background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

wtorek, 25 sierpnia 2015

OFF Relacja 2/3: Space is the place



Dog Whistle
Te dwie uśmiechnięte dziewczyny trudno jest opisywać za pomocą poważnych kryteriów, bo one same nie potrafią powagi na scenie. W niezwykle uroczy i wydawałoby się, niemożliwy sposób udało mi się nawet spalić tradycyjnego suchara (co robi 9,50 w portfelu? Prawie dycha. To znaczy LEDWO dycha!). To nie profesjonalny koncert z zespołem i instrumentami, ale pyszna zabawa koleżanek podgywających sobie na gitarce i basie. Dziewczęce, bezpretensjonalne piosenki zrobiły sobie letni piknik w upalnym Namiocie Trójki, z koszykiem na trawce i uśmiechem na ustach. Od wakacji w Chorwacji bardziej nęci mnie orientalny klimat Iranu, którym inspirują się członkinie zespołu. Co prawda ten ciekawy kraj nie ma ostatnio najlepszej prasy, ale radosne utwory Dog Whistle i serdeczności rozsiewane na każdym kroku w jakiś sposób odczarowały szarą i niepewną rzeczywistość Bliskiego Wschodu.

[peru]
Nazwa tego zespołu nie kojarzy mi się geograficznie, ale łączę ją z aromatem jakiejś pikantnej korzennej przyprawy. Taka jest też ich muzyka - ostra, wyrazista i szczypiąca w język. Nieco egzotyczna żywiołową postawą wokalisty i szczyptą oryginalnego posmaku doda aromatu każdej gitarowej imprezie. Wątki kulinarne pojawiły się także w trakcie samego występu gdy zostaliśmy zachęceni do wegetarianizmu i zniechęceni do zabijania (zwierząt). Zapach delikatnego radykalizmu bardzo pasował do głośnego i pełnego zaangażowania koncertu.




King Khan and the Shrines
Nie ujmując nic z wdzięku Susanne Sundfor, można spokojnie powiedzieć, że koncert King Khana był jej występem odbitym w krzywym zwierciadle. Złota koszula Zuzanny mieniąca się refleksami kuli dyskotekowej zamieniła się w skrawek złotych majtek pod gołym - i ogromnym! - brzuchem Kinga. Szaleństwo tłustych dęciaków przelewa się kaskadami kolejnych tanecznych kroków, a dansingowe aranżacje sali balowej z profesorskim spokojem nie zwracają uwagi na balet obłąkanego proroka. Który z wąsa przypominał zresztą Krzysztofa Krawczyka na tureckich wakacjach gdzie naszprycował się afgańską sziszą. Była to bowiem skala zabawy o największym, ludycznym zasięgu - jak festiwal w Opolu, jak majestatyczne wodowanie parostatkiem w piękny rejs. Żar lejący się z nieba paradoksalnie nie mógł być lepszą okolicznością takiej imprezy - w 30stopniowej temperaturze można tylko wtopić się w oślepiający gorąc i naturalnie spalić się we wspólnym tańcu.

Ten Typ Mes
Po koncercie poprowadzonego z rozmachem live bandu Mesa (skrzykniętego, przypomnijmy przez Michała "Foxa" Króla) jestem w stanie postawić tezę, że Ten Typ Mes to polski Justin Timberlake. Że jest raperem, a nie tańczącym szołmenem? Nic nie szkodzi, wydaje mi się że hip-hop ze swoimi genezami i tradycjami osiągnął w Polsce tak znaczący status jak popowe disco w USA. Najważniejsza pozostaje tu staranność i wyczucie stylu, o czym zapomina cała gitarowa scena alternatywna - Michał Biela gra w zielonych krótkich spodenkach, bo eksperymentowanie zajmuje mu już cały horyzont życiowy poza pracą, nie ma czasu na nic innego. Ten Typ Mes przykłada natomiast do swojego wizerunku tak dużą wagę, bo kreowanie figury inteligenckiego rapera, który nie chciał zostać dresiarzem jest integralną częścią jego twórczości i artystycznej tożsamości. Rozkręcając naprawdę świetną imprezę: równie ważny jak przekaz jest funkowy rytm i bogactwo gitarowych aranżacji gdzie wisienką na torcie są chórki żony Afrojaxa wyjęte właśnie z brzemienia Motown (hi, JT). Inna sprawa, że realizacyjny przepych nie bierze się znikąd - Mes ze Stasiakiem tak jak Timberlake obracają grubymi pieniędzmi w Alkopoligamii o czym przypominał rzecz jasna bezwstydny product placement markowej i nad wyraz eleganckiej odzieży warszawskich raperów.

Sun Kil Moon
W przypadku songwriterów najważniejszą wartością zazwyczaj jest szczerość. Mniej przejmujemy się melodią i często zaledwie akustycznym instrumentarium, bo ważniejszą kwestią jest to, czy zdołamy przejąć się historiami wykonawcy. Jak łatwo nas przekona i kiedy wczujemy się w jego emocje. Problem w tym, że Mark Kozelek przekonuje krzykiem i groźbami, no i na pewno nie chciałbym dzielić jego tak negatywnych emocji, którymi emanuje ze sceny. Co tu dużo kryć - wszyscy wiedzą, że jest raczej bucem; nie opuszcza go samcza wyższość nawet gdy śpiewa o swojej mamie (featuring z Gangiem Albanii? LOL). Wyszedłem po kilkunastu minutach zwyczajnie zmęczony pomrukiwaniami samca alfa Ameryki. Nie chcę stawiać pochopnej oceny, bo druga połowa koncertu była ponoć o niebo lepsza, jak relacjonował Bartek Chaciński. Dziennikarz Polityki wysunął także bardzo interesującą hipotezę (którą powtórzył później Grzegorz Hoffmann), że Mark Kozelek jest... raperem.
Takie postawienie sprawy diametralnie zmienia postać rzeczy, a przynajmniej moje postrzeganie tej postaci. Zrozumiałe stają się wycieczki osobiste, tradycjonalizm ujęcia życiowych  tematów (za pysk), wkurwienie na świat, a nawet trudny charakter przejawiający się w chronicznym niedopasowaniu społecznym (czyt. byciu bucem). Raper nie musi być liryczny, nie powinien być nawet w kategorii likeable. Hip-hop łączy się z alternatywą, nic dziwnego że działa też w drugą stronę. To wszystko bardzo ciekawe, być może nawet usprawiedliwiające Marka Kozelka, ale tamtego popołudnia nie chodziło już o to czy uwierzę w jego historię. Pytanie brzmiało: czy jestem w stanie wytrzymać dla niego w dusznym namiocie.




Sun Ra Arkestra
Właśnie dla takich koncertów jeździ się na OFF Festival. Zamarzyłem sobie nawet, że tak mógłby brzmieć Jazz nad Odrą gdyby miał jaja wyjść poza klasykę i nowojorską poważkę. Pewnie w obrębie swojego gatunku nie są to jakieś wielkie rzeczy, ale dla mnie mieszczą się w definicji jazzowego muzykowania idealnego - radość improwizacji, inwencja, kompletne rozbudowane brzmienie, a przede wszystkim wspólna zabawa. I nawet te złote kosmiczne przebrania były zbędne do obrazu "muzyki afrykańskiej" bo energia czarnego lądu tętniła nieprzerwanie ze Sceny Leśnej. Oraz równie nieziemskimi niespodziankami, bo jak nazwać nagłe pojawienie się kosmity fikającego koziołki na scenie i wprowadzający w czyn swój niezwykły dens. Letni wieczór, zgiełk trąbek, kojące wokale, nieskończone dywagacje gwiazdowe i smak mandarynek w ustach. Nie mogłem czuć się bardziej idealnie i ten stan mógłbym rozciągnąć do wielu lat świetlnych.

Xiu Xiu gra muzykę z Twin Peaks
Ten koncert był dla mnie wielką niewiadomą. Nie znałem wcześniej samego zespołu, nie oglądałem żadnego odcinka serialu Davida Lyncha i nie słuchałem nic z muzyki Angelo Badalamentiego. Przewidywałem, że na samym występie nie znajdę nawet kawałka melodii i zamieni się on w jeden wielki eksperyment niezrozumiały dla zwykłego śmiertelnika. Takie przestawienie się na "klimat" było bardzo dobrym pomysłem, bo dzięki temu łatwiej było mi dostrzec to co dzieje się wokół wspomnianego soundtracku. Pojedyncze dźwięki łączyły się w spójny trans, z którego przyjęciem nigdzie się nie spieszyłem. Gitary rezonowały zimną energią, a niesamowicie czyste cymbałki wprowadziły odrealnione czyściutkie wysokości dźwięków. W pewnym sensie była to doskonalsza wersja koncertu The Residents - pozbawiona niepotrzebnych ozdobników i teatralności, a skupiająca się wyłącznie na niesamowitym, odrealnionym, czasem złowieszczym klimacie. Znowu zagrała tu Scena Leśna: światła padające na otaczające nas korony drzew były doskonałym przedłużeniem kadrów z Miasteczka Twin Peaks.





Ride
Artur Rojek jest osoba, która ma zdecydowanie największy wpływ na kształt OFF Festivalu, zrozumiałe więc że jako dyrektor artystyczny kieruje się głównie swoim gustem muzycznym. Nie trzeba było czytać wywiadów prasowych, by zorientować się jak wielki wpływ na młodego Rojka miała muzyka brytyjskiej legendy (oczywiście) shoegaze'u - na koncercie co chwila łapałem się na zabawnej w sumie myśli "o, wczesne Myslovitz". Do mnie brzmienie Ride za bardzo nie trafiło - monotonne zapętlanie tych samych akordów (basista nie miał zbyt wiele do roboty) z oczywiście mocną perkusją. Jeśli ktoś jest fanem to okej, udało się wznieść ścianę dźwięku, a gitary brzmiały fantastycznie, tak jak "powinny grzać". Ja się trochę zmęczyłem jednowymiarowością widowiska i markowaniem melodyjności przeciętnymi, jednoznacznie chciałoby się powiedzieć "anglosaskimi" wokalami.


PS. Byłem jeszcze na kilku koncertach, ale krócej i jutro takie wzmianki też dopiszę.

czwartek, 20 sierpnia 2015

OFF Relacja 1/3: The way you hold me



The Stubs 
Festiwal rozpocząłem tak jak rok temu, w najlepszy możliwy sposób - szybkimi, rześko rock' n' rollowymi gitarami. Z tym że wtedy Lee Bains III grali Sub Pop, a teraz The Stubs grało Antenę Krzyku. Obie wytwórnie specjalizują się w klasycznych hałasach opartych na kolektywnej pracy gitar i perkusji. Tylko na rozgrzanie, raczej nie puszczę tego w domu, ale mają coś co wybija ich z tabunu kolejnych garażowych kapel - fantastyczny bas rozprowadzający riffy z ogromnym znawstwem i zbyt dużą inteligencją i zbyt dużą inteligencją, żeby miała się marnować w zwykłym zespole. Tutaj robi im tak potrzebną różnicę, obowiązkowo wymaganą na OFF Festivalu.


Pablopavo i Ludziki
Halo, tu Pablopavo dzwoni do ciebie ze snu. Wers ten powracał jeszcze do nas później w najmniej oczekiwanych momentach odbijając się głuchym echem od festiwalowego życia. Jest to pewnie dowód wyrazistości i charakterystycznej tubalności warszawskiego barda, niemniej jednak cały czas fraza ta funkcjonowała jako suche hasło, a nie śpiewna melodia. O wiele ciekawsze niż barwa głosu było za to instrumentarium zespołu Ludziki, z początku opierające się na klawiszu syntezatora zamiast gitary basowej, a obok elektroniki mieszczące bardziej analogową harmonię. Podobnie nieoczywiście przedstawiało się tempo mieszające gatunki - nie tyle muzyczne, co przede wszystkim taneczne. Oczywiście OFF Festival jest ostatnim miejscem, w którym powinno się oczekiwać określonych konwencji utworów, ale warszawski artysta wydał pod tym szyldem takie rzeczy jak 10 piosenek czy Dansingową piosenkę miłosną, tymczasem w setliscie pojawił się i rap i reggae. Wydaje mi się jednak że nie jest to tylko moja wątpliwość, bo ograniczenia głosowe Pablopavo niestety utrudniają typowo piosenkową bogatą melodyjność. Trochę w rozkroku, ale na tak początek fajny odpowiednio spokojny, luzacki, swobodny koncert.




Kristen
Pierwszy naprawdę świetny koncert tegorocznej edycji festiwalu. Widziałem ich już we Wrocławiu, więc jedyną niespodzianką było dla mnie to, że zagrali w przybliżeniu aż dwa razy lepiej niż na WROsoundzie. Oczywiście nie zagrali tam źle, różnica wynika z innej skali wydarzeń, bo OFF pozostaje wyżej dokładnie w stosunku 2:1. A sam zespół Kristen potrzebował właśnie takiego postawienia sprawy - zdecydowanego postawienia na nich jako na gwiazdy Sceny Eksperymentalnej. Swoboda w strukturze utworu jest ich znakiem rozpoznawczym, ale z takim letnim luzem nie byli raczej kojarzeni. Nowo otrzymana pewność siebie biła z każdego przesteru i z każdego przystanku na wciągnięcie transowego motywu. Nawet Music will soothe me, anonsowane w mojej głowie jako największy "przebój" przemknęło przez set nieprzerwalnym nurtem gitarowego groove'u małpując w jakiś sposób Jigsaw falling into place Radiohead. A na sam koniec na Sekretnej Mapie zrobiło się tak miło i czarownie, że wolałem patrzeć na Michała Bielę śpiewającego najzwyczajniej poza zasięgiem mikrofonu niż na Misię Furtak, która stała tuż obok mnie. 

Songhoy Blues 
Na tegoroczną edycję OFF Festivalu jechałem trochę w ciemno, a przynajmniej nie mając większych oczekiwań; wyszło mi to tylko na dobre, bo miłe niespodzianki są przecież esencją takich imprez. Akurat na Songhoy Blues czekałem najbardziej i lekko się rozczarowałem - był to tylko ciekawy, a nie porywający występ. Nie zagrało to co rok temu u Xeni Rubinos, czyli rytm, który okazał się bardzo monotonny. Perkusista nie korzystał z bogactwa i lekkości bongosów, ale cały czas nabijał to samo tempo. Sytuację ratował gitarzysta przyjmując postawę legendarnego The Edge'a i wygrywając kolejne taneczne dźwięki na wysokich delayach w stylu mistrza U2. Członkom grupy nie można też odmówić zaangażowania, które w niezwykle wyrazisty sposób objawiało się szalonymi pląsami wokalisty. Żywiołowe tańce okazały się bardzo zaraźliwe i radośnie dołączyła do nich cała publiczność. Choć warstwa muzyczna niepokojąco przypominała kolejny europejski zespół, taką dawkę energii można znaleźć tylko w gorącej Afryce. 

Mick Harvey gra utwory Serge'a Gainsbourga
Słynny Australijczyk wyszedł ze starcia z twórczością Serga Gainsbourga tak jak śpiewał jego piosenki - po angielsku. Muzycznie był to tylko poprawny występ, nie zaprezentował jakiegoś nowego spojrzenia na nieco znoszoną już elegancję Francuza. Ale kto by się przejmował w taką noc! Gorący letni wieczór idealnie współgra z chłodnymi smyczkami i pięknymi kobietami śpiewającymi piosenki wprost stworzone do uwodzenia. I w tym delikatnym kołysaniu bioder upłynął uroczy niewątpliwie występ. Elegancją gitary akustycznej pana Harveya, który powściągnął muzyczne szaleństwo i rewolucje słusznie kierując się hasłem Pablopavo: ale powieszę gitarę tak jak on na ramieniu, kolejny tani chwyt szepnie coś sumieniu


Susanne Sundfor
Koncert totalny. Z pewnością najlepszy popowy występ jaki widziałem, w życiu. Choć gitary występowały sporadycznie, gdzieś na drugim planie, brzmienie instrumentów klawiszowych było tak potężne jak na najgłośniejszych shoegaze'ach. Oldschoolowe syntezatory przecinały przestrzeń, a analogowe smugi podkreślała metodycznie podbijająca wychylenia rytmu perkusja. Było kilka sampli, ale wszystkie organiczne; zwielokrotniające skalę użytych środków - przede wszystkim głosu samej Susanne. Za pomocą prostych modyfikacji własnoręcznie, na żywo wznosiła katedry dźwięku wypełnione jej wokalizami. Spektakularne porównania są jak najbardziej na miejscu, bo mapy światła anonsowane przez stroboskopy przenosiły scenę wydarzeń w inny, kosmiczny wymiar; kilka razy musiałem powstrzymywać opad szczęki, dosłownie. A nad całym epickim widowiskiem panowała oczywiście Susanne Sundfor. Była wszędzie - wyginała się w generowanym tempie i napierała przez scenę jak gwałtowna wichura. Patti Smith imponuje siłą charakteru, a skandynawska diva pop wzbudza respekt fizyczną siłą zgniatającą całą publikę zagarniętą linią basu do wspólnego tańca. Odziana w złotą, błyszczącą koszulę i majestatycznie uderzająca w gitarę akustyczną jak żywo przypominała Davida Bowiego wprawiającego masy w szaleństwo muzyki disco tak pewnie i bezbłędnie jak panna Sundfor.
Czułem się wyjątkowo także dlatego, że stałem dokładnie na wprost Niej. Na podwyższeniu wyznaczającym środek sceny i w pewnym oddaleniu, kilkanaście metrów od mikrofonu; taki dystans pozwolił na zrównanie poziomów wzroku i ukrycie się twarzy w cieniach świateł. I naprawdę, nie mogłem oderwać od Niej wzroku, miałem nieustające poczucie, że Ona także nie spuszcza ze mnie oka i w tym połączeniu przeżyłem wszystkie utwory uginając się pod tanecznym rytmem. Tak powinna działać charyzma Wielkiego Artysty - zwraca się bezpośrednio do każdej osoby z publiczności, a gdy wyciąga rękę w bohaterskim geście to wiemy dokładnie, że to właśnie nas ma ocalić, to do nas skierowany jest każdy dźwięk i każde słowo piosenki poruszającej nie tylko niebo i ziemię,ale przede wszystkim - nasze serca. 




Colleen Green
Wiadomo, że jaram się śpiewającymi laskami, nie ma co więc ukrywać, że nie zawsze chodziło mi o piosenki, a o samą Colleen Green. To wrażenie odklejenia rzeczywistej postaci od zarejestrowanego na albumie artysty tylko spotęgowało się na Scenie Trójki. Na realności zyskał przede wszystkim dźwięk gitary - w studyjnym nagraniu schowany wśród plastikowych automatów perkusyjnych, uwolniony podczas koncertu nareszcie głośno wybrzmiał w całym namiocie. Najważniejszy jednak był fakt, że realnych kształtów nabrała wreszcie Colleen Green. Dwuwymiarowy cover art z albumu zyskał nie tylko ładną buzię, ale przede wszystkim gesty, słowa i decyzje. Te wszystkie odzywki w stylu niedbałego przywitania "by the way, I'm Colleen Green" czy zblazowana poza ukryta w ciemnych okularach. Szybkie rytmy i szumiące przesuwania akordów gitary. Przełączania efektów i poprawianie grzywki. Wszystko razem zanurzone w warstwie przekornej muzyki dawało kompletną, niemal archetypiczną figurę tej najbardziej cool dziewczyny z gitarą. Jak młoda bogini, jak młoda Alison Mosshart. A żeby było jeszcze fajniej, zdejmowała tą maskę, aby słodko zdziwić się ciepłemu przyjęciu ze strony OFFowej publiczności. Cała przyjemność po naszej stronie. 

The Residents
Trudno zastanawiać się, czy grali z playbacku jeśli nie wiadomo nawet czy występujący na scenie zamaskowani ludzie byli faktycznie członkami zespołu. Tym bardziej kiedy nad wszystkim unosi się duch kontrkultury i performansu. Awangarda wytłumaczy wszystko, nie jestem jednak pewny czy usprawiedliwiłaby pewne znużenie koncertem The Residents. Najważniejszy element widowiska został na szczęście zachowany - upiorny, niepokojący klimat wyzierający z każdego kąta odjechanej scenografii i niepojących filmików umarlaków. Truposzy w dziwnych maskach-czaszkach opowiadających o swojej śmierci i co jest dalej. Element charakterystyczny, osobny dla tego kolektywu artystycznego, który napędzał całą otoczkę dziwności oraz igrania z niesamowitościami. Co z tego przerażenia, skoro można było dojrzeć gumowe zetnięcia masek i teatralne deski na podłodze sceny. Sztuka dla sztuki, pewnie; fajnie było jednak dać się wciągnąć w dokładnie zaplanowaną i artystycznie uzasadnioną performatywną wypowiedź całości północnego widowiska weteranów sztuk najmroczniejszych.


środa, 12 sierpnia 2015

OFF relacja: Bogactwo dźwięków

Szczegółowe relacje z występów festiwalowych: dzień pierwszy, drugi i trzeci


Ja robiący serduszko dla Susanne Sundfor

Patrząc na line-up tegorocznego OFFa można było odnieść wrażenie, że ten festiwal robi się coraz słabszy. Brak oczywistych gwiazd wynika oczywiście z braku kasy - pieniędzy, których nie dał w tym roku mBank pozostawiając katowicką imprezę bez głównego "mecenasa". Artur Rojek nie mógł pozwolić sobie na takie ekstrawagancje jak powszechnie lubiane Metronomy, siostrę słynnej Beyonce czy umieszczenie bohaterów pokroju Stephena Malkmusa czy The Antlers zaledwie na mniejszej scenie.

Stąd też w tegorocznym programie mniej jest uznanych nazwisk, a więcej debiutantów, umieszczonych dodatkowo na bardzo prestiżowych pozycjach. Algiers, Son Lux czy Girls Band nie zdążyli zdobyć jeszcze uznania, bo dopiero zaczynają karierę - ci ostatni nie zdążyli nawet wydać pierwszej płyty, co nie przeszkodziło im zbierać opinii o "odkryciu festiwalu". Zresztą na koncertach nie chodzi o to ile masz płyt, świetnych recenzji czy zagranych występów - liczy się tylko to co pokażesz w ciągu godziny na scenie. Miejsce dla rutyniarzy jest na innych festiwalach - siłę niewygaszonego, rozpalającego się dopiero ognia można było poczuć szczególnie na fantastycznym koncercie Algiers, a Susanne Sandfor, która dała jeszcze lepszy (najlepszy!) występ też dopiero zaczyna podbój zachodniego rynku muzycznego.

Jeśli patrzeć na headlinerów w sensie openerowym, tj. największe gwiazdy kończące dzień na Scenie Głównej, to na OFFie było z tym bardzo średnio - z 6 takich zespołów naprawdę podobały mi się tylko dwie panie (Susanne i Patti). Najbardziej cieszy jednak fakty, że festiwal nie musi już sporwadzać przebrzmiałych legend takich jak Thoorston Moore czy Smushing Pumpkins aby zapewnić popularność w mediach. A jeśli już zaprasza Patti Smith, staje się to wydarzeniem nie tylko celebryckim, ale również literackim (niestety nie ogarnąłem spotkania z Poetką w Kawiarni Literackiej), a przede wszystkim muzycznym, bo Horses zabrzmiało nawet lepiej niż na wydanej 40 lat temu płycie.

Zresztą, OFF po raz kolejny udowadnia jak ważne jest wykorzystanie wszystkich scen festiwalowych, nie tylko tej największej. Największym sekretem Doliny Trzech Stawów jest Scena Leśna malowniczo umiejscowiona dokładnie pośród drzew. Szczególnie upodobałem sobie tamtejszy set o 20:50 - orkiestrowy, chciałoby się nawet powiedzieć "akustyczny". Mick Harvey uwypuklił ciepłe brzmienie ballad Serge'a Gainsbourga polską sekcją smyczkową, a Sun Ra Archestra nie tylko zachwyciła jazzowymi akrobacjami big bandowych solistów; radość grania zaklęta w afrykańskich rytmach wywołała szeroki uśmiech nie tylko na mojej twarzy. (Dodatkowo trzeciego dnia miał tam zagrać The Budos Band z całą sekcją dętą, ale zastąpili ich Algiers). Co prawda Opener również flirtuje z muzyką współczesną, ale kolejne bombastyczne zaproszenia Johnny'ego Greenwooda (znanego jako "gitarzysta Radiohead") wydają mi się na festiwalu Mikołaja Ziółowskiego cokolwiek nieszczere, mające usprawiedliwić artystycznie zalew  najmniej poważnych zespołów indie.

Polacy stanowili najliczniejszą grupę narodowościową wśród zaproszonych artystów, ale nie da się ukryć że znakomita większość rodaków musiała grać najwcześniej i najkrócej. Specyficzną rolę polskiej muzyki na OFF Festivalu najlepiej oddaje sytuacja zespołu Lilly Hates Roses, na którego występ bardzo czekałem ja i mój kolega. Mają wszystko - świetne utwory, poruszają się w alternatywnej stylistyce i sami są fanami katowickiej imprezy, ale udało im się podpisać kontrakt z dużą wytwórnią, co wydało na nich wyrok w oczach Artura Rojka - są zbyt mainstreamowi (i grają za ładne piosenki!). Biedna Kasia Golomska, aby wystąpić na festiwalu musiała ukryć się w składzie koleżanki Sonii Piszącej Piosenki (okej, akurat na taki duet nie mamy prawa z kolegą narzekać). Mimo wciąż powracający wątpliwości co do promowania rodzimych artystów, w tym roku Artur Rojek (z pomocą Instytutu Adama Mickiewicza) wykorzystał swoje Subpopowe znajomości w najlepszy możliwy sposób ściągając z Seattle wysłanników kultowego dla alternatywy radia KEXP. Dzięki tej współpracy w różnych ciekawych przestrzeniach Katowic zarejestrowano sesje z udziałem aż 10 polskich artystów. Strategia godna XXI w. - po co wysyłać muzyków na drugi koniec świata, gdzie zobaczy ich garstka słuchaczy jeśli można nagrać ich na miejscu i wrzucić do Internetu na popularny i uznany kanał youtubowy.

Najmilszym przykładem docenienia polskiego wykonawcy na OFF Festivalu pozstanie dla mnie godne przyjęcie zespołu Kristen. W 2012 roku nie udało mi się ich zobaczyć, może dlatego, że grali o 15:35. Teraz objęli "gwiazdorski" wieczorny slot o 18:45, na który jak najbardziej sobie zasłużyli; wydawało się nawet, że to sami muzycy potrzebowali takiego potwierdzenia swojego statusu, bo zagrali bardzo pewny, głośny i fantastyczny koncert. I to jest być może ta najbardziej wyjątkowa cecha katowickiej imprezy - docenienie artystów. Wszystkie najlepsze koncerty OFFa - Susanne Sundfor, Algiers, Sun Ra Archestra i Kristen (w tej kolejności) mogły wydarzyć się w tak fantastycznym kształcie tylko w Katowicach. Na żadnym innym polskim festiwalu ci artyści nie otrzymaliby (też kolejno) tak spektakularnej scenografii, klimatycznej scenerii, możliwości występu w Polsce czy potrzebnej skali występu. A przede wszystkim tak gorącego przyjęcia publiczności, która doskonale rozumie, że najciekawsi i najważniejsi artyści to nie zawsze ci najbardziej znani.

PS. Bartek Chaciński i Pani Agnieszka Szydłowska zgodnie wskazali na to, że był to "festiwal słowa". Dla mnie był to zdecydowanie festiwal sucharów - najpierw uroczo śmieszkowała pani z Dog Whistle, później Mark Kozelek (Sun Kil Moon) zażartował sobie z jednego fotografa zabierając mu (siłą) aparat i wspominający coś o tym, że "takiej pamiątki z Polski jeszcze nie miałem" a na końcu tą formę żartu uroczyście usankcjonowała wielka Patti Smith mówiąc z przekorą "I could say that OFF is on".

środa, 5 sierpnia 2015

KROPKI - KRESKI: Zbig Wodecki




Zbigniew Wodecki by Tom Spray z Pitchforka.

Jeśli ze wszystkich moich trzech edycji OFF Festivalu miałbym wybrać tylko jeden moment, byłby to bez wątpienia koncert Zbigniewa Wodeckiego i Mitch and Mitch. Wykonali pierwszy album długowłosego artysty, wydany w 1976 pod tytułem Zbigniew Wodecki.

Publiczność przyjęła ich fantastycznie i - zawsze chciałem użyć tego zwrotu w stosunku do wydarzenia, w którym faktycznie uczestniczyłem - reszta jest historią. Najbardziej niesamowitą opowieścią polskiej muzyki rozrywkowej; przynajmniej za mojego życia (tutaj porównałem ją do tej z oscarowego filmu Sugar Man).

Najlepszym symbolem tego wydarzenia jest powyższe zdjęcie wykonane przez fotografa portalu Pitchfork. Kto by pomyślał - artysta starszego pokolenia, często będący obiektem drwin i żartów, kojarzony z przaśnymi przebojami i Pszczółkami, w ostatnich latach bardziej osobowość telewizyjna i jeden z symboli rozrywki PRLu odnalazł się na stronie najbardziej hipsterskiej strony internetowej.

wtorek, 4 sierpnia 2015

OFF: I wanna be a Taxi Driver



W tamtym roku zachęcałem do OFF Festivalu przedstawiając piosenki z soundtracków do filmów. Tym razem - z braku środków - sam muszę dopasować odpowiednich artystów do obrazów.






Sukces O polnocy w Paryżu Woody'ego Allena opiera się na przesadzie i banalizacji tematu. Zapisanie tych dwóch cech po stronie zalet może wydać się paradoksalne, bo każdy szanujący się recenzent od razu powinien skrytykować stereotypowe przedstawienia i jednowymiarowe postaci. Tutaj jednak jest inaczej, bo wszystko opiera się na niemal turystycznym, pocztówkowym obrazie Francji; zresztą zgodnie z tematem filmu - nostalgią za czasami Belle Epoque. W najzabawniejszej scenie filmu główny bohater (przenosząc się w czasie) trafia na przyjęcie legendarnej paryskiej bohemy lat 30tych - Ernest Hemingway opowiada o polowaniach na lwy, państwo Fitzgerald malowniczo się kłócą, a Salvador Dali (w tej roli rewelacyjny Adrien Brody) kręcąc wąsa cedzi z pasją "rhinnorsaurs". Doskonale wiemy, że nie są to prawdziwe postaci, a tylko parodie w stylu Saturday Night Live skupiające się na najbardziej charakterystycznych, przerysowanych cechach znanych odbiorcy. Narzekanie na uproszczenia byłoby hipokryzją, bo chcemy się przecież dobrze bawić i właśnie takich zachowań oczekujemy od wprowadzonych na scenę Symboli Epoki.

Z podobną bezpośredniością po oczywisty materiał sięga Mick Harvey coverujacy Serge'a Gainsbourga. Mówimy "francuska piosenka" - myślimy Gainsbourg, wydaje się, że to wybór nie muzyczny, a popkulturowy. Czy możemy tu mówić o wartości edukacyjnej? Jest to również problematyczne, bo w przetłumaczonych na język angielski tekstach erotyczne napięcie będące esencją magnetyzmu Francuza mocno traci na dwuznaczności. Zyskują natomiast najtisowe aranżacje z organami Hammonda w roli głównej i w to basowe tło świetnie wtapia się matowy głos pana Harveya. To rytm pobrzmiewa tajemnic ukrytą pośród niskich dźwięków i pomaga zanurzyć się w cichym tańcu. Zawsze to lepiej uwodzić przy flegmatycznym Australijczyku niż zawsze napalonym Francuziku.





Wyobraźcie sobie remake Taksówkarza będący połączeniem klasycznego filmu Martina Scorsese ze współczesnym Drive Nicolasa Refna. W głównej roli występuje kobieta o urodzie Ryana Gostlinga (w sensie: bardzo ładna na obiektywnej skali) i bezkompromisowym charakterze Roberta De Niro. Dziewczyna za kółkiem to jeszcze podobna osobliwość co dziewczyna z gitarą, ale w przypadku Coleen Green nie ma sie czego obawiać. Pewną ręką prowadzi przez miasto. Kadry nie są już tak hipstersko wysmakowane i starannie skomponowane jak w Drive, bo z narkotycznej przestrzeni ściągają na ziemię głuche uderzenia brudnej gitary. Nieskazitelną biel skóry ze skorpionem zastępuje mrok czarnych okularów, a obojętny rytm przywołuje introwertyczną postawę anty-bohatera De Niro. W kategorii śpiewania za kółkiem to odwrócenie przyjacielskiej przejażdżki "One summer Night", bardziej juz "There is a light that never goes out" z mroczną poświatą.







Inherent Vice to prawdopodobnie najlepszy film 2014 roku, którego nie grali w kinach. Adaptacja ksiazki Thomasa Pynchona z fantastycznym Joahinem Phoenixem, który nareszcie wykorzystał swoją dziwność w najlepszy możliwy sposób, muzyką Johnny'ego Greenwooda, łączącą napięcie z przebojami lat 70-tych i uwodzicielskim głosem Joanny Newsom prowadzącym narrację delikatnie oderwaną od realnego świata. Ale najlepsze w tym filmie jest tempo - narkotyczne, odpowiednio zwolnione i okręcające się wokół tarczy zegara rzeczywistości. Akcja snuje się jak dym z jointa a od rozwiązania zagadki ważniejsze jest złapanie za ogon odpływających bohaterów; na drugim planie min. Maya Rudolf, Martin Short, Owen Wilson i Josh Brolin (w najbardziej uroczystej scenie jedzenia zieleniny). I ma warstwy, kolejne poziomy obecności, które przenikają się i nachodzą na siebie jak punty widzenia zezowatego delikwenta na haju.

Kto wie, być może jedynym miastem w Europie w którym moglaby sie wydarzyć tak kolorowa afera jest Berlin, skąd przybywa King Khan i jego ekipa the Shrines. Mogę sobie wyobrazić, jego piosenkę jako theme song Inherent Vice; począwszy od muzycznej imprezy totalnej rozpalanej przez dęciaki i kotłującą perkusję aż po kres podróży z absurdem. . Tytułowym Luckiest Man-em mógłby się nazwać Doc Sportello z tym swoim stoickim zdziwieniem, bo w hippiesowskim Mieście Aniołów tacy jak oni sami decydują o swoim losie.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

MIXTAPE: The Lord's favourite

Specjalny mikstejp z najlepszymi kawałkami nadchodzącego OFF Festivalu. Same przeboje! Serio, serio. Okej, ja też nie znałem niczego wcześniej, ale to naprawdę nic nie szkodzi, bo nie chodzi o rozpoznawalność, ale tylko dobrą muzykę.



1. Songhoy Blues - Soubour
2. Patti Smith - Redondo Beach
3. Iceage - The Lord's Favourite
4. Mick Harvey - Intoxicated man
5. Ride - Vapour Trail 
6. Sun Kil Moon - I know it's pathetic but that was the best night of my life
7. Algiers - Claudette 
8. King Khan and the Shrines - Bite my tongue
9. Coleen Green - Pay attention
10. Steve Gunn - Water Wheel
11. Run The Jewels - Lie, cheat, steal
12. Susanne Sundfor - Kamikaze
13. Son Lux - Easy






sobota, 1 sierpnia 2015

OFF: Dansingowa piosenka warszawska



Były Wrocławianin i lider zespołu Hurt Michał Kurowicki tłumaczył swoją przeprowadzkę do Warszawy tym, że "w Polsce mamy tylko jedno Las Vegas". Chodziło mu zapewne o to, że stolica jest niepodważalnym centrum rodzimego szoł-biznesu: kręci się tam reklamy i seriale, są teatry, telewizje i redakcje największych mediów. Trzeba przyznać, że Warszawa jest centrum rozrywki nie od dziś - w przedwojennych operetkach fanatyczne wielbicielki zdobywał Eugeniusz Bodo, a klimat ostatnich eleganckich lokali w "Paryżu Wschodu" korzystając ze swojego umiłowania stylowości wiernie opisał w Morfinie Szczepan Twardoch. Po niedokończonych wojnach nastały dansingi: kolorowe wybiegi wolności w szarosmutnej codzienności socrealizmu. Trochę swojskie jak spolszczenie nazwy, a jednak tak wykwintne na ile pozwalały na to modowa kreatywność i dostęp do skarbów PEWEXu.

Warszawa pozostaje w moich oczach miastem pękniętym. Bardzo dynamicznie tworzącym swoją tożsamość przez budowanie kolejnych muzeów i zaczątków drapaczy chmur. To tempo jest może zbyt gwałtowne - stolica pędzi jak Mokotów Lilly Hates Roses i nie ma wyraźnego kierunku; nie ma nawet swojego centrum, bo serce miasta na Placu Defilad jest zbyt czerwone. Wśród hipsterskich klubokawiarni i słoików wciąż żywo obecny jest idiom warszawski, na który powołuje się nowe stołeczne pokolenie. Kolejne "grupy rekonstrukcyjne" troszczą się o przebogate i arcyciekawe dziedzictwo kulturalne Warszawy - tam gdzie inne miasta zachowały swoje zabytki, w zburzonej stolicy przetrwały piękne piosenki.





Z takim nazwiskiem nie trzeba udowadniać warszawskiego pochodzenia, nie przeszkodziło to jednak Jankowi Młynarskiemu powołać do życia Warszawskie Combo Taneczne. Ten cover band warszawskich szlagierów przepisuje nie tylko piosenki, ale stara się oddać bogate, choć akustyczne brzmienie wędrownych kapel grających na czerniakowskich podwórkach. Syn Wojciecha, wybitny przecież perkusista tutaj śpiewa z charakterystyczną frazą zaciągając po warszawsku i racząc się alkoholem w nie mniej wykwintnym zagranicznym towarzystwie. W przygotowaniu płyty nie chodziło o poprawianie piosenek, które od prawie stu lat nie straciły nic ze swojej chwytliwości, ale o przedstawienie tych evergreenow młodszej publiczności. Tradycyjne kapele odeszły, do warszawskiej młodzieży trzeba więc trafiać innymi ścieżkami.







Na dansingach najważniejsze są oczywiście dziewczęta. W teledysku Komet fetyszyzacji podlega warstwa wizualna utworu gdy czarno-biała kamera delektuje się przyprószonymi patyną drobiazgami jak buty na sloninie czy trzepak będący miejscem spotkań . Kadry z paniami przypominają polska szkołę filmową, ale równie dobrze mogłyby się znaleźć na okładce jednego z singli Belle and Sebastian. Nic dziwnego, ze w Mazowieckim na piękne dziewczyny mówi się "morowe panny" bo bohaterki tego obrazu idą przez Warszawę wraz ze swoim charakterem: modelując włosy lakierem, nosząc gustowną apaszkę czy marząc o podniebnych ucieczkach za morze. Po tanecznym kroku można rozpoznać skąd wracają i niepotrzebne nawet niezawodne dęciaki i podcinane akordy piosenki. Jej słowa mówią, że na tą imprezę wstęp ma każdy łaknący złudzeń, co zaprasza nas na klasycznie rozumiany dansing. Inaczej na przykład niż inne - "bale warszawskie" wspominane przez Agnieszkę Osiecką, która twierdziła, że "dobry bal poznaje się bowiem m. in. po tym, że ktoś, kto by bardzo chciał - nie jest nań zaproszony" (cytat z książki Szpetni czterdziestoletni).





Pablopavo to wzorcowy warszawiak nowej generacji. Jak na prawdziwego barda przystało, wywodzi się z nurtu piosenki podwórkowej, która w dzisiejszych czasach przyjęła postać hip-hopu. Poważny człowiek, który z odpowiedniego dystansu i znacząco zachrypniętym głosem przekonuje, że nie rzuca słów na wiatr. Inna sprawa, że uwodzenie Warszawianek wygląda inaczej niż kiedyś - nie wystarczy dobre wino i kwiat a butonierce, trzeba się jeszcze orientować w repertuarze ckliwych ballad. Mimo demonstracyjnej niechęci do kolejnych tanich chwytów garnitur amanta leży na nim jak ulał, a chłodno cedzone przez zęby słowa elegancko odnajdują się w tanecznej konwencji. Ostatecznie chodzi tu przecież o dwa tematy, które mają w końcu jakieś znaczenie: muzyka i kobieta; opiewane może nie z największą galanterią jak inni songwriterzy tacy delikatni i tacy anglosascy, ale ze starym, warszawskim charakterem.

Na OFF Festivalu zagra oczywiście Pablopavo (piątek, Scena Główna, 17:45), ale trzeba powiedzieć, że w Katowicach odbędzie też najprawdziwszy dansing. Jak piszą organizatorzy:


zaprosiliśmy do współpracy seniorów, aby razem z nimi przetańczyć całą noc na dancingu międzypokoleniowym. Pod opiekuńczymi skrzydłami Pauliny Braun, która jest pomysłodawczynią projektu, będzie okazja, by zatańczyć tak… jak zagra m.in. DJ Wika, DJ Janeczka, DJ Roman, DJ Andrzej, czy DJ Darek.
Dancingi mają na celu zniesienie barier dzielących pokolenia. Dzięki nim osoby starsze odwiedzają miejsca, których na co dzień nie mają szans poznać. Rezydentką projektu jest DJ Wika, 76-letnia, najstarsza i najpopularniejsza polska DJ-ka. W jej ślad idą inni seniorzy, którzy w ramach Senior DJs Academy uczą się sztuki didżejskiej.