktoś po prostu gra na gitarze. Bez pierdolnięcia. Piosenki.

PS. Cytat górny z wywiadu z Lampy, którego Janek udzielił i z którego go wygrzebałem jako wykonawcę.
PS2. Ostatnio moje posty to żal w kratkę (a raczej w weekend, bo mało piszę bardzo). Ale coś szykuję, mam nadzieję przynajmniej. Kajam się.

poniedziałek, 3 października 2011

KROPKI-KRESKI : And more you try to erase me

Thom Yorke - The Eraser (2006)

Bardzo udany solowy elektronicznie klimatyczny album Tomasza Jorka, który zrobił w przerwie od Radiohead. A sam Jonny Greenwood plumka w ołpenerze na pianinie.
Krążą słuchy, że The King of Limbs jest bardzo podobne do tej tutaj solówki.

Okładka przedstawia króla Kanuta Wielkiego próbującego bezskutecznie zapanować nad oceanem.

sobota, 1 października 2011

SP 7'' : Collapse into now



R.E.M. postanowiło się skończyć. Ten legendarny oczywiście zespół ogłosił własne rozwiązanie w zeszłym tygodniu. Wielką szkodę potwierdzili coverami m.in. Radiohead i Pearl Jam. My, słuchacze też smucimy się bardzo, bo to przecież jeden z tych wyjątkowych zespołów-pomników. Razem z Sonic Youth wprost z  collegowych kampusów wyprowadzili muzykę alternatywną na całą Amerykę. Rozpoczęli nową epokę alternatywy w mainstreamie. Brzmi śmiesznie, ale bez nich nie byłoby chociażby Nirvany czy Modest Mouse. Ostatnio zajmowali się celebracją swojej ikony i wszyscy traktowali ich jako dziadków z klasy U2. Niestety, nigdy nie byli tak galaktyczni i oprócz "czarowania klimatem" mieli w zanadrzu jedynie "powrót do korzeni" (Supernatural Superserious). Ostatnia (naprawdę) płyta wydana na początku tego roku też raczej nikogo nie podnieciła - kolejne ładne piosenki od starych wyjadaczy, ale przecież nie nagrają złych, prawda? Kto by się przejmował w tych czilłejczasach Markomanią czy LP-Trójką? Prawda jest taka, że jednak Überlin jest bezczelnym autoplagiatem Drive, sorry chłopaki. Tylko faceci z Dublina potrafią ze sobą wytrzymać od 35 lat, to jedyny globalny wyjątek czysto socjologiczny.
R.E.M. umarło śmiercią naturalną.
Pozostaje jednak ten gorzki posmak w słuchawkach. Krążyły plotki, że mogą być (jak Pearl Jam) headlinerowymm dinozaurem Openera. Jednak jest koniec ich ostatniej płyty.

blueblueblue

Jest to bolesny dowód na to, że w marcu 2011 roku skończyła się pewna epoka w muzyce w ogóle. Hipsterscy blogerzy zajmują się tylko tworzeniem coraz bardziej absurdalnych gatunków (Mondeo pop uwielbiam za ironię), a gitarzyści nie potrafiąc grać na gitarze kupują z Ebay-a kolejne syntezatorki. Dupa nie vitange. Indie musi być teraz szybkie i rytmicznie pokopane multitaczem z iPupów. Posrywając się na trójkątowo. Już nie rozróżniam, nie chce mi się.

blueblueblue

Te 5 minut to czysty feeling. Brzmienie dostępne tylko dla Największych Zespołów Rockowych (nie ma w tym tytule promila ironii). Odnoszę rozpaczliwe wrażenie, że tylko taka muzyka mogła zmienić naprawdę świat, wzruszyć i sponiewierać. Spędzając kilka epok na scenie nie można się zbłaźnić mentorskim, mądrościowym tonem. Romantycznie dojrzała melancholia.

Już bębnienie desczem przenosi nas do industrialnych przestrzeni, w których Brian Eno w Belinie eksperymentował z wyniesieniem dźwięków ze sterylnych studiów. Hammondy muszą mieć echo, bo dzisiaj wszyscy by pomyśleli, że są wgrane z emulatora dostępnego w AppStore. Nawet gitara akustyczna pobrzmiewa metalowymi strunami, a masywny, zrobiony ze szlachetnego drewna Les Paul przecina powietrze, a gitarzysta nie musi popierdzielać szesnastek łokciem. Każde dotknięcie wiosła tknie arystokratyczną dostojnością. Bas muska tylko, by samotnie wreszcie zasiąść, aby wybrzmiała powaga chwili. Michael Stripe przedstawia ostatni list w życiu, list samobójcy doskonale świadomego tego, że cały świat ma już go w dupie. Stojąc nad przepaścią (dosłownie) z lodowatym spokojem i rezygnacją przemawia przez megafon do przebiegającej w dole głuchej tłuszczy. Tam się wszystko kończy, legenda rozpada się na kawałki, gitary wydają ostatnie trzaski.

Dosłownym symbolem są wokalizy jeszcze większej legendy - Patti Smith, która już dawno wycofała się z absurdów popu i właśnie wydała książkę Just kids będącą świadectwem innych muzycznych czasów.

Koniec epoki.



PS. Doskonale wiem, jestem świadom tego, że na samym końcu Blue przechodzi w repetycję Discover. To jest idiotyczne z ich strony, ale można przecież sobie to wyciąć w Audacity, co też bardzo polecam.
PS2. Connan Mockasin znalazłem, pamiętam, naprawdę.