background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

I think they must be having fun, czyli OFF Festival 2012



OFF Festival 2012 przeszedł już niestety do historii razem z kilkoma naprawdę świetnymi koncertami. Oczekiwania spełnione, była to faktycznie moja największa muzyczna przygoda, za co dziękuję.
Oto relacja z tego wyjątkowego wydarzenia, czyli subiektywny ranking koncertów, które najbardziej mnie ucieszyły i najbardziej mi się podobały w Dolinie Trzech Stawów.

1. King Creosote and Jon Hopkins - koncert najpiękniejszy. Ballady akustyczne na gitarę i fortepian obdarte z innych nieistotności i przybrane rozbrajającą szczerością. Na tak sporym festiwalu jak OFF Namiot Trójki spełnił swoją rolę dając naturalny azyl dla intymnego i przytulnego klimatu. Powiedzieć, że "trafili do mojego serca to za mało, bo w jakiś sposób bezbłędnie przejrzeli na wylot moją wrażliwość emocjonalną. Dość powiedzieć, że po zapoznaniu z przejmującymi songami z Diamond Mine zagrali mi... Running to stand still. To jak bardzo U2 ukształtowało mnie przebija się na blogu tu i ówdzie, tak więc nagle poczułem, że to dla mnie, że ci dwaj kolesie na scenie słuchają tych samych płyt co ja i znają mnie lepiej niż mój last.fm. A później zabrzmiało The only living boy in New York podczas gdy dwa tygodnie wcześniej znów rozkminiałem Absolwenta przy jakiś koncertach Simona and Garfunkela. Gdy kończyli o tym, że Nothing compares to U, ludzie sobie płakali. Karnet kosztował z dwie stówy, byłem jużmokry, zziębły, wkurzony na Pigę, lodowatostopy, głodny, a wszyscy mówili później o równoległym koncercie Charlesa Bradleya. To wszystko nieważne, bo przeżyłem jedną z piękniejszych chwil swojego życia muzycznego i nie tylko.

2. Other Lives - koncert najlepszy. W pełni spełnili moje oczekiwania. Brzmieniowo i realizacyjnie poszli na całość - wiolonczela, drugi kotły, chórki itp. Od razu widać było, że nie jest to żadne indei pykanie, ale występ z muzyką istotną i naprawdę chwilami potężną. Utwory zagrały jeszcze lepiej niż na płycie rozwijając się w przestrzeni Sceny Leśnej dokładnie tam, gdzie miały urosnąć. O poziomie koncertu powie może to, że jakieś 3 razy miałem uczucie Epickiego Momentu Kulminacyjnego. Kawał doskonałej muzyki.

3. Retro Stefson - Koncert najfajniejszy, który najdoskonalej wyraża całą ideę Letniego Festiwalu. Nie znałem ich płyt, ale poszedłem tam zadręczony poczuciem winy, że zaniedbuję muzyczną stronę OFFa. I wpadłem w środek imprezy życia. Błyskawicznie zarazili entuzjazmem i fajnością przymuszając wręcz do wspólnej zabawy bo to właśnie ona, a nie odgrywanie muzyki była najważniejsza. Wokalista okazał się islandzkim wodzirejem, a cały namiot posłusznie skakał, ruszał biodrami, uderzał wyimaginowany bass drum, wykonywał ćwiczenia gimnastyczne, wpadał w piłkoszał i gonił kolesia uciekającego w biegu. Coś absolutnie fantastycznego, ultra-joyful. Kto nie tańczył, nie zrozumie.

4. The Antlers - jednak rozczarowanie. Spodziewałem się druzgocącego katharsis, po którym zapuchną mi oczy i nie będę wiedział gdzie mam chusteczki. Czegoś mi zabrakło i nawet wiem czego - piosenek. Ulotny klimat stworzyli gitarami jak najlepszy, nawet bardziej otulający niż w studyjnych wersjach, ale dopadła ich chyba choroba Coldplay - uwierzyli za bardzo w swoją moc sprawczą patosu i poszli w nią na całość. Ja rozumiem, że to wszystko dla tego klimatu, ale jeśli zabrakło czasu dla Kettering czy Corsicany mamy do czynienia ze zbrodnią śmiertelną. Strasznie szkoda, niedosyt, bo przecież Two kazało mi już mamrotać pod nosem własną historię. Do zobaczenia na oddzielnym koncercie, może Ars Cameralis?

5. Metronomy - jest to przegląd subiektywny, więc od razu wyznam, ze The English Riviera mi się po prostu znudziła, szkoda więc, że zabrakło np. Radio Ladio z poprzedniego LP. Sam opiewałem nową płytę, więc nie dziwię się takiej jej obecności na koncertach. Nie zmienia to faktu, że jako szoł wyszło bardzo dobrze, drobne zmiany czy aranżacje jak najbardziej na plus (szczególnie kończące Loving Arm na 4 syntezatory) . Znów udało im się odtworzyć elektroniczną precyzję i połączyć z  żywym graniu, w czym niewątpliwie pomógł urok osobisty członków zespołu, którzy jak prawdziwi imprezowicze zachowywali nienaganną stylówę (angielski humor w pląsach i zachowaniach klawiszowca!). Indie dance światowej klasy.

6. Kobiety - Giby roku! Upalny środek lata, popołudnie, ja ubrany w czerwone hawajki, tiszert z żaglówką i klapki SPORT, urlop od pracy, bycie wypoczętym i napojonym dolewką z KFC. Nie można sobie wyobrazić lepszych okoliczności przyrody na koncert tego (słowo-klucz) nadmorskiego zespołu. Od legendarnego Włoskiego Disco wprowadzili wszystkich w rozkoszne kołysanie się. To już nie tylko słoneczna muzyka, to stan wakacyjnego odprężenia jaki rezerwuję tylko dla Kobiet.

7. Battles - Największe zaskoczenie festiwalu, jak najbardziej pozytywne. Okej, wiedziałem, że złożone syntezatory, sample wokalne, wysoki talerz, świetny perkusista, odkrywczości highly acclaimed albumów, pupile hipsterów NY i ogólna taneczność. Nie byłem jednak przygotowany na tak spektakularny szot miksowany w czasie rzeczywistym i odmierzany przez maszynową perkusję. Przypominało to DJ-ski ste z rozciągniętymi, przechodzącymi na siebie partiami; jeśli pałker przerywał grę to tylko po to, aby znaleźć nowy, jeszcze bardziej nieoczywisty rytm. Trudno wyobrazić sobie występ z bardziej misternymi i połamanymi dźwiękami przeznaczonymi do tańca oczywiście.

8. Stephen Malkmus and the Jicks - ten koncert ani mną nie wstrząsnął, anie nie wzruszył, nie zdruzgotał i nie oszołomił. Nie musiał, bo nie chodziło o kolorowe trzeszczące fajerwerki, ale o czystą radość z grania na gitarze elektrycznej. Wszyscy wiemy jak bardzo zajebistym gościem jest Stephen Malkmus, więc nie potrzebuje on tak głębokich analiz. Luzacki, rytmiczny i lekko staroświecki występ ojca chrzestnego indie rocka.

9. Savages + Atari Teenage Riot - Prawdziwe bomby energetyczne, niszczące wszystko kobiety fatalne. Savages to dziewczyński zespół o jakim marzy każdy z nas, facetów. Zimny, głośny, ostry, nieokiełznany i bardzo sexy z tego wszystkiego. Złoty strzał Artura Rojka, bo grają ze sobą dopiero od stycznia tego rokui dopiero będzie o nich słychać. ATR skojarzyło mi się z The Kills na techno dragach. Cyberpunkowa rozwałka pod hasłem LET MAKE SOME FUCKING NOISE. Dźwiękowy Pangalaktyczny Gardłogrzmot obijający nasze mózgi.

10. Chromatics + Baxter Dury - Nie mogę ich ocenić należycie wyżej, bo moje uczestnictwo w tych koncertach było niestety niepełne. Taka festiwalowa dola, ale na Chromatics nie mogłem się wbić do Namiotu Trójki, bo wszystkie gimby schroniły się tam przed deszczem. Był to intymny nadzwyczaj koncert, bo zaledwie 3-osobowy zespół snuł swoje programowane pościelówy trochę oderwane od rzeczywistości bębniącej wodą aury. Baxtera złapałem samą końcówkę, ale zdążyłem się zakolegować z wyspiarskim luzem i zakochać w pani przy klawiszach robiącej blond chórki.

Z innych polskich zespołów, które były wcześniej w line-upie trzeba na pewno odznaczyć radości i uśmiechy Pauli i Karola na dusznym początku, naturalnie jazzowe wkręty światowego Snowmana, potężną kolaborację Tides From Nebula z Blindead i oczywiście... Afro Kolektyw. Chociaż striptiz Afrojaxa był dosyć typowym dla niego chwytem scenicznym, to cover Hyc o podłogę idealnie oddaje przekorę i je*nięte poczucie humoru tego zespołu.

Do zobaczenia za rok w Katowicach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz