background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

niedziela, 22 marca 2015

Mother sucking hip - hop


Afro Kolektyw - 46 minut Sodomy (2014)

Na koniec Afro Kolektyw nagrało własną wersję POP - płyty U2 z 1997 roku.

Po telewizji, przed internetem, w środku komercji.
Popkultura zaczęła uwierać irlandzki zespół tak bardzo, że musieli ukazać ją w nawet nie w krzywym, ale w potłuczonym zwierciadle. Szaleństwo supermarketów przerosło nawet Bono - organizując nieprzyzwoicie gigantyczną trasę stanęli na krawędzi bankructwa, a piosenki zapadały się pod ciężarem ambitnych i awangardowych fuzji elektronicznych. Rozpaczliwie rzucili się w wir imprez plaż Miami gdzie na tle narkotycznych szaleństw elektro dumnie kroczą supermodelki - najbardziej błyszczące, zjawiskowe postaci tego drogiego świata.

Brzmienie POPa jest celowo popsute - te wszystkie niedoróbki, charszczenia i niedomagania są pozostawione specjalnie jako świadectwo zepsucia, zbytku, przytłoczenia popkulturą. Nawet głos Bono niewyciągający wyższych tonów jest kluczowy, bo to głos skacowanego imprezowicza na najgorszym kacu, a istotę Gone obrazuje szurający, gasnący dźwięk gitary The Edge'a. Spod całego tego zamętu Bono wyczuwa nadchodzący nadmiar śmieciowych produktów kultury czemu towarzyszy wstydliwe wyznanie The Playboy mansion: "I never did see that movie / never did read that book". Drugim okiem wciąż lookin' for baby Jesus under the trash; patrzy w głąb, tam gdzie tak niebezpieczne serce jak wysypisko atomowe masz.





W Polsce, w naszym kręgu kulturowym popkultura nie jest tak bardzo obecna,
Jeśli spotka się czterech, albo sześciu kumpli to nie rozmawiają o filmach czy płytach, Nie oglądają nawet telewizji. Po prostu piją wódkę.

Opium dla mas jest u nas alkohol. Nie ma nic prostszego niż zalanie się w trupa. Uniwersalny sposób na wszystkie problemy. Pytasz dlaczego śmierć, dlaczego wojny, dlaczego marketing - i dlatego wódka. Największa przyjemność dla najmniejszych ludzi. Tyle ukojenia w malutkiej buteleczce - z wódki to "małpki" sprzedają się najlepiej. Nie trzeba nawet wychodzić z domu, bo przecież wódka w barach jest absurdalnie droga. Nie trzeba mieć towarzystwa, można przecież pić do lustra.

Upadlanie się jeszcze nigdy nie było tak proste. Fizyczne katusze zadawane wątrobie i całemu ciału. Wyrzuty sumienia zamieniają się w wyrzuty z żołądka. Słowa nareszcie zyskują na bezwstydności. Dosłowności i krzykliwości. Beznadziejne zawieszenie. Można iść tylko w górę, albo w dół. Niebo albo piekło.  Nagle masz diabła w oczach moja miła, tylko dlatego że się w nich odbijam.

46 minut Sodomy do płyta alkoholowa. Skończyli się w najgorszy możliwy sposób - sztywnym osunięciem się pod stół. Zamiast szampana z gali nagród raczyli się tylko wódką. Zupełna kapitulacja, bezmyślne wlewanie w siebie złej substancji. Cała frustracja, talent, muzyka, podkłady poszły się jebać. Zamiast artyzmu wygrał alkohol. Zataczamy się ze świadomością porażki. Afro Kolektyw to truchło, po raz ostatni i ostatecznie zalali się w trupa. Zostanie nam po nich tylko pięć płyt, masa punchlinów, 40 kilogramów autoironii i kac. Potężny kac.

 

wtorek, 17 marca 2015

Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band


Olivier Heim, Stary Klasztor, Wrocław, 10.03.2015.


Gdyby Olivier Heim nie pochodził z Holandii, nazwałbym go "polskim Erlendem Oye".
Szybko zapominamy o sprawach narodowości i uprzedzeniach dotyczących przedstawicieli zuchwałego Zachodu gdy prezentująca się na scenie osoba przejawia tak wiele znajomych cech słowiańskiego sentymentalizmu. Dodajmy, z całą jasnością falowanej blond grzywki.

Olivier całym sobą mówi, że "jestem trochę shy" co spotyka się z całkowitym zrozumieniem przy pojedynczo zastawionych stolikach widowni. Nie wiadomo kto czuje się bardziej nieswojo, ale szybko tworzy się cicha nić porozumienia. Pan Haim nie jest może najlepszym konferansjerem, ale talent konwersacji po polsku opanował w stopniu bardzo zadowalającym - i wywołującym odruchowy uśmiech na twarzy.

We Wrocławiu był sam, ale przestrzeń na scenie wokół Oliviera zajmują czasem jego nowi przyjaciele z zespołu - Michał Biela na basie, Małgorzata Penkalla z Enchanced Hunters i Igor Niforow ze perkusją. Zebrał ich po rozstaniu ze znanym-lubianym Tres B i po odejściu od wcześniejszego projektu solowego - Anthony Chorale. Teraz jest po prostu Olivierem Heimem, bo jak mi powiedział "chciałem się sfokusować na sobie". Nie znał akurat tego czasownika, ale w jego ustach "skupienie na sobie" nie oznaczałoby na pewno egocentrycznego gwiazdorstwa. Bardziej "skupienie się w sobie" jako cierpliwe odgrywanie uczuć w piosenkach; nadanie tonu organicznym połączeniem z gitarą obok automatu z podkładami.

W komunikacji międzyludzkiej życzylibyśmy sobie, aby nadawca był jasno określony i zechciał odczytać naszą wiadomość. Częściej jednak brzmi to jak piosenki Oliviera Heima - akordy rozchodzą się w przestrzeni jak wiadomość wysłana z bezludnej wyspy gdzieś na nostalgicznym oceanie.


 


PS. Ponoć "pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze". Podczas gdy serio męczyłem się nad tym jakże ambitnym tekstem, na samym końcu Dziennika zimowego Paula Austera znalazłem taki ładny fragment:
Pisanie zaczyna się w ciele, jest muzyką ciała i nawet jeśli csłowa coś znaczą, czasem mogą coś znaczyć, muzyka słów jest tam, gdzie zaczyna się ich znaczenie. (...)
Pisanie jako niższa forma tańca.

środa, 11 marca 2015

MIXTAPE: 21 dni, zły fason i wstyd


Składanka, która zrobiłem mając jeszcze 21 lat. 
Zaraz na początku oczywiście U2 z mojej ukochanej płyty "All That You Can't Leave Behind". Beautiful Day to, zgodnie z nazwą, afirmacja życia, ale lubię myśleć o niej jako piosence o dorastaniu. You on the road, but you've got no destination, gdzie niepewna zwrotka przechodzi z jeden z najbardziej mocarnych refrenów - tak bardzo przebojowych, że władających światem z każdego radia. Jest to kochane miasto, ale ten wers słychać również jako przekonanie, że Love is in town nawet jeśli w twoich uszach nie brzmi to już zbyt prawdopodobnie. I ta najważniejsza, zbawienna pewność, że What you don't have you don't need it now. What you don't know you can feel somehow. Bo jedyne o co teraz wypada się martwić jest to, żeby nie pozwolić uciec dniu, który jest tak piękny.

1. Muchy - 21 dni2. U2 - Beautiful Day3. Milcz Serce - Atom4. Vampire Weekend - Diane Young 5. Crab Invasion - Walk-through6. The Kills - U.R.A. Fever7. Arcade Fire - Normal Person8. Afro Kolektyw - Mało miejsca na dysku9. Arctic Monkeys - Snap out of it
10. Phoenix - Trying to be cool11. The National - I need my girl12. Spoon - Out go the lights13. Phoenix - Too young14. Travis - Selfish Jean15. Feist - Bittersweet melodies16. Cat Power - The Greatest17. Muzyka Końca Lata - Dokąd 18. Komety - Spotkajmy się pod koniec sierpnia19. Blur - Young and lovely20. Muchy - '9321. Pustki - Po omacku 




wtorek, 10 marca 2015

Good woman

(realizacja video HD - Dream by Memories)


Otello - William Shakespeare
Grupa Pod Wiszącym Kotem
reż. Beata Gendek-Barhoumi

Tematem lublińskiego Ogólnopolskiego Przeglądu Szekspirowskiego w Języku Angielskim był w tym roku Król Lear. Zawsze myślę o tej sztuce jako o majstersztyku narracyjnym Williama Shakespeare'a - rodzinna kłótnia prowadzi do wojny miedzy narodami na pół Europy. Drobna wydawałoby się sprzeczka w której kluczowe jest milczenie; nawet nie wykrzyczane, a niewypowiedziane słowa.

Otello pozostaje natomiast w alkowie - dosłownie i w przenośni. Jego tematem jest zazdrość - chyba najbardziej podstawowe doznanie. Zazwyczaj wypieramy je, wolimy stawiać na piedestale miłość, a przecież każde uczucie jest gwałtowne swoją niespokojnością i bierze się z porywu serca. To największy, najbardziej pierwotny motor naszych działań. Widzimy coś i ogarnia nas prosta złość jak dziecko w sklepie z zabawkami, które chce dostać już teraz, w tej chwili, dlaczego nie jest to moje.

W spektaklu Grupy Pod Wiszącym Kotem pychę reprezentuje Otello grany przez Piotra Kulisia. Piękna żona jest cudnym dodatkiem do utytułowanego męża - w pierwszej migawce niesie ją na rękach z weselną miłością, ale równie dobrze mogłaby być jego kolejną zdobyczą wojenną. Jest zapatrzony w siebie, bo przecież gdy przychodzi co do czego, nie chodzi o samą winę Desdemony, ale jak to wygląda że jego żona jest dziwką?! Co innego gdy śpi już uduszona u jego stóp - wreszcie może ją swobodnie przytulić, wziąć piękno w ramiona. Wszystko wraca do zasłużonej normy

Przeciwieństwem wielkiego wodza jest Iago Michała Nawrota. Różnicę widać od razu, gdy w pierwszej migawce zachodzi między nimi kontrast fizyczny - Otello stoi wyprostowany, a Iago czai się w półmroku masywny, przykurczony, gotowy do ataku. Jego pewność siebie jest diaboliczna; mamy niepokojące przeświadczenie, że będzie realizował swój mroczny plan powoli, cierpliwie i z zimną krwią. Posługuje się zazwyczaj monosylabami i krótkimi odzywkami jakby szkoda mu było czasu na czcze gadanie podczas gdy trzeba wziąć się do konkretnej brudnej roboty. Smoliste oczy uporczywie wbite w cel przygniatają go z obezwładniającym spokojem.




Chan Marshall śpiewa w swojej najpiękniejszej piosence o tym, że chciałaby być dobrą kobietą, którą weźmie odpowiedzialność za nas oboje. Tym co wzrusza jest prostota jej celu i skromność w tak mało feministycznym pragnieniu. Wiemy przecież, że na co dzień jest niezwykle silną kobietą, z charakterem połykającym większość słabeuszy. Mimo to zrobi wszystko to love this love forever.

Ten przekorny nerw pulsuje także w Dorocie Krakowskiej. Najlepszą sceną spektaklu jest kłótnia jej postaci - Emilii - z mężem. Z pasją wypomina mu wszystkie słabości i niegodziwość gdy ten stoi niewzruszony. Iago próbuje wejść jej w słowo, ale od niechcenia, tylko dla zachowania rytuału. Nie musi krzyczeć, bo przecież jego siła i dominującą pozycja jest tak oczywista, po co więc tracić głos na jakieś drobnostki. A Emilię tylko to nakręca. Mówi coraz szybciej i raz po raz trafia w punkt, nabiera pewności, że jednak ma rację. Na samym końcu zawaha się z ostatnim słowem, jakby było częścią wyuczonej roli, ale właściwie nie jest jej już potrzebne.

Desdemona, w którą wciela się Klaudia Knopik i Emilia to przyjaciółki, które łączy wspólny problem i są to oczywiście mężczyźni. Złość Otella mimo, że w części zawiniona przez Emilię jest irracjonalna i bezpodstawna. Co więc (znowu) zrobić ze złością męża ? Obie są Good Women, z tym że Emilia ma na to zbyt wiele charakteru i przyzwoitości żeby siedzieć cicho.

Żona Iago z jednej strony pyskuje mężczyznom, ale gdy Desdemona wymawia jej służbę nie odzywa się słowem skargi - jak gdyby nigdy nic, pokornie kończy przygotowanie małżeńskiego łoża dla swojej pani. Bo może to Emilia postępuje źle, może nie warto sprzeciwiać się mężowi i jeśli uległość ma być sposobem na spokój w związku to pościel musi być pieknie wykrochmalona i zawsze elegancka.

Właśnie dlatego zakończenie dramatu jest tragiczne szczególnie dla Emilii, która z przerażającą jasnością widzi że mężczyźni ją zwyczajnie oszukali. Popełniła błąd, bo odpuściła w walce tylko na chwilę żeby raz jeszcze dać im szansę. Niepotrzebnie stępiła naturalną kobiecą siłę; dając się zagłuszyć znowu stała się tylko jedną z wielu kobiet od wieków padających ofiarą tradycyjnej, tak banalnej dominacji mężczyzn.


PS. Jestem absolutnie pewny, ze gdzieś nad tym tekstem unosi się duch Tiny Fey, która jest moim ulubionym symbolem inteligentnej i niezależnej kobiety. Pisałem te słowa w nocy z poniedziałku na wtorek, ale za dnia cały czas prześladowała mnie theme song jej nowego serialu Unbrekable Kimmy Schmidt. "White dudes hold the record for creepy crimes, but females are strong as hell",

wtorek, 3 marca 2015

Oh, it's up to you


Will Butler - Policy (2015)

Will Butler jest Jimmim Fallonem zespołu Arcade Fire. Amerykański komik cały czas się śmieje podczas gdy kanadyjski muzyk wydający właśnie pierwszą solową płytę nie może przestać tańczyć. Tryska młodzieńczym entuzjazmem, który nie pozwala mu ustać w jednym miejscu sceny podczas i tak żywiołowych koncertów AF. Bez trudu zauważylibyście jego różową marynarkę, szalejącą i kręcącą się wirem fal dźwiękowych.




Fantastycznie żywa energia bije z całego Policy już od pierwszej rockandrollowej piosenki. Take my side korzysta z klasycznego gitarowego konceptu w jak najbardziej słusznej sprawie i choć budowa utworu nie jest skomplikowana, to właśnie z prostoty bierze swój ponadczasowy wigor. Pulsująca i skradająca się Anna mogłaby się odnaleźć ze swoją skromną konstrukcją na kolejnej sklejonej z sampli płycie Radiohead; nie prowadzi jej na szczęście toporny beatmaker, lecz soczyste brzmienie solidnego bębna. To jak swobodna, niemal niechlujna gra jest precyzyjnie zorientowana na efekt słychać świetnie w najbardziej porywającym z tego wszystkiego Witness. Jak mawia Radosław Kotarski "Ja po prostu chcę żeby wszyscy dobrze się bawili". Pod czujnym taktem galopującego pianina Will miesza te najbardziej taneczne zagrywki: czasem wrzuca w przejściu odmienne akordy, które cofnięte tonacją jak naginają podkład jak skrecz płyty gramofonowej.




Może nie najwybitniejszym, ale najbardziej wyjątkowym dziełem, którym zajmował się Will Butler jest (cudowny) soundtrack do filmu Her za który artysta zdobył nominację do Oscara. W albumowych balladach pozostały charakterystyczne rozbłyski dźwięki włączanego w pustym pokoju systemu komputerowego. Te nieco ambientowe wiązki czule okalają dźwięki pianina jak w przygnębiająco banalnym Sing to me. Bolesna samoświadomość hamuje przez zejściem do głębszej liryki w Finish what I started  z rozdzierającym wersem I tried my best, but my best was half-hearted. Ale to nawet dobrze, że nie musi odwoływać się do filozofii czy innych mitologii na taką skalę jak obrastające w wielkość Arcade Fire. Solowa płyta zyskuje dzięki temu na pewnej lekkości, bo te same chórki które w AF nazwalibyśmy "stadionowymi" w przypadku Son of god odsyłają do musicalowych zaśpiewów.




Oprócz posady cast membera Arcade Fire Will jest również, a może przede wszystkim, młodszym bratem Wina Butlera (lidera kanadyjskiego kolektywu). Wydaje mi się to całkiem odprężającą perspektywą; solowo może postawić bardziej na chwytliwość niż na wymaganą przez krytyków historyczną pamiętliwość. Czy też bezkarnie posłużyć się emocjonalnym skrótem kawałka What I want w postaci zaczepnej gry słownej If you come and take my hand I will buy you a pony / We can cook it, for supper I know this great recipe for pony macaroni. Może też zaskoczyć kaskadą garażowych hałasów tak żarliwych jak żarliwe mogą być tylko proste akordy grane na gitarze elektrycznej.


clue: Płyta jest świeżutka i ciężko coś konkretnego stwierdzić po 3 dniach słuchania, ale wydaje mi się, że Policy zawiera w sobie jakąś zagadkę kryminalną. Takie słowa jak knife, grave, fight, witness pojawiają się z niepokojącą częstotliwością.

poniedziałek, 2 marca 2015

KROPKI - KRESKI: Motor motor motor


(Zdjęcie zrobiłem na koncercie grupy Jazzpospolita, który odbył się 1 marca w Vertigo Jazz Club & Restaurant)

Koncerty w poważnym klubie jazzowym rządzą się swoimi prawami.
Na przykład przerwą w środku występu. Na scenę wchodzi starszy pan racząc publiczność dawką konferansjerki i zapraszając do baru celem "uzupełnienia płynów". Kilka żarcików i zapowiedzi "szczególnie dla pań" nadchodzącego występu młodego wokalisty o "aksamitnym głosie". Przerwa trwa około 25 minut wprawiając w zakłopotanie samotnych studenciaków takich jak ja.

Właściwie powinienem dookreślić wspomnianą zbiorowość demograficzną. Pamiętając nauki doktora Igora Pietraszewskiego (jazzmana i autora książki Jazz w Polsce. Wolność improwizowana) spójrzmy na odbiorców wieczornego widowiska. Studentów właściwie tam nie uświadczysz - obecni młodzi byli wzięcie pewnie z jakiejś szkoły muzycznej, albo innej jazzu i muzyki rozrywkowej. Wśród audytorium dominowały poważniejsze osoby - wiekiem, a pewnie też majętnością. Nie było to dla mnie aż tak bardzo dotkliwe, ale szybko zauważyłem, że wszyscy skupieni byli w grupach; przy stolikach, nad szklaneczką drinków z serwetką. Spędzali niewątpliwie uroczy wieczór.

Wieczór spokojny, stateczny, drobiazgowo zaplanowany - proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie gdy koncert rozpoczął się o ustalonej dość wcześnie na 19.oo godzinie. (Beze mnie.)

A jak Jazzpospolita? Super, naprawdę ekstra. Ich indie-jazzowa gra była elektryzująca jak tytułowy neon świecący nad sceną widowiska. To tak jakby wziąć solidny zespół eksplorujący alternatywy i powoli, po kawałeczku rozkładać brzmienie na czynniki pierwsze. Pozdro dla niekumatych w jazzie.

(Jazzpo! to tytuł najnowszej płyty zespołu, również polecam)


 

niedziela, 1 marca 2015

Czas wschodnioeuropejski


(na zdj: Aneta Kopacz, Urszula Żal, Agata Kulesza, Agata Trzebuchowska)


Okrągły rok przed oscarową galą, która przyniosła Idzie nagrodę dla najlepszego filmu zagranicznego, 5 lutego 2014 roku w sercu Nowego Jorku rozpoczął się przegląd Martin Scorsese Presents : Masterpieces of Polish Cinema. Seria pokazów arcydzieł polskiego kina sygnowana nazwiskiem jednego z najwybitniejszych reżyserów świata, a zarazem wielkiego fana Andrzeja Wajdy i Krzysztofa Zanussiego. Twórca Taksówkarza wielokrotnie podkreślał jak duży wpływ na jego pracę miała Polska Szkoła Filmowa, a organizowane w całych Stanach Zjednoczonych pokazy 21 dzieł są swego rodzaju podziękowaniem pilnego ucznia dla europejskich mistrzów. Nasza kinematografia nie mogła znaleźć lepszego ambasadora



Kwestie artystyczne nie cieszą się zwykle największym zainteresowaniem czytelników, dlatego dyskusja o Idzie w polskich mediach skupiła się na aspekcie (przynajmniej dla niektórych) fundamentalnym - czy aby to na pewno polski film. Nie chcę się wikłać w kwestię antypolskości, a bardziej tożsamości samego reżysera, który zwykł tworzyć zagranicą; jednym z najczęstszych zarzutów pod adresem Pawła Pawlikowskiego było "skierowanie filmu do zagranicznego widza" z uproszczeniami/przekłamaniami historycznymi włącznie. Cóż, jeśli komuś nie wystarcza fakt, że film powstał za dotacje PISFu, grają w nim nasi aktorzy, podobnie jak polska jest ekipa (Łukasz Żal!), to spieszę z tezą, że cały oscarowy sukces Idy polega na narodowości obrazu. Na polskości własnie.



Ida zawiera wszystko to co amerykańskiemu widzowi kojarzy się z Polską. Komunizm, religijność, poniemieckie kamienice, samochody mydelniczki, alkoholizm, antysemityzm, groby w lasach, głuchą wieś, jazz i zdjęcie Krzysztofa Komedy z saksofonem. Czarno-białe, kwadratowe kadry będące najbardziej wyjątkową cechą filmu (jak najbardziej zasłużona, choć zaskakująca nominacja za zdjęcia) każdym spojrzeniem nawiązują do osiągnięć Polskiej Szkoły Filmowej - wszyscy pamiętamy legendarne kadry z Popiołu i Diamentu czy Salta. Tak się składa, że kameralny romantyzm i chłodne piękno obrazów pustej Polski stały się w Ameryce bardzo cool. Nie znam się na filmach, ale w mojej skromnej opinii Ida nie jest jednak jakimś och arcydziełem - przynajmniej nie większym niż Nóż w wodzie czy Ziemia Obiecana, które złotej statuetki nie zdobyły. Film Pawlikowkiego idealnie trafił w oczekiwanie rozbudzone przez promocyjny cykl Martina Scorsese, jak również w gusta nowojorskich krytyków, którzy mogli spokojnie posnobować się małym filmem ze smutnej (szczególnie dzisiaj) Europy Wschodniej.

Tegoroczne rozdanie Oscarów w ogóle było jakieś takie mniejsze; przynajmniej produkcyjnie. Rozstawienie głównych kategorii przypominało bardziej festiwal filmów niezależnych Sundance (Whiplash), a najbardziej hollywoodzkim nazwiskiem był Michael Keaton. Jego sława była oczywiście ujęta w pyszny nawias, a sam Birdman to "sztuka teatralna, którą niechcący nakręcono" - pewnie dlatego akurat ten film był moim ulubionym; Oscary rozdałbym całej obsadzie. Sprawa ukraińsko-rosyjska też zwróciła jakąś uwagę, bo głównym konkurentem Idy (pamiętajmy, że nasz kraj umiejscowiony jest gdzieś na miejscu Ukrainy) był Lewiatan traktujący o współczesnej Rosji. Ale znowu - nie powinniśmy mieć z tego powodu zbędnych kompleksów, czego najlepszym dowodem jest zdjęcie przedstawiające przedstawicielki nominacji do złotej nagrody. 

Brilliant, gorgeus, extraordinary, astonishing, beautiful, successful, charming, stylish, witty, flirty, priceless, marvelous. Fotka zrobiona jest telefonem komórkowym, co tylko służy swobodzie i podkreśla fakt, że one wszystkie są czarowne ot, tak bez pozowania i fotoszopowania. Rozluźniona, świadoma duma z kobiecości, którą postanowiły jednak podarować niegodnemu fotografowi. Naturalna symetria - dwie lampki na wysokości łona i dwa profile zwrócone w przeciwną stronę; długie nogi stykające się pod idealnym kątem i dotknięcie dwóch dyskretnie nagich ramion. Wreszcie przezrocze wszystkich wieczorowych odcieni sukien i wycofany magnetyzm Agaty Trzebuchowskiej, która - zgodnie z zapowiedziami o jednorazowości aktorstwa - odwraca się od wielkiej kariery. A szkoda, bo nawet w megapikselach iPhone'a skupia na sobie całą uwagę. Nawet papierosy mi nie przeszkadzają, bo zostały stworzone właśnie do takiego niepokornego spojrzenia w przestrzeń jakim piorunuje Agata Kulesza. Tyle erotyzmu na jednym zdjęciu, które słusznie powinno przejść do historii. Zapomnijcie o jakimś Oscarze - najważniejsze, że wszystkie te kobiety wracają do nas, do Polski.