background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

sobota, 25 kwietnia 2015

Not a word and dive into the night



Prawie rok temu byłem na bardzo przyjemnym koncercie.
8 maja 2014 roku, podczas gdy Juwenalia Politechniki Wrocławskiej zbierały swoje głośne żniwo piwem i hip-hopem, po drugiej stronie miasta Michał Biela grał swoje pierwsze solowe piosenki.
Właściwie powinienem powiedzieć "na drugim końcu miasta" bo zamiast zatłoczonych tramwajów jadących na Teki wybrałem opustoszały 146 na ul. Działkową, do Ośrodka Postaw Twórczych. Trudno pewnie o większy kontrast sytuacyjny - ledwo znalazłem maleńki dom kultury z niskimi ogrodzeniami placu zabaw. Garstka gości czekała na schodkach w cieple wieczoru, w spokoju ciszy otaczającej to malutkie zgromadzenie.

Tak skromna i alternatywna do centrum miasta lokalizacja została wybrana ze względów jak najbardziej praktycznych - placówka była (najprawdopodobniej) prowadzona przez znajomych pana Michała, który mieszkał kiedyś we Wrocławiu. Pomiędzy biurowymi krzesełkami latały sobie mniejsze dzieci, a koledzy-techniczni mówili z sobie po imieniu z Panem Gwiazdą ustawiając jasne światła pojedynczych reflektorów dających ciepłą atmosferę.




Na rozgrzewkę gości przywitały dziewczyny z Enchanted Hunters nadając przedstawieniu nieco ascetyczny kształt. Po nich na scenie zmieścił się Michał Biela z zespołem, aby odegrać swoją pierwszą płytę pt. "michał biela". Nie oznacza to bynajmniej wersji full-band; tylko akustyczne warstwy i smyczki (Karoliny Rec). Proste piosenki przeniesione w skali 1:1, bez pogłosów czy sampli - każda partia chórku była nakładana osobiście przez Bielę i wykonawczynie. Staranność, która kojarzy se bardziej z przygotowywaniem domowych ciasteczek, niż z tworzeniem muzyki do radia. Bo to nie jest przecież muzyka do puszczania w radiu, nawet Trzecim. Tak kruche utwory należy chronić, ogrzewać ciepłem kominka i zamykać w pokojach gościnnych przyjaciół, albo podczas wspólnej nocnej przejażdżki. One summer night jest taką ogniskową przyśpiewką: może nie tylko dla wtajemniczonych, bo każdy zachwyci się jej leniwą urokliwością. Ale tylko niewielkie grono odnajdzie w tym znajome żarciki i wspóln(otow)e wspomnienia. From there all its lights make sense now.

Chcąc niejako wkupić się w łaski Michała Bieli nabyłem jego płytkę. Oprócz tego, że była dobra i tania, okazało się, że nie chodzi w niej wcale o jakiś zysk, a bardziej o przysługę dla wykonawcy. Zdradził nam, że to siostra pomogła mu finansowo w wydaniu tekturowej broszury z narysowanym na czerwono (anatomicznym) sercem. Nie chcę powiedzieć, że był jakoś biedny, albo miał żerować na naszych ludzkich odruchach - stało się to po prostu kolejną stroną rodzinnej historii.

Później zadziały się też inne miłe rzeczy. Biela zawitał ponownie do Wrocławia wraz ze swoim zespołem Kristen, a okazją do spotkania stał się festiwal WROsound. W związku z długą nieobecnością w swym starym miejscu zamieszkania Michał zachęcał nawet publiczność o nadrobienie informacji przez zadawanie mu pytań. W grudniu dotarła zaskakująca wiadomość o nominacji - już artysty - do Paszportu Polityki w kategorii "Muzyka popularna" co pewnie zwiększyło jego rozpoznawalność kilkakrotnie. Prestiżowego dokumentu niestety nie otrzymał, ale był to promyczek pewnej sprawiedliwości. Trzecia sympatyczna niespodzianka pojawiła się dwa tygodnie temu, gdy do solowej trasy "Michał Biela" dopisał występ we Wrocławiu. Ponoć ktoś bardzo pomógł w tym, aby jednak zagrał na nas kilka ballad i ten miły ktoś znalazł Bieli miejsce w Księgarni Hiszpańskiej La Librería Española de Wrocław. 
Koncert odbędzie się dzisiaj, 25 kwietnia o godzinie 20:00. Bardziej w centrum - na ul. Szajnochy 5.
Serdecznie zapraszam.


piątek, 24 kwietnia 2015

JnO: Ain't that close to love?




Jeśli miałbym wybrać moją ulubioną piosenkę taneczną, byłoby to pewnie Young American Davida Bowiego. Początkowymi uderzeniami bębnów od razu zostajemy wrzuceni w środek pulsującej imprezy totalnej. Z determinacją godną dziwnego Anglika Bowie stara się wbić na party z nie swoją muzyką soul. Można sobie wyobrazić jak śpiewa Michealowi Jacksonowi "Karl jest czarnuchem, który zbielał, a ja białasem, który zczerniał". Dejwidowi wyszło to na pewno o wiele lepiej niż naszemu Afrojaxowi, przecież bariery kontynentalne były najbardziej konwencjonalne z tych, które regularnie przełamywał.

Give me one dance/damn song that can make me break down and cry?
Soulowe zanczenia i multikulturowe porządki wprawia w wir saksofon Davida Sanborna. "Duch robi co chce" - rozkosznie rozpycha się po całym densfloerze zalewając tłumek instrumentów falą przyjemnego zgiełku. W mgnieniu oka i z machnięciem bioder antywojenne przesłanie zmienia się w aformację życia, wyciągnięty palec wuja Sama dwuznacznie wskazuje na obiekt swojego pożądania, a biedni i bogaci mieszczą się w jednym Chryslerze. Czarna muzyka miesza się z białą podobnie jak dziewczyna ubrana w elegancką czerń igra z zasadami ramy tanecznej uciekając z niej niesfornym kosmkiem włosów. Kiedy na sam szczyt szaleństwa triumfalnie wdziera się cytat z Day in a life Beatlesów uniesienie jest kompletne i zapominamy o całym świecie z Wietnamem włącznie.

(fot. Sławek Przerwa)

David Sanborn
17.04.2015, sala teatralna Impartu
51. Jazz nad Odrą

Jeśli miałbym wybrać moją ulubioną piosenkę z saksofonem w sekcji, byłoby to również Young American. Album Davida Bowiego z 1975 roku obfitował w gwiazdorskie featuringi - dość powiedzieć, że Fame współtworzył (i dośpiewał) sam John Lennon, a w tytułowym kawałku na saksofonie zagrał oczywiście David Sanborn. Ten sam, który 17 kwietnia występował jako headliner podczas 51. Jazzu Nad Odrą. Jak podaje WikiMiki (to znaczy Mikołaj huehue), jest "jednym z prekursorów rockowego brzmienia w saksofonach, takiego na otwartym gardle". Tak przedstawiał się też układ instrumentów na scenie Impartu - bas, perkusja i Hammond z gitarą. Sekcja rytmiczna była wyraźnie schowana; bas wchodził w takty z nonszalanckim opóźnieniem, a organy operowały tylko na głębszych rejestrach. Słuchając gry perkusisty przyszedł mi na myśl Carter Beauford, bębniarz Dave Matthews Band równie dokładnie wypełniający przestrzeń i stroniący od efektownych wyskoków na plan pierwszy. Najbardziej pewnym elementem zespołu był oczywiście pan Samborn - snujący wątki z pewnością i czystą wirtuozerią tak, ze jego dźwięczna, zawsze melodyjna fraza była na zewnątrz nie tylko podkładu instrumentów, ale zdawała się wychodzić również poza grany utwór. Harmonia i wyważenie w ułożeniu side-manów pozwoliło na zróżnicowanie brzmienia, które nie leciało z głośnością, ale wzmacniało się akurat na tyle, aby zaakceptować swoją obecność.

Szybko okazało się co drzemie w zespole Davida Sanborna - a był to oczywiście taniec. Sekcja rytmiczna zatopiona w podkładzie bulgotała i pulsowała nieustającym rytmem. Cały czas grała równo i zwarcie, aby wystrzelić niesamowitym pokazem tak efektownym jak (ta lepsza) muzyczna połowa filmu Whiplash. Perkusista zaserwował niesamowity pokaz umiejętności - wolno się rozkręcając, niemrawo z początku aby zarzucić wszystko kaskadą rytmów; był to chyba najbardziej spektakularny moment 51. Jazzu nad Odrą. Być może po raz kolejny jestem profanem stawiając obok siebie słowa "jazz" i "efektowny" ale mądrość Sanborna polega na umiejętnej ekspozycji właśnie. Inne koncerty przypominały czasem walkę instrumentalistów, przerzucanie się solówkami nad głowami (posłusznie nagradzającej brawami) publiczności. Chris Coleman nadużywał jedynie uśmiechu przez cały występ konwencjonalnie utrzymując tempo. Gwiazdeczką był także basista bandu gdy jeździł klangiem po krawędziach sceny i wędrował z instrumentem po całej widowni.
Z jednej strony akademickie pościelówy szczelnie okrywające koneserów jazzu, a z drugiej niemal popowy entuzjazm wszczynany najbardziej intuicyjnymi środkami. Elektryzujący kompromis dał nam chyba najlepszy koncert całego festiwalu - przynajmniej moim skromnym, uczącym się dopiero jazzu uchem.

piątek, 17 kwietnia 2015

JnO: The right stuff

(fot. Sławek Przerwa)


Seamus Blake Quartet
15.04.2015, sala teatralna Impartu
51. Jazz nad Odrą


Zespół Seamusa Blake'a nieustannie gonił dźwięki. Lider swoją grą na elektronicznym klarnecie (a przynajmniej czymś co przypominało taki instrument) starał się upodobnić do brzmienia keybordu. Robił to tak skutecznie, że trudno było rozróżnić który z panów gra określoną partię. Wykonanie niewątpliwie efektywne technicznie, ale mam wątpliwości, jak bardzo efektywne okazało się dla słuchaczy jazzowych. Dla mnie, który kojarzy "klasyczny jazz" tej elektroniki było trochę za dużo, a dźwięk elektronicznych klawiszy był raczej kanciasty; dźwięki Blake'a kołatały się jak w kartonowym pudełku. Uwolnienie przyszło razem ze zmianą instrumentu artysty. Kiedy brał do ust saksofon jego gra od razu stawała się szybsza, bardziej swobodna i pływająca pomiędzy klasycznymi ramami taktowymi.

Seamus i spółka gonili też za rytmem. Kotłujące się metrum mają chyba w standardzie, a na koncercie dokładali sobie jeszcze kolejne warstwy niespokojnego automatu perkusyjnego. Oczywiście nie znam się na pod-gatunkach jazzowych, ale takie zabawy taktem oznaczają chyba coś w rodzaju awangardy. Na szczęście Quartet ma świetnego perkusistę - Jordan Perlson samodzielnie wytyczał ścieżki gdy nagle wystrzeliwał przed kolegów dynamiką i głośnością solówek. W sytuacji, gdy większość tonów stawała się rozmyta i nie gubiła genezę podstawowego instrumentu, jego wybuchy stawały się najbardziej wyrazistą częścią koncertu.

Patrząc na sylwetkę kanadyjskiej gwiazdy, można nawet pomyśleć, że ciało uciekało z samego Seamusa Blake'a. Postawny korpus umieszczony na chudych (lol) nogach może oznaczać gonitwę za coraz to nowymi gatunkami. Jak już wspomniałem, bardzo dużo było tam elektroniki, ale znając współczesną alternatywę nie były one aż takim zaskoczeniem. Kosmosu szukał i chillout z początków lat dwutysięcznych, a wcześniej sam David Bowie z Brianem Eno. Swój występ na scenie impartu Seamus Blake zakończył utworem Send in the Clones, którego pulsujące intro zwracało prosto do równie mieszających w elektronice występów The Notwist.


(fot. Sławek Przerwa)


Lars Danielsson 5tet - Liberetto II
15.04.2015, sala teatralna Impartu
51. Jazz nad Odrą


Zdaje sobie sprawę, ze moja relacja z Jazzu nad Odrą może być niedoskonała, nieznająca się i w ogóle taka sobie. Na szczęście występ Larsa Danielssona zawierał akurat to, na czym się znam - gitary. Oczywiście duński przyjaciel Leszka Możdzera jest wirtuozem kontrabasu, ale sposób w jaki traktuje ten instrument pozwala mi odnieść się do moich "doświadczeń" z gitarą klasyczną. Delikatne muśnięcia samych strun jak również traktowanie ich w sposób bardziej perkusyjny pokazywały wszechstronność jego użycia. Każde przesunięcie po gryfie stanowiło oddzielną frazę tak wyrazistą, że solowe nuty Larsa nie potrzebowały jakiegokolwiek innego tła.

Był to koncert na wskroś akustyczny. Chodziło w nim nie tyle o pieczołowite dobranie instrumentów, ale oddanie klimatu każdego wydobywanego dźwięku. Rozchodził się on później w przestrzeni tak swobodnie i przejrzyście, że w jeszcze w trakcie wędrówki łączył się z innymi ścieżkami. Wysoka trąbka była naturalnym przedłużeniem fortepianu, a niższe tony kontrabasu uzupełniały uderzenia perkusji. Oczywiście bardzo spokojnie i zawsze harmonijne. To bardziej melodia dyktowała fakturę rytmu niż sam perkusista. Struny drgały w obrębie samych akordów - jeśli już muszę porównać to do jakiegoś bardziej przystępnego britpopu, to bardzo umiejętnie gra takim klimatem Noel Gallagher na swojej najnowszej płycie (szczególnie The Right Stuff).  

Takie podejście do brzmienia jest tym, czego ja - indie dziecko Trójki - szukam w jazzie najchętniej. Staranność wykonania, oparcie się dyktatowi słów i melodii, a przede wszystkim rozumienie najważniejszej roli każdego dźwięku. Żadnego nie można opuścić, czy przemilczeć w złym odsłuchu, bo samo przesunięcie się strun ustawia całą kompozycję. Przejrzystość i czystość wyrazu każdego instrumentu - na wrocławskim festiwalu oba te elementy są gwarantowane. Nie chodzi przecież tylko o parametry techniczne, a przede wszystkim o wybitnych wykonawców, którzy potrafią pokazać dźwięki z ich najlepszej strony.




poniedziałek, 13 kwietnia 2015

KROPKI-KRESKI: Jazz nad Odrą


51. Jazz nad Odrą
Plakat autorstwa Rafała Olbińskiego.

Już jutro rozpocznie się 51. edycja wrocławskiego festiwalu Jazz nad Odrą, która odbędzie się w Imparcie. Dyrektorem artystycznym imprezy jest znany i lubiany Leszek Możdżer, który zagra u boku takich gwiazd światowego jazzu jak Gwilym Simcock, David Sanborn czy Dave Liebman.

Nie będę ukrywał, że czytając line-up czuję się trochę jak słuchając najnowszych ogłoszeń Artura Rojka na OFF Festival. Czyli cóż, nikogo nie znam. Tak czy inaczej bardziej ogarnięci ode mnie w tym temacie mówią, że jest spoko (cześć Aga), więc pozostaje mi wierzyć na słowo.
Na pewno będzie bardzo ciekawie, bo jazz sam w sobie polega na szukaniu całkowicie nowych połączeń. Prowadzone w czasie rzeczywistym improwizacje płyną po klimacie tej szczególnej, wyjątkowej chwili, a jej ulotność i niepowtarzalność jest piękna. Jak ta z Gothego; "chwilo trwaj, jesteś piękna!"


Po więcej informacji zapraszam na stronę festiwalu (coś tam wklejałem, mam nadzieję, że wszystko działa)
 http://jazznadodra.pl/pl/


środa, 8 kwietnia 2015

MIXTAPE: Heartbreaker



Robienie mixtejpów stało się dla mnie już swego rodzaju ideologią.
Kieruje mną swego rodzaju alchemiczna wiara w to, że z połączenia różnych piosenkowych składników powstanie nowa opowieść; płyta którą i tak kocham, ale wcześniej jej nie znałem.

To i wiele innych celebracji związanych z muzyką zaczerpnąłem oczywiście z mojej ulubionej książki High Fidelity (polski tytuł Wierność w stereo) autorstwa Nicka Hornby'ego. Jej główny bohater otacza się winylami (z własnego sklepu płytowego!) i, przeważnie smutną, muzyką pop. A co najważniejsze i najbardziej cool -  swoją ukochaną poderwał na taśmę z piosenkami.

Poświęciłem wiele godzin na nagrywanie tej kasety. Dla mnie sporządzanie komilacji jest jak pisanie listu - wymaga głębokiego zastanowienia, częstego wymazywania i zaczynania od nowa... a ta kaseta miała być szczególna, bo... mówiąc szczerze, odkąd zająłem się didżejką, nie spotkałem nikogo tak obiecującego jak Laura, a spotykanie obiecujących kobiet jest przecież częścią etosu didżeja. Zrobić dobrą taśmę kompilacyjną nie jest łatwo, podobnie jak nie jest łatwo dobrze rozstać się z chłopakiem. (...)
Do tej pory znajduję w mieszkaniu wczesne demo tej taśmy - prototypy, które przestawały mi się podobać po pierwszym słuchaniu. Wreszcie w piątkowy wieczór, wieczór klubowy, Laura podeszła do mnie, a ja wyjąłem z kurtki to cudo. Od tego zaczęliśmy. Całkiem niezły początek.
Co do szczególnych właściwości komunikacyjnych takiej składanki, warto przypomnieć słowa z książki Jeffreya Eugenidesa Intryga Małżeńska, że

Każdy list jest listem miłosnym


Bardzo się cieszę, że nad tą dzisiejszą składanką czuwają piękne młode twarze z filmu Do widzenia, do jutra. W tych piosenkach czuć podobną nerwowość jak w oczekiwaniu na kolejne spotkanie. Przyjdzie, nie przyjdzie? Tak samo wiosna - niby jest, czuć ją nawet, ale drzewa nie strzelają pąkami, a Słońce nie pozwala schować szalika. Nadchodzi coś ciepłego i nie mogę się już tego doczekać.


1. Metronomy - Love letters
2. Spoon - Do you
3. Belle and Sebastian - She's losing it 
4. U2 - Who's gonna ride your wild horses (Temple bar mix)
5. The Smiths - Stop me, if you've heard this one before
6. Arctic Monkeys - Fireside
7. Krzysztof Zalewski - Gatunek
8. Milcz Serce - Atom
9. Pustki - Wampir
10. Muchy - Łu
11. The Walkmen - Heartbreaker 

12. Glen Hansard - Say it to me now (hidden track)




niedziela, 5 kwietnia 2015

Daj siebie unieść


Domowe Melodie
30.03.2015 
Wrocław, Klub Eter

Miód z cukrem - tak słodkie są Domowe Melodie. Zgrabne określenie autorstwa mojej koleżanki Kasi jak ulał pasuje do natężenia miłych rzeczy lepiących się do słuchacza koncertu sympatycznego zespołu. Muszę przyznać, że nie byłem fanem tak upstrzonej cukierkami estetyki; troszkę mnie mdli, ale znowu nie tak bardzo. Uwiera mnie bardziej nieufność - figle Domowych Melodii jaskrawo jawiły mi się jako zabawa dla zabawy, a kreacja sceniczna przypominała bardziej kabaretow; żarty były zbyt oczywiste - czy to wtrącenie brzydkiego słowa, czy mało odkrywcza skłonność do ciekawych Brzydali.




Może i patrzyłem na Domowe Melodie z przymrużeniem oka, ale cały czas musiałem się zgodzić z tym, że dają nam bardzo dobry koncert. Uratowało ich to co kiedyś Czesława Mozila - sprawność wykonania i ciekawie potraktowana instrumentalizacja (btw. "hipsterski Czesław Śpiewa" - kolejny zgryźliwy slogan o zespole). Tylko trzy osoby na scenie, ale znalazło się miejsce na mniej inwazyjny zestaw perkusyjny, nawet wiolonczelę i obowiązkowe pianino. Podszedłem bliżej aby stanąć na wprost pani wokalistki i dałem się uwieść urokliwym piosnkom. Balladom wreszcie o uczuciach, a nie o freakach, Zbyszkach i (pewnie sympatycznych) Świnkach. Marudzę; innym do szczęścia wystarcza czysty ubaw z dziwności, ale ja potrzebowałem czegoś poważnego do wzięcia w nawias. Ciemna niepewność taka jak Tu i teraz nie mogła znaleźć lepszego adresu do stępienia pazurów. Gubi mnie widoczność, a raczej jej brak - wstydliwe wyznania jak te potrzebują właśnie skromnej oprawki i delikatnego głosu.




Gdy już się tak utuliłem i zakołysałem, doszło do nieuchronnego rozbicia kameralnego klimatu - zabrzmiała wyczekiwana Grażka. Viralowy hit o... aborcji (?). Z całym nowo zdobytym szacunkiem do Domowych Melodii, przypuszczam że ciężko byłoby zdobyć im aż taką popularność piosenką o bardziej konwencjonalnym temacie; mamy tu pewnie do czynienia z jakimś socjologicznie istotnym obaleniem kolejnego tabu kulturowego. Być może kieruje mną poczucie abstrakcji faceta, ale chyba nie powinno się mówić o takich sprawach ot, tak prawda? Z drugiej jednak strony refren - i całą piosenkę - ratuje jeden z bardziej cudownych wersów w piosenkach po polsku - daj siebie unieść. Świeżość i prostolinijność tego stwierdzenia pięknie odrywa od przyciężkiego tematu i odlatuje gdzieś w okolice upliftingowych przesłań mojego ulubionego U2 (lift me upon your shoulder, the goal is soul, you elevate my soul, etc...).




Bawiłem się bardzo dobrze, same ładne piosenki no i uśmiech często gościł na mojej twarzy. Cały czas mam jednak problem z tym zespołem. Wzorzyste szlafroki i pluszaczki upodabniają ich do teatrzyku dla dzieci - pełnego hurraoptymizmu i zabawek na każdą okazję. Kolejne bisy mogły zmęczyć mniej czekających, a ostatnia piosenka do P. Prezydenta niepotrzebnie moim zdaniem odwraca się ogonem od jakiejkolwiek polityki. Można się zamknąć w mydlanej bańce, cieplutkiej i oderwanej od rzeczywistości - pytanie tylko na ile to ma sens we wszystkich dziedzinach życia. Koniec końców, dobrze jest wierzyć w cudowne miejsce poza czasem i poza trendami, gdzie trójka przemiłych człowieczków żyje w miłości do świata i gra sobie co dnia i do snu Domowe Melodie.


PS. Przy okazji gratuluję Twórcom jednej z najbardziej ironicznych i paradoksalnych piosenek jakie mógłbym sobie, ja osobiście wyobrazić. Jacósiu. Bardzo zabawne.

PS2. Szkoda, że nie było Krupy, mamo dziękuję za bilet <3 p="">