background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

piątek, 29 sierpnia 2014

Leżę z tobą wystukując rytm



Gdy piszę te słowa tegoroczna trasa Męskiego Grania dobiega końca i raczej nikt nie będzie za nią płakać. Oczywiście z wyjątkiem Piotra Stelmacha, który z uporem i ekscytacją (nie)godną pracownika Radia Zet wymyślał coraz to nowe i coraz to bardziej kwieciste frazesy o "muzycznych spotkaniach prawdziwych charakterów". Trzeba przyznać, że w przeszłości Męskiemu Graniu faktycznie udawało się doprowadzać do sytuacji nie do pomyślenia, rzeczywiście interesujących jak cover Lecha Janerki na instrumenty dęte czy uśmiech na twarzy Marka Dyjaka. Stworzyła się też nowa klasyfikacja popularności muzyków polskich, kolejno występujących w: mainstreamie i eReMeFach, Męskim Graniu i Trójce, namiotach Openerowych, OFF Festivalu i stoiskach niezależnych wytwórni. W tym roku akcję promocyjną Żywca firmuje najbardziej oczywista para młodych wykonawców - Monika Brodka i Dawid Podsiadło. Jakby nie patrzeć, selekcjonerzy nie wysilili się z muzyczną ideą. Używając konwencji mojej nauczycielki fizyki z VII LO: "Idź do piaskownicy, zgwałć gimnazjalistę i zapytaj go jacy sa najbardziej rozpoznawalni muzycy w Polsce". O ile styl i egzaltacja O.S.T.R.ego może nieco irytować, to jego duet z Michałem Urbaniakiem (bezsprzecznie uznaną legendą jazzową) w zeszłym roku był naprawdę frapujący i odkrywczo ciekawy. Teraz z jazzu został tylko po raz kolejny Mazolewski, który zaraz wyskoczy nam z lodówki (oczywiście z zimnym piwkiem w dłoni).



Wtórność i banalność line-upu Męskiego Grania zaskakująco wiernie oddaje singiel promujący całe wydarzenie. Elektryczny numer napisał Andrzej Smolik, prawdziwy spiritus movens polskiej sceny muzycznej - jego macierzystą kapelą wciąż pozostają Wilki, a swoje trzy grosze dorzucił swego czasu nawet do Lenny'ego Valentino. Jak na profesjonalnego kompozytora przystało, Andrzej wiernie odtworzył popularne w naszym kraju The Black Keys. Niestety dosłownie - to samo brzmienie, rytm i riff ściągnięty z Howing for you czy Gold on the ceiling. Oczywiście nie omieszkałem wypominać tego na fejsbukowych udostępnieniach moich znajomych, ale obok kąśliwego komentarza musiałem zostawić podniesiony kciuk. Lubię to! Fajnie się tego słucha. Bardzo przyjemnie podbija podeszwę buta. Owa chwytliwość i niepodrabiana energia sprawiają, że spokojnie mogę ogłosić, że na przestrzeni lat Elektryczny to mój ulubiony singiel Męskiego Grania (wciąż nie przeszła mi awersja do Waglewskich).

A może to Monika Brodka wznosi moją sympatie do tego utworu na sercowy level? Wyposzczony brakiem jej nowego głosu rzucam się na każdą, krótką nawet autorską linijkę. Bo właściwie co ona robi w tym klipie - po prostu jest. Majestatycznie schodzi na scenę i roztacza aurę bycia cool wygrywając obrazek charyzmą mikrofonowego wybuchu. Mało kto to potrafi, a jeszcze mniej liczni mogą sobie na to pozwolić. Od wydania Grandy stuknie zaraz 5 lat; w międzyczasie kupiła sobie czas wydanie przebojowej Lax EP. Wiedziała, że branży to wystarczy, bo szanowna kapituła Fryderyków 2013 nominowała tą - powtórzę się wyraźniej - EPkę do "Albumu Roku" Najważniejsze, że Monika nie mami tak swoich fanów - jej występy znowu tworzą nowy standard Polski koncertowej i zmienia aranżacje średnio co pół roku. Miejmy tylko nadzieję, że z wydaniem płyty długogrającej będzie jej jednak łatwiej od Gaby Kulki (z takim pietyzmem wypracowującej nowe brzmienie na koncertach, że przemyciła je na "nową płytę" okazującą się być tylko koncertówką). Jest na pewno o co walczyć, bo Brodka dzierży największą szansę na ogólnoświatową karierę od czasów Myslovitz. Założę się, że chodzi teraz z demówkami po najpoważniejszych wytwórniach takich jak XL Recordings czy nie wiem, 4AD. Ok, Kamp! też chodzili, ale nie mieli tak kompletnej osobowości ogarniającej szeroko poza muzykę. Szukajcie jej na lookbookach i Voguach - nadejdzie wraz z najmodniejszymi trendami.

Czy podobny zagraniczny plan ma Dawid Podsiadło? Jeszcze nie wiadomo, na razie z łatwością rozgrywa rodzime etery muzyczne. Weszła ustawa premiująca polskie słowa piosenek? Do dwóch albumowych indeksów dopisujemy swojskie liryki. Reszta płyty gra po angielsku? Dorzucamy kolejne dwie polskie single niealbumowe (w tym jeden do filmu o Powstaniu, +44 do Szacunku Historii). Musimy wreszcie rzucić do radia anglojęzyczną piosenkę? Nic nie szkodzi w zostaniu drugi sezon z rzędu "przebojem lata". Właśnie No, ten ostatni (?) promocyjny oddech zwiastuje zmiany w wizerunku Dawida. Otóż w teledysku do tego utworu po raz pierwszy pojawia się seks! (ładna dziewczyna już była, pozdrawiam Kamilę). Rozczochrany wrażliwiec pokazuje obnażoną klatę i i areszcie szybszy rytm - No od początku było dla mnie najfajniejszym utworem z płyty. Męskie Granie - oprócz poważnego epitetu tytułowego - pomaga Podsiadłemu w medialnym dorastaniu jeszcze bardziej; w rasowych gitarach ma wreszcie szansę zedrzeć swoje mocniejsze rejestry głosu. Trzeba przyznać, że daje sobie radę całkiem nieźle i ta desperacja ucieczki od smutnego chłopca tylko podbija głośność Elektrycznego. Jego następna płyta będzie obarczona ogromnym ciężarem oczekiwań, zdobył przecież wszystkie "rozrywkowe" Fryderyki. Moim zdaniem trochę niesłusznie, bo Comfort and Happiness nie jest tak znaczącym tytułem jak chociażby Granda. Mimo oczywistych zapożyczeń i prostoty kompozycji, po tych wszystkich wyrywających się z ramek ruchach ja także jestem jednak w stanie zaczekać na nią z zainteresowaniem.

wtorek, 26 sierpnia 2014

KROPKI - KRESKI : I'm bringing sexy back


2002

Obrazek zdobiący pierwszą płytę Justina Timberlake'a Justify mogłaby być wzorem okładki albumu popowego chłopca, model "Typowy Justin". Młody mężczyzna z boysbandową przeszłością patrzy tęsknym wzrokiem wprost w obiektyw. Na brodzie zwisa pierwsza bródka, pod którą błyszczy archetypiczny element niepokornego badgaja - skórzana kurtka. Najlepiej oświetlona jest oczywiście blond fryzura, a piaszczysty pejzaż na drugim planie symbolizuje... Nie mam pojęcia co symbolizuje, wystarczy że jest malowniczy. I szorstki; tak jak sam Justin wyczekujący z utęsknieniem na życiodajny deszcz łez. Cry me a river.



2006

Na okładce przełomowego muzycznie FutureSex/LoveSounds Justin ma pod noga cały świat tanecznej kuli dyskotekowej. Ale nie jest to triumfalna, napuszona poza zdobywcy z jaką obnosi się obecnie Kanye West. Na moje europejskie oko przypomina to bardziej futbolowe sztuczki, żonglerkę piłką, czy też gatunkami muzycznymi takimi jak R&B, funk, trance, a nawet krautrock (JT w inspiracjach wymieniał nawet Radiohead, a interludia podpatrzył u Mesjasza Coolerstwa Davida Bowiego). Gdy jednak przyjrzeć się bliżej okazuje się, że obcas błyszczącego pantofla Justina rozbija szklaną kulę na drobne kawałeczki z bezpośredniością rozsadzenia typowego popu eksperymentami producenckimi na samej płycie. Mimo tego zamachu, symbol szalonych lat 80tych cały czas błyszczy triumfem refleksów ozdabiając sterylnie białą podłogę. Marynarka jest jeszcze swobodnie rozpięta, bo chodzi tu głównie o nightlife-ową zabawę. To nowoczesny playboy jakiego grał w Social Network, ale te elektroniczne sztuczki są mu potrzebne tylko do podrywu, bo umie przecież powiedzieć ayo, I'm tired using technology. Uwagę zwraca również pieczołowicie dobrana kolorystyka napisu. Zdjęcie wykonał Terry Richardson, słynny fotograf modowy, sam Timberlake przyznał zresztą, że chciał, aby jego album przypominał "fashion editorial, YSL and Gucci suits, which goes with the sonics".



2013

Z okładki 20/20 Experience spogląda na nas zblazowany multimilioner. To oczywiste - kogo innego byłoby stać na taką bajerancko specjalistyczną, drobiazgowo skalibrowaną i najwyraźniej bezużyteczną aparaturę? Kolejna zachcianka ekscentrycznego bogacza, który przygląda się maluczkim z niestosowną ciekawością Howarda Hughesa. I ten smoking. Muszka leżąca tak naturalnie, że łatwo sobie wyobrazić jej właściciela jedzącego w takim stroju śniadanie. Chodzi tylko o bogactwo, ni mniej ni więcej. To ono jest kluczem do wizerunku autora, inicjały którego są wybite szczerym Oscarowym złotem.
Pop jako gatunek muzyczny ma to do siebie, że w przeciwieństwie do np. rocka nie musi nieść ze sobą jakiegoś wielkiego, istotnego dla świata przekazu. Dobry pop omija zaangażowania i zajmuje się stylem samym w sobie. Wielkość Justina Timberlake'a polega na tym, że doskonale to rozumie i nie wstydzi się bogactwa, tych wszystkich milionów dollarów jakie rozdaje mainstream. Nie owija w bawełnę i szpanuje bezwstydnie drogim blichtrem. "To understand what that weak is like. This weak is crazy!" - opowiadając swojemu oczywiście nie mniej gwiazdorskiemu kumplowi Jimmiemu Fallonowi o Saturday Night Live Justin oddał esencjonalną definicję całego show-businessu. Jak już wspomniałem, on wcale nie musiał nagrywać tej płyty, ale zachciało mu się pokazać całemu światu jak perfekcyjnie tańczy i jak doskonale leży na nim smoking. Taka już kolej rzeczy - zwykli śmiertelnicy muszą zajmować się naprawdę istotnymi kwestiami jak sens życia i utrzymanie rodziny, podczas gdy Możni i Wielcy mogą sobie pozwolić na zabawę w gwiazdorstwo.

piątek, 22 sierpnia 2014

SNL: Not gonna do that think that my voice goes high



Saturday Night Live to bez wątpienia najlepszy program rozrywkowy. Nie jest mi łatwo przetranslatować jego formułę i znaczenie na polską kulturę telewizyjną, musiałbym bowiem dokonać niewyobrażalnej niestosowności i porównać go do naszych rodzinnych przaśnych i żenujących "kabaretów".
Wyobraźmy sobie na chwilę, że żyjemy w jakiejś zabawniejszej rzeczywistości niż III RP (co istotne - po 89' roku, bo nie można zapomnieć o cesarzach polskiego słowa - Kabarecie Starszych Panów czy Wojciechu Młynarskim). Chcąc zaznać weekendowego odprężenia, włączamy telewizor i zamiast Mazurskiej Nocy Kabaretowej (ciężko pisać to z wielkiej litery, ale to nazwa własna...) oglądamy premierowe skecze odgrywane przez wybitnych Aktorów Komediowych (dość powiedzieć, że z SNL wywodzą się min. Eddie Murphy, Chevy Chase czy Kristen Wiig). Skecze puszczające oko do aktualnych i uwzględniające inteligencję odbiorcy. Ten wielki komediowy projekt stworzony przez Lorne Michelsa będący już ważną częścią amerykańskiej popkultury będzie obchodzić w tym roku 40-lecie istnienia. Chcąc choć symbolicznie uświetnić nadchodzący jubileuszowy sezon, postanowiłem napisać serię tekstów o moich ulubionych postaciach Saturday Night Live.

Zgodnie z formułą programu gościem, czy też "gospodarzem" każdego odcinka jest znana osoba, która razem z cast members występuje w skeczach i pomaga w ich napisaniu. Zazwyczaj zaproszona gwiazda ma zwiększyć oglądalność, ale w przypadku Justina Timberlake'a zysk był po obu stronach. Wszyscy wiedzieli, że jako typowy chłopiec z boysbandu potrafi on świetnie tańczyć i śpiewać, ale dopiero występy w SNL sprawiły, że jego nazwisko stało się synonimem scenicznego perfekcjonizmu. Hostując program aż pięć razy stał się członkiem Five-Timers Club, "najbardziej ekskluzywnego klubu w Nowym Yorku" oraz jednym z symboli SNL ostatnich lat.

Szoł rozpoczyna się wygłoszeniem przez gwiazdorskiego gospodarza zabawnego monologu, podczas którego nie wchodzi jeszcze w rolę, ale pozostaje "sobą". Mimo zdobytego doświadczenia aktorskiego Justin w swoim 4 monologu (2011 r.) skarży się na wciąż prześladującą go muzyczną przeszłość. Tak bardzo chce udowodnić, że tym razem nie będzie już niczego śpiewać, że nagle prezentuje publiczności cały wachlarz swoich chwytów scenicznych. Wszystko opiera się oczywiście na dystansie do własnego wizerunku, ale musi zachwycać swoboda z jaką Timberlake żongluje sztandarowymi elementami "gwiazdora pop" rozłożonymi na czynniki pierwsze.



Mówiąc o obopólnych korzyściach nie można zapomnieć, że to od występów w SNL zaczęła się filmowa kariera Justina która odciągnęła go od tworzenia muzyki na dobrych kilka lat. Można sobie wyobrazić udrękę fanów pragnących nowych tanecznych rytmów z jednej i pobłażanie dla kolejnego aktorzącego piosenkarza z drugiej strony. Wszystko to zostało zawarte w ledwie 5 linijkach scenariusza poniższego skeczu, w którym Andy Samberg stara się być poważny.




Justin i Andy także na polu muzycznym okazali się świetnie dobranym duetem, gdy stworzyli klasyczne już Dick in a Box. Prosty sposób na gwiazdkową niespodziankę rozwinęli do genialnego pastiżu obciachowej ballady R&B. A także parodii samego Timberlake'a, który w alternatywnej rzeczywistości, z klasyczną bródką naprawdę mógł święcić najtisowe triumfy na dyskotekowych densflorach. Bo to po prostu świetna piosenka wychodząca z głowy z taką samą trudnością co "normalne single" Justina.


The Lonely Island & Justin Timberlake - Dick In A Box (Subtitulado Español) from JulianaThe319 on Vimeo.

Choć Samberg to faktycznie zdolny i pomocny chłopak, to nie znajdziecie w historii SNL dwóch większych kumpli niż Justin Timberlake i Jimmy Fallon. Poznali się, gdy ten drugi był jeszcze członkiem obsady Saturday Night Live i zaprosił śpiewającego kolegę do swojego chyba najbardziej znanego motywu - The Barry Gibb Talk Show. Grają tam braci Gibb z legendarnego zespołu disco The Bee Gees, którzy swoimi firmowymi falsetami zapraszają do politycznej dyskusji. Uzupełniają się idealnie, zarówno wyglądem (klaty!) i temperamentem. Skeczem trzęsie - dosłownie i w przenośni - Fallon, ale Timberlake udowadnia, że dobry aktor skradnie dla siebie scenę jednym gestem czy nawet epizodyczną rólką.



Ten subiektywny przegląd niech zakończy opowieść Justina o jego własnej karierze. Snuje ją z pozycji swojego pradziadka marzącego dla swojego grand-grand-sona o wielkiej, acz wtedy niewyobrażalnej karierze śpiewaka pop. Przodek księcia popu zamiast garnituru nosi swatygowaną marynarkę, ale pewne rzeczy okazują się być niezmienne - urok i czar roztaczany przez Timberlake'a. A także to, że mimo upływu lat w jedną czy drugą stronę najbardziej rozpalają ludzi perypetie i niedomówienia nastoletniego związku Justina z Britney Spears.

wtorek, 19 sierpnia 2014

OFF : 3/3 I always cry at endings



Swoje aspiracje zostania następcą mistrza katowickiej ceremonii, Artura Rojka potwierdził młody songwriter Patrick the Pan. Piszę "potwierdził", bo wcześniej supportował dyrektora podczas jego solowej trasy koncertowej. Nie chcę używać tak uproszczonych analogii, których źródłem jest raczej zarządzenie wspólnej wytwórni, ale i bez tego widać między nimi pewne podobieństwa, głównie charakterologiczne. Obaj nad staranną stylówę klasycznego, pewnego siebie frontmena przekładają uprzejme wycofanie; nawet w bezpośredniej konferansjerce jedną nogą zostając w odczuciach piosenek. Obaj także muzycznie upodabniają się do Tomasza Jorka, gdy do hałasu wkręcających się gitar wlewają wysokie i czyste piski wokalu. Bo po Patricku nie spodziewałem się tak zdecydowanego, elektrycznego koncertu. I nie jest to raczej tymczasowa taktyka obliczona na niesprzyjające refleksji festiwalowe sety, ale faktyczna siła emocji pragnących wydostać się z głośników.

Byłem na koncercie Eric Shoves Them  in His Pockets, ale szczerze mówiąc mało z niego zapamiętałem, bo zauważyłem w tłumie Misię Furtak i tak jakoś... no wiecie... rozumiecie...


Jonathan Wilson potwierdził natomiast, że od bluesa do folkowych jamów gitarowych prowadzi nie tak znowu daleka droga. North Karolajnowe zagrywki wyluzowanych gitar świetnie pasowałyby do "Trzech Wymiarów Gitary", w których Piotr Baron aksamitnym głosem zapowiedziałby 7 minut solówkowych wynurzeń. Które, powiedzmy sobie szczerze - zbyt wielkiej treści to one w sobie nie miały. Jak na nawiedzonego włóczykija zaprawionego przez barowy los przystało, Wilson z lubością powtarzał kolejne czerstwe wysokie struny pozwalając kumplowi na wymyślne pasaże, którymi okrążył tonację. Dokładnie. Dookoła. Tak uparcie zaprzeczał piosenkom, że nie usłyszałem tak wyczekiwanej przeze mnie melodii Love to love. Chyba najbardziej znaczącym momentem występu było zdjęcie okularów przez lidera, który nagle okazał się być człowiekiem - kretem (miał naprawdę śmieszne półoczy, serio). Niemniej jednak muszę przyznać, że koncert odbywał się o idealnej porze - zachodzące popołudnie, pewne zmęczenie atrakcjami festu sprawia, że sprawdzone dźwięki gitary - nawet nieprzyzwoicie ograne - mają swój niezaprzeczalny urok.

WOR to Warszawska Orkiestra Rozrywkowa składająca się z najznamienitszych osobowości środowiska Lado ABC. Nietuzinkowe spojrzenie na muzykę w wykonaniu owych postaci świetnie zdradza się na tle płyty Becka, którą odtwarzali w lebiwe niedzielne popołudnie. Song Reader został bowiem pierwotnie wydany wyłącznie na najbardziej analogowym nośniku - papierze, a dokładniej w formie partytury. Zapisane zostały wyłącznie nuty, aranżacja to tabula rasa. Był to więc wymarzony materiał do harców ekipy Maccia Morettiego. Utwory Becka Hansena zawsze pozostawiały pewien przelot, wolną przestrzeń i WOR także nie zapełniali zbyt skwapliwie, gorliwie tego luzu. O kumpelskiej swobodzie warszawskich szpeców niech zaświadczy to, ze dopiero pod koniec występu uświadomiłem sobie, że na klawiszach gra Ten Marcin Masecki. A nawet jeśli ktoś nie byłby szczególnie zainteresowany melodyjnymi pioseneczkami Becka to jak zawsze na OFFie wydarzeniem staje się samo pojawienie się Maccia Morettiego, który tym razem zaprezentował swoje szoł siedząc za perkusją. Pewnie zbyt czesto używam w swoich relacjach prostego jednak określenia "fajnie", ale o to chodzi w letnich festiwalach. Na występie WORu świetną zabawę miala i publiczność i sami wykonanwcy.

Mam dosyć wspomnień, z trudem ogarniam własny dom. Mimo wystarczającej ilości problemów z organizacją OFF Festivalu Artur Rojek wziął sobie na głowę jeszcze jedną kłopotliwą sprawę - prezentację solowego materiału z pierwszej sygnowanej swoim nazwiskiem płyty. Podjął tym spore ryzyko wystawiając się na ostrzał hejterów (wiadomo, zapchany toi toi na polu - wina Scumbaga Rojka) i takich malkontentów jak ja, nieprzekonanych co do wartości płyty i podrażnionych manierą dyrektora. A jednak wygrał. Chociażby perfekcyjny przygotowaniem - świetnie połączył tradycyjne gitary z elektronicznymi rytmami tak, że nawet najbardziej przesłodzone utwory jak Kot i Pelikan zyskały przyjemną pianinową pulsację. Byłem jak najfanjniej zaskoczony tanecznym potencjałem tych piosenek, modne syntezatorowe hooki pojawiały się najmniej spodziewanych momentach. Pod względem technicznym zebrał naprawdę świetny zespół (min. piękna dama grająca na klawiszach także u Brodki) i "Artur Rojek" to obecnie jeden z najlepszych koncertowych wykonawców w tym kraju. Ale ujął mnie nie tylko wykonawczym profesjonalizmem - były też krótkie momenty wzruszenia. Drastyczne przesłanie Beksy zrównoważyli specjalni goście - grupka absolutnie uroczych dzieciaczków, która razem ze swoimi dziadkami (chór starszych po drugiej stronie Artura) śpiewała refren utworu. Nazwiecie to banałem, ale zdobyły one serca całej publiczności i ze wzruszenia także Rojasowi załamał się głos na początku drugiej zwrotki. Jeszcze piękniejszy fragment nastąpił w czasie hitowych Syren gdy powietrze rozbłysło niezliczonymi ilościami konfetti (oczywiście z logo Artura Rojka). Ktoś na U2forums zauważył, że "to bardziej koldplej niż Flaming Lips" i tak, właśnie o to chodziło! Przyznaję, poszedłem w sukurs i obraziłęm smutne osobiste przesłania tekstów traktując koncert jak ciepłą imprezę pożegnalną tegorocznego festu. Sam Artur gestem dobrego wujka robiącego niespodziankę wystrzelił sreberka po słowach Nie chciałbym bez ciebie żyć. A my możemy chyba uznać, że było to adresowane do nas, do OFFowej społeczności, prawda. My też dziękujemy panie dyrektorze. 

Kto przegapił koncert Slowdive, przegrał kosmos - tak nieziemski był to występ. Warunki były wprost idealne, aby wzbić się aż na Soulvaki Space Station - dysponowaliśmy chyba najlepiej nagłośnionym koncertem jaki pamiętam na OFF Festivalu. Bo dźwięk był tu wszystkim, to brzmienie gitary, które rozlewało się po całej Dolinie Trzech Stawów Nabierało niemal fizycznej postaci, gdy zamykaliśmy oczy zatapiając się w plastycznej magmie strunowych sprzężeń. Ich drgania były tak namacalne, że kołysałem się na ich strunach. Mogłem sięgnąć i zaczerpnąć z dźwięków, bo nigdy wcześniej nie wydawały mi się one tak realne. Uświadomiłem sobie, że to wszystko czego oczekuję od brzmienia gitary elektrycznej, ten charakterystyczny falujący ruch gryfem, który porusza uderzany akord. Bujanie gitarą jest wszystkim co się liczy, obrazy fal dźwiękowych mają ich postać. To tak jakby ktoś wziął delaye The Edge'a i zwielokrotnił ich moc na jakimś turbowzmacnianiu. To nie były piosenki, to były przeżycia. Soniczny absolut, w którym rozprzestrzeniłem się i uleciałem na milion kawałków. W kosmos. 



Ten wysoki chłopak na koncercie Belle & Sebastian wygląda na 24 lata, ale nie nazwałabyś go mężczyzną. Być może dlatego, że jest zbyt chudy i za często się uśmiecha pełen niezrozumiałego entuzjazmu. Podobnie jak niemęskie i brr...miłe pioseneczki Belle & Sebastian. Co zrobić, skoro pokrywają one niemal całkowity horyzont jego zainteresowań - dziewczyny i kłopoty. Jeśli przez "dziewczyny" rozumiemy ich brak, kłopot z brakiem dziewczyny, ale one zawsze gdzieś są, w godzinach straconych na wzdychaniu (do nich) czy oczach zepsutych na podziwianiu (ich postaci). Ale tym razem, przy dźwiękach dansingowych przebojów dobiegających ze Sceny Głównej akurat taniec - kolejna niemęskość, z której był ulepiony - był akceptowalny społecznie i genderowo. Wszyscy tańczyli, nie dało się zachować pozycji innej niż wirującej dookoła. Tak się składa, że tancerzem jest akurat świetnym i wśród partnerek (wyłącznie tanecznych, oczywiście) panuje co do tego przyjemny konsensus. Czy jest lepszy sposób zakończenia OFF Festiwalu? Zabawianie koleżanek i tańczenie nareszcie z kimś, zamiast umownego podskakiwania w słuchawkach w samotnym domu. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że do ideału jeszcze troszkę brakuje. Bardzo lubi te niewątpliwe urocze koleżanki, Klaudynki też są dla niego sympatyczne, ale... no właśnie. Znamy się. Chciałby poznać kogoś innego, ukraść choć jeden taniec nieznajomej piękności. Ale koncert nie jest na szczęście odpowiednią chwilą na takie marudzenia. Świetnie się bawi, jest cudownie, radośnie i rytmicznie. 
Nagle wzrok koncentruje się na kimś innym. Kogoś kogo nie zna, a kto jest jest bardzo ładny. Pojawia się dziewczyna, która też lubi dziwną muzykę i miłośnie buja się do niej w tym samym rytmie i brzmieniu co on. Więc czego jeszcze trzeba, carpe diem, chwytaj dzień, bierz ją chłopaku. Poprosił ją do tańca, uśmiechnął się miło. With a winning smile, the boy / With naivety succeeds. I zgodziła się. I tańczyli. Jak boksujące kangury. Problemy z dziewczynami rozwiązane w ekstatycznym i melodyjnym tańcu. Idealny plan nie tylko na OFF Festival, ale z przyjemnością zapisałby go na resztę życia. 

środa, 13 sierpnia 2014

OFF : 2/3 I see the planets spinning faster


(Uff, jak gorąco! Autentyczne zdjęcie prawdziwej OFFowiczki, której nie straszne były zwrotnikowe upały na sobockiej katowickiej ziemii).

Drugi dzień OFF Festivalu przypomniał o upływie czasu - jest to przecież IX edycja tej fantastycznej imprezy. Pewne różnice metrykalne artystów miały znaczenie dla przekazu, ale nie ma mowy o podziale na staruszków i młodzieniaszków, ale chodzi bardziej o doświadczenie i zgromadzone przeżycia, którym dzielili się z publicznością.

Młodością tryskał Bobby the Unicorn. Na scenie Trójki wszędzie było go pełno, kiedy lawirował z nerwem między raczej statycznymi sidemenami. Mogliście już u mnie przeczytać, że w repertuarze ma bardzo dobre piosenki, a ta Utopijna maszyna na żywo rozkręca się jeszcze bardziej. "Wilk" brzmiał w refrenie jak soczysty "Wir" czy angielsko złowieszczy "fear" i nawet ballady utrzymywały się mocno na ciężkich strunach gitary. Musi być coś w tym chłopaku skoro używając ledwo podręcznego akustyka porwał cały namiot fantastycznym zakończeniem Dużych Drzew. Nie będzie słychać tego tak dobrze na studyjnym nagraniu, ale refren tej nadspodziewanie pulsującej piosenki był jednym z najbardziej przebojowych momentów całego festiwalu.

Znany i lubiany wśród fanów alternatywy Jacek Lachowicz przybierając nową artystyczną postać L.A.S.a Siwe kosmki brody 40-latka występowały jako oznaka czasu mijającego także dla dojrzałej już polskiej sceny alternatywnej (wysokie czoło Rojasa to temat na inną opowieść...). Rozświetliły się one jednak szerokim uśmiechem pełnym entuzjazmu i zwyczajnej sympatii. Lachowicz nosi się z rozbrajającą swobodą - kiedy uprzejmie wita się z publicznością przestajemy się bać jego długiej czarnej szaty Kaszubskiego Szamana. Nie przyszedł tu udawać, ani robić min na pokaz. Nie potrzebuje też uznania i poklasku gawiedzi. Na tle jego stateczności tym dokładniej było widać braki The Dumplings - jego podkłady byłe pełne treści i jakby przy okazji tylko akompaniując melodii leciały tam gdzie chciały wprawiają w ruch także konary drzew. Teksty być może nieco pretensjonalne, ale afirmujące życiową przestrzeń - w pewnym momencie pomyślałem, że gdyby dołożyć do tego Piasek i popowe dęciaki otrzymalibyśmy coś w rodzaju codziennego Budzikom Śmierć. Tak przyjemny był to koncert, jednak do pełni szczęścia brakowało mi widoku drzew zza Sceny Leśnej - ktoś nierozumny zasłonił jej cały tył czarnymi płachtami.

Do L.A.S.a świetnie pasuje cytat z Candelarii Saenz Valiente (która grała w tym samym sobotnim czasie na scenie mBanku ze swoim Pictorial Candy) przytoczony w wywiadzie przez Jerza Igora : "że pewne rzeczy zaczyna się robić po trzydziestce". O naturalnym biegu rzeczy zgodnie z którym chłopaki dorastają do założenia rodziny i sadzenia drzewa pisałem przy okazji motywów nagrania Małej Płyty. W tym miejscu muszę zdradzić się z pewną słabością - uwielbiam słuchać jak stroją się orkiestrowe instrumenty. Zbig Wodecki miał słuszne obawy co do letnich festiwali - są pełne zgiełku i hałasu. I właśnie ta nieprzystająca delikatność żywych instrumentów jest dla mnie szczególnie ujmująca, wprowadza bowiem ożywczy powiew prawdziwych, a nie prądowo wzmocnionych dźwięków. Mimo, że niewielki namiot Trójki pomieścił aż 10 Muzyków, ich zdolności były wykorzystane w odpowiednio oszczędny sposób. W ukołysaniu się do snu mojego wewnętrznego Królewicza przeszkadzało mi niestety dokuczliwe ziarenko nudy. Katowicka ziemia mogła być przecież jeszcze milszym muzycznym posłaniem.

Kobietą, od której,doznałem największego rozczarowania okazała się niestety Xenia Rubinos. Ja dałem jej swe serce na łamach tego bloga, a ona dała słaby koncert. Nie mogę jednak być tak bezlitosny w obarczaniu winą, bo z całych sił próbowała nadrabiać młodzieńczą energią. Wydaje mi się, ze zabrakło po prostu synchronizacji. Rozkminiając Magiczne Tryksy zwracałem uwagę na kluczową rolę przeszkadzajek rytmicznych, które muszą być w punkt skalibrowane z energią wokalną Xeni. Być może w mniejszym namiocie wyglądałoby to zupełnie inaczej, bo w takiej sytuacji wystarczyłby ten metr mniej dystansu między nią a perkusistą, aby połączyć ich wspólnym rytmem. Na Scenie Leśnej rozchodziło się to samopas na wszystkie strony rozsiewając hałas głuchych i meczących uderzeń klawiszy oraz tępej perkusji.

"Jeśli to pamiętasz, to miałeś zajebiste dzieciństwo." Mister D. to dla mnie przede wszystkim świetny, żyjący performans socjologiczny. Fascynująca jest obserwacja koncertowej publiczności - kto w jakim wieku i w jaki sposób reaguje na określone nostalgie (bazarowe elektro, osiedlowe hiphopy, żabkowe dylematy), .Wiemy już, że śmieszne teksty Masłowskiej są czymś znacznie poważniejszym niż zabawa sloganami Polski B, ale powielanie recenzenckiej kliszy pt. "to nie muzyka jest najważniejsza" jest równie krzywdzące. Szczególnie dla Kuby Wandachowicza, który po dziwnym przyjęciu ostatniego dla CKOD Planu Ewakuacji znalazł wreszcie miejsce gdzie może praktykować bardziej po*ebane elektroniki. Na koncercie to on był faktycznym Misterem tego projektu- rapuje ze zręcznością Żulczyka, a jego basówka jest tak posępna jak skup 24-ha Europalety. Toż to dwoje największych ideologów Generacji Nic! Ach, gdyby tak wkurzyli się nie na żarty i spróbowali czegoś bardziej realnego w stylu nie wiem, polityki? (PS. Kinga Rusin jest na Woodstoku).




Omawiając społeczne niuanse Masłowskiej minąłem początek koncertu Franka Fairfielda. Gdy wreszcie zebrałem się w stronę Sceny Eksperymentalnej, trafiłem do cichej sypialni, w której dwóch kumpli ćwiczyło swoje ballady z bandżo na kolanach; ten pojedynczy mikrofon faktycznie mógł być przecież zaimprowizowaną szczotką czy fantazyjnym stojakiem. I kto by pomyślał, ze taki chłopak jednym szybszym pociągnięciem smyczka zamieni namiot w hamerykański saloon tętniący i tupający do klasyków country? Bez wzmacniaczy czy perkusji wszyscy momentalnie ruszyli do wspólnych podskoków i obrotów, bo rozbrajająca prostota tej muzyki sprawia, ze jej silą trafia wprost pod ich nogi. Na takie westernowe tempo nie był przygotowany chyba sam Frank, bo w rzucanych spod wąsa żarcikach słychać było radosne, pobłażliwe niedowierzanie "that wasn't that good, yeah". Też bym nie uwierzył tak łatwo w dwóch ulicznych grajków, ale i ja tam z gośćmi byłem, whisky i skrzypeczki w pieśni sławiłem.



Mam problem z koncertem The Notwist. Wszyscy chwalą za różnorodność i nie mogę się z tym nie zgodzić. Mówią o zachowanych nastrojach i też muszę przyznać im rację. Ale nie zmienia to faktu, że spodziewałem się większej ilości gitarowych snujów. Zawsze akceptuję poszerzanie pola melodii refleksyjnymi eksperymentami, ale w tym przypadku miałem dość niekomfortowe wrażenie, że forma piosenki jest tylko pretekstem do łamania elektronicznych rytmów. Za bardzo odlatywali mi w tych swoich dżojstikach i programatorach, a może to ja zbyt łatwo gubiłem wątek z nieznajomości ich utworów? Były tam przecież fascynujące realizacyjnie wątki wykonania koncertowego, z którymi spotkałem się po raz pierwszy jak wspomniane pady, czy wibrafon. Widzieliśmy na pewno zespół dojrzale ukształtowany, w swojej najlepszej formie, doskonale świadomy mieszających środków i panujący nad nimi z potrzebną profesurą. Wiem czego na pewno mi zabrakło - przepięknego Gloomy Planets. I chociaż wieńczące Gravity godnie nawiązywało do zamglonych planet i świecących punkcików, to jego tajemnica obejmuje całkiem inną, nie tak życiową skalę.

Muzycy zespołu The Jesus and Mary Chain podobnie jak dzień wcześniej Neutral Milk Hotel nie wyrazili zgody na kamerowanie ich wizerunku. Śmiem twierdzić, że intencje Anglików nie były tak szczytne jak dziwaków z Luizjany - podejrzewam, że nie chcieli po prostu wystawiać swoich pomarszczonych przez ząb czasu twarzy na większy widok. Zamiast nich na telebimach zamieszczono staroświecką planszę z nazwą zespołu, żywcem wyjętą z kasety VHS archiwów ejtisowego VH1. Lecz wehikuł czasu nie zabrał ze sobą publiczności i rozdźwięk czasowy był aż nadto odczuwalny. Występ był tak mało porywający, że istniało prawdopodobieństwo pomyłki Doliny Trzech Stawów z Doliną Charlotty (lokalizacji Festiwalu Legend Rocka). Teoretycznie wszystko grało - wciąż dobre piosenki były wykonywane we właściwy sposób, a każdy dźwięk tkwił na swoim miejscu. Co z tego, skoro nijak nie byłem w stanie się przejąć plakatową wielkością headlinera. Nie aspiruję do bycia specjalistą od rocka lat 80tych, ale wydaje mi się, że bracia Reid nie przeszliby do legendy gitarowego hałasu grając tak sobie. Więcej sprzężeń niż wykonanie Just Like Honey wywołał we mnie masowy fitness pana Roberta po lewej stronie sceny (pozdrawiam serdecznie współperformerów!)


sobota, 9 sierpnia 2014

OFF: 1/3 Sweet dreams sweet cheeks


(fot. Dawid Charlimoniuk, ukradłem stąd)

Godnie żegnając się z OFF Festivalem 2014 przedstawiam dokładną relacją z pierwszego dnia imprezy.
Oto co działo się w piątek, 1 sierpnia.
Dzisiejszą relację sponsoruje zwrot "starać się", bo faktycznie piątkowi artyści bardzo mocno chcieli zagrać dobrze dla katowickiej publiczności. Wydaje mi się to tylko jednym z dowodów na dojrzałość i wysoki poziom festiwalu, który okrzepł i stał się naprawdę poważnym wydarzeniem o zasięgu międzynarodowym.

OFF szczęśliwie pozostaje najbardziej szalenie zróżnicowanym festiwalem w Polsce, ale jego rdzeń zawsze stanowić będą gitary. Kolejną głośną kapelą ze stajni legendarnej wytwórni Sub Pop która rozpoczęła dla mnie katowicką imprezę jest jest Lee Bains III. Widać było, że tych czterech chłopaków ze wszystkich sił stara się zrobić hałas i było tak fajnie, że nawet ja doceniłem ciekawe podcięcia rytmu przez perkusję. Chociaż to nie moja muzyka i mogę tylko powiedzieć, że było "spoko".

W wywiadach nad modnego Openera wyżej stawiają OFFa i porównują się do AlunaGeorge mimo, że nie są jeszcze tak znani w Polsce. Widać, że The Dumplings kierują się w jak najbardziej słuszną stronę mocno starając się czerpać z jak najlepszych wzorców. Niestety jest to wciąż nieco bezrefleksyjne naśladownictwo. Wokalistka jest już urodziwa dziewczyną swobodnie osiągającą wysokie wokalizy (miło skojarzyła mi się głosowo z Izą Lach), ale jej zachowanie na scenie nazwałbym monotematycznym. Podobnie beatmaker - ten też podpatrzył ze trzy pozy na jutubie stylowo prezentując je na scenie. Muzyka duetu jest całkiem przyjemna mimo widocznych szwów łączących tylko najpotrzebniejsze elementy. Powodem tego wszystkiego jest oczywiście młody wiek wykonawców, ale trudno oczekiwać, żeby mieli już tak rozwiniętą osobowość. Wymarzone doświadczenia na głównej scenie OFF Festivalu na pewno jednak zostawią w nich slad, który z czasem pomoże zrobić z nich ciekawszych artystów.

Jeśli chodzi o Los Campesinos!, mógłbym zacząć pisać o kwestiach muzycznych czy innych bardziej lub mniej profesjonalnych aspektach, ale w przypadku indie Power popu jego prawidłowe działanie musi skutkować tylko jednym - świetną zabawą. A tej na pewno nie brakowało. Pani obsługująca klawisze ze słodko zmartwioną miną próbowała naprawić syntezator, a charyzmatyczny wokalista starał się dokończyć pointę swojego sit-downu. Jej starania zostały nagrodzone, bo oprócz działającego instrumentu zdobyła także (ode mnie) tytuł najfajniejszej dziewczyny OFFa 2014 portalu "Jaram się śpiewającymi laskami". Jej zmęczony uśmiech był dla mnie najlepszą nagrodą w tym skaczącym szaleństwie przebojów nie tylko z pierwszej płyty. Na koniec podążając tropem mojej interpretacji Hold on now, youngster... wszyscy członkowie zespołu bohatersko wspięli się na stojące odsłuchy spektakularnie dyrygując hymnem młodości każdej serii: One blink for yes, two blinks for no. Sweet dreams sweet cheeks we leave alone.



Lyla Foy wyglądała jak jedna z zagubionych sióstr Lisbon dotkniętych Przekleństwem niewinności. najmniejsza ze scen jeszcze bardziej potęgowała intymne zamknięcie się w sobie, dla którego ucieczką znowu okazały się piękne piosenki. Także te z wcześniejszcy, bardziej przydomowych EPek wprowadzały duszny nastrój - nie tylko - dziewczęcego bycia samemu. Miałem szczęście stać akurat w takim mijescu, że twarz nachylającej się do mikrofonu Lyli zasłaniała wiązkę jednego ze scenicznych reflektorów tworząc swego rodzaju aureolę wokół jej głowy. Zbliżająca się do śpiewu Lyla zasłaniała zimne światło rozświetlając nastrój kolejnymi i kolejnymi tkaniami strun gitary. (jeden z najpiękniejszych koncertowych obrazków).

Pewnie to seksistowskie, ale Kobiet nie ocenia się zazwyczaj zbyt surowo, zbyt dokładnie. Przecież pomiary z linijką i odważnikiem w ręku są jak największym faus pax jakie można sobie wyobrazić. W podobnym tonie do pójścia na ich koncert zanęcił mnie klimat muzyki tego zespołu, o którym nie będę się może powtarzać, bo legendarny Marcello oczywiście znowu zabrzmiał tego wieczora. Świętowano bowiem 10 rocznicę wydania debiutanckiego albumu nadmorskiego kolektywu, do którego okazyjnie dołączył jego pierwszy producent Maciej Cieślak. Wszyscy sumiennie starali się oddać klimat falującego wyluzowania - z wyjątkiem Ciślaka własnie. On zwyczajnie tego nie musiał, bo uosabiał to uczucie; zbyt fajne, aby dało się je tak łatwo uchwycić. Ćmiąc długiego peta zwisającego z ust nad psychodelicznymi solówkami klawiszy.





Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou dali chyba najfajniejszy koncert OFFa! Nie kumam niestety tak dobrze afrykańskiej muzyki, ale pokuszę się o stwierdzenie, że żadna inna nacja nie potrafi tak bawić się rytmem, trąbkami, basem, obrotami, zaśpiewami Afrika Africa i muzyką w ogóle. Jak śpiewa bardziej znana wokalistka hips don't lie i faktycznie - nie dało się ustać w miejscu (czego dowodem był spontaniczny pociąg kursujący pod sceną). Powinienem poznać Afrobeat tym bardziej, że odkrywając rąbek jego czarnej tajemnicy zupełnie przepadłem w rozumieniu nawet podstawowych rytmów. W pewnym momencie jeden z frontmenów zaintonował jakiś zaśpiew zupełnie nie pasujący (mi) do bicia bębnów. Gdy w słowo wszedł cały zespół, gitara basowa (pewnie najlepsza na festiwalu) tak poprzestawiała interwały taktowe, że wszystko znalazło się oczywiście na swoim miejscu. Za takie rzeczy kocham ten festiwal - nigdzie indziej nie zaproszonoby takiej ekipy, bo jest tylko "ciekawa". Ja jednak o wiele bardziej wolę posuwiste pląsy od mechanicznego skakania do modnych bangerów.




Neutral Milk Hotel starali się, aby ich przekaz filozofii życiowej pozostał jak najbardziej zgodny z prezentowaną muzyką nawet w dość niesprzyjającej temu scenerii letniego festiwalu (średniej wielkości) . Żadnych zdjęć, żadnych nagrań, żadnych komórek. Żadnych kamer - także tych na scenie, więc telebimy pozostały zaciemnione. Dla niektórych odbiorców te zabiegi mogły się wydać zbyt radykalny, bo na scenie zabrakło także jakiegokolwiek wzmacniaczy do instrumentów. Nawet solówki grali na pile, na wskroś akustyczny koncert. Mozża na nich narzekać, że bez elektrycznego kopa było zbyt spokojnie, ale nie da się nie przyznać im racji. Ten wizerunek nie jest hipsterską modą, ale wyrazem prawdziwego zaangażowania, które przebijało się ze sceny. Opłacało się przypomnieć tak archaiczną formę muzykującej trupy balladujących wędrowców. W pewnym momencie po prawej stronie sceny doszło bowiem do przedziwnego, niemal mistycznego zjawiska, gdy grupa ludzi połączyła się w dziwnym tańcu. Wszyscy powtarzali te same ruchy swojego guru, który upodabniał swe dłonie to do miecza, czy do falujących konarów drzew. Razem z rytualną żarliwą muzyką zbierali pierwotną energię gdzieś z kosmosu.

PS. Nagrania ukradłem od Bloody Bootlegs