background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

niedziela, 12 czerwca 2016

In progress

Cały czas czekam na ponaglenia w pisaniu, a tymczasem podrzucam projekty tekstów, które powinienem napisać już dawno temu. Niedługo wakacje, może się za to zabiorę, więc można głosować czym się miałbym zająć w pierwszej kolejności.

środa, 27 kwietnia 2016

JnO: Piano-pająk (dzień I)


Fot. Marek Maziarz

Największą gwiazdą pierwszego dnia święta muzyki improwizowanej był niewątpliwie występ Archie Shepp Quartet. Amerykański saksofonista to ulubiony jazzman Kim Gordon – liderka

wtorek, 26 kwietnia 2016

ENL: Wieczór dziesięciu Szekspirów



Europejską Noc Literatury rozpocząłem od fragmentu mojego ulubionego dramatu Szkspira - Makbeta. Jeśli chodzi o czytania, trudno znaleźć bardziej charakterystyczny głos niż ten Janusza Chabiora. W swojej interpretacji aktor poszedł jednak trochę w poprzek swojego fizys; jego Makbet

czwartek, 24 marca 2016

SP 7": Rymy w ciemno




Morfina to książka, która została skonstruowana na bycie bestsellerem. Jej autor, Szczepan Twardoch z finezją godną swojej garderoby dobrał do fabuły wszystkie najmodniejsze elementy romantycznego dwudziestolecia międzywojennego. Jest dostojna stolica jako "Paryż Wschodu", piękni panie i

poniedziałek, 14 marca 2016

Frankly, my dear


Carol (2016)
reż. Todd Haynes

Film Carol podąża tym samym fabularnym tropem co inna historia miłosna z imieniem w tytule - Lolita napisana przez Vladimira Nabokova. Starsza osoba uwodzi bardzo młodą dziewczynę, która zaskakująco chętnie odwzajemnia zainteresowanie i w końcu sama przejmuje inicjatywę. Oboje

poniedziałek, 22 lutego 2016

Theme of Rome




Mimo upływu lat Ennio Morricone pozostaje jedną z najważniejszych postaci w muzyce rozrywkowej. Dość powiedzieć, że współtworzona przez niego stylistyka spaghetti westernu

sobota, 20 lutego 2016

Good night, and good luck


Spotlight (2016)
reż. Tom McCarthy


Od ambitnego kina zawsze oczekuje się "czegoś więcej". Czegoś więcej niż tylko odegranie roli, czegoś więcej niż schematyczne przedstawienie fabuły, a wreszcie czegoś więcej niż prosty happy

czwartek, 18 lutego 2016

MIXTAPE: Yoko Eno




- David, who shall we invite to the wedding?
- Bono. Ono. Eno.
- I love you, you unstoppable conceptual bastard.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Polowanie na syreny


Córki Dancingu (2015)
reż. Agnieszka Smoczyńska


Największym problemem Córek Dancingu jest niezrozumienie. Polscy widzowie wychodzili z kina w trakcie seansów, bo nie rozumieli jak kolejny odcinek gali sylwestrowej z błyszczącego plakatu mógł zamienić się w krwawy horror z psychodelicznymi wstawkami.

piątek, 12 lutego 2016

Nieznacznie rozdzierający



"Slightly excruciating" tak występ Coldplay na Super Bowl opisał John Olivier w programie Late Night with Seth Meyers. Angielski zespół już wcześniej zebrał dużo lekceważących komentarzy "according to internet" ale co innego jeśli mówi to najbardziej wpływowy Brytyjczyk w Stanach Zjednoczonych. (Olivier prowadzi na HBO przez wielu uważany za rewolucyjny program Last week tonight). Właściwie cały wywiad żartują sobie w wyszukany sposób na temat Zimnogrających mówiąc min. o opuszczaniu sceny przez "headlinerów" czy parodiując przepychanie się Chrisa Martina do pierwszych rzędów. "Let me save you from yourself - you can't close Super Bowl on Yellow (you can close with Clocks, but let Bruno spice it up for little bit)". Całość jest h i l a r i o u s    i można ją zobaczyć tutaj.


(lepsza, oficjalna wersja tutaj)



Trudno o bardziej definiujący Codplay występ niż ten na Halftime Superbowl. Chcieli być fajni, a wszyscy i tak mówią o Beyonce, która zjadła ich na śniadanie. Ten sam brak pewności siebie i chłopięcy entuzjazm, dzięki któremu pokochaliśmy Chrisa Martina sprawił, że oddali swój występ walkowerem dobrowolnie ukrywając się za plecami Prawdziwych Amerykańskich Gwiazd. Dosłownie - aż połowę z 12 minut zabrali im Queen B. i Bruno Mars powtarzający swój show z zeszłego roku. I chociaż muzycznie Coldplay wyszli na tle ich playbacku całkiem fajnie, całą konstrukcją występu przypominając o radości wspólnego muzykowania, to w taki sposób można zostać tylko memem - co przewidziała zresztą córka Chrisa i Gwyneth Paltrow.

Pewnie, można narzekać na dobór piosenek: Paradise jest najsłabszym singlem Coldplay o czym pisałam zaraz po jego wydaniu, a najnowszy jakby nie patrzeć singiel z featuringiem Beyonce mógł może być zabroniony przez frazy o "get high" (chociaż do Jima Morrisona im bardzo daleko).

Tak czy inaczej Coldplay był skazany na niepowodzenie; jeśli chcesz podbić Amerykę, musisz zrobić to jak Bono - podczas Super Bowl w 2002 roku niski Irlandczyk wspominał ofiary ataku na World Trace Center skoczną piosenką po czym zuchwałym gestem pokazał amerykańską flagę wszytą w klapę jego rockendrollowej kurtki.


czwartek, 11 lutego 2016

Ashes to ashes



Miesiąc temu dowiedzieliśmy się o śmierci Davida Bowiego.
Oprócz smutku z tragicznej wiadomości, dobrze było oglądać wspomnienia i kondolencje płynące z całego świata kultury. Wszyscy czekaliśmy jak artyści zareagują swoim językiem - muzyką. Jeden z pierwszych coverów pojawił się w The Late Show with Stephen Colbert, gdzie zespół szefa muzycznego Jona Batiste Stay Human połączył siły z EL VY, najnowszym projektem Matta Berningera z The National i Brenda Knopfa z zespołu Meonomena. 




Let's dance z programu Stephena Colberta eksploruje wszystkie paradoksy brzmieniowe największego przeboju Davida Bowiego (i ulubionej piosenki prezydenta RP Andrzeja Dudy). Zaczyna się grupowym zaśpiewem dodanym nie z inspiracji chóralnymi zwyczajami Briana Eno, ale w toku niemal naukowej analizy kawałków z list przebojów - okazało się, że to tendencja wspólna dla numerów jeden. W programie na żywo wiodący riff piosenki grany jest sekcją dętą, która nie ma jednak tej lekkości co funkująca gitara z wyciszonymi trąbkami wersji studyjnej. Wreszcie wokal - Matt Berninger znany jest bardziej z niskiego mruczenia piosenek The National i wyraźną trudność sprawia mu wyrzucanie z siebie skocznych fraz. To nic nie szkodzi, bo nagle uświadamiamy sobie jak mało jest tam rzeczy do śpiewania - większość linii melodycznej zajmują wahnięcia gitary i potężny bas. To jakby metafora całego wokalu Bowiego, bo dalej będę się upierał, że nie miał on potężnego głosu, wszystkie umiejętności aktorskie wkładając w niezrównaną interpretację. Nieważne ile śpiewasz, ludzie nie mają słuchać słów, ale tańczyć. I ma być stylowo. 
W wersji Late Show fantastyczne są solówki zespołu Jon Batiste - popis jego samego na klawiszach jest nawet lepszy od wersji studyjnej, saksofon rozdziera linijki, a "tambourine solo was unexpected, but excellent". Rytm jest faktycznie kluczowy w takim rodzaju muzyki, jednak ujawnia mój największy problem z Let's dance - paradoksalnie nie jest to dla mnie muzyka do tańca. Bardziej jako bujający odpoczynek po najbardziej porywającym Modern Love, a w na odpowiednim mixtejpie Let's Dance umieściłbym na samym początku jako dopiero zaproszenie do wspólnej zabawy.




Dziedzictwo Davida Bowiego pomogło wypracować swój styl bardziej znanym teraz zespołom. Na swoich debiutanckich singlach (dokładniej: na b-sajdach) cover In the heat of the morning The Last Shadow Of Puppets zaakcentował ich brytyjską elegancję, a wersja Ashes to ashes girlsbandu Warpaint pomogła dziewczynom odnaleźć własne brzmienie oparte na subtelnych i eterycznych zwrotach sekcji rytmicznej (bas Jenny Lee Lindberg ♥). Z kolei The Flaming Lips wykonując u Johna Peela Life on Mars podkreślili własne szaleństwo z katalogu osobliwości "Scary Monsters and Super Creeps", tak jak Anna Calvi mocną charyzmę w Lady Griding Soul. Wstęp do All I Want LCD Soundsystem to tylko potwierdzenie instytucji "gitary z Heroes" i być może otworzyła Jamesowi Murphy drogę do gry na perkusji na Blackstar. Na playliście nie mogło zabraknąć oczywiście klasycznego coveru Nirvany jak również pięknego wokalu Misi Furtak do muzyki Davida Bowiego w Lust for life.




Kariera filmowa Davida to temat na zupełnie odmienną opowieść (żeby wspomnieć tylkowcielenie się w Nikole Tesla w Prestiżu Christophera Nolana), ale jego piosenki odgrywały istotną rolę w innych obrazach. Moim ulubionym przykładem takiego filmowego coveru jest scena z Sekretnego Życia Waltera Mitty. Space Oddity zostało potraktowane trochę w poprzek swojego pierwotnego znaczenia, bo pozbawione drugiej (tragicznej) części historii Majora Toma ilustruje heroiczny i triumfalny skok głównego bohatera. Mówimy jednak o najbardziej #uplifting filmie jaki widziałem, ale nawet gdyby cały Walter Mitty nie opierał się na tej radosnej metodzie, ważne jest tylko jedno - urocza, uśmiechnięta Kristen Wiig śpiewająca pierwszą wielką piosenkę Davida Bowiego.
Osobnym przykładem cytatu z Bowiego jest scena biegu przez ulicę do dźwięków Modern Love we francuskim Mauvais Sang. Film Leosa Caraxa obrósł takim kultem, że ten sam motyw powtarza się w Nowej Fali naszych czasów, gdy Greta Gerwig jako Frances Ha ucieka przed odpowiedzialnością. To już hołd na poziomie meta - sceny Bowiego żyją własnym życiem rezonując na następne pokolenia.




Ostatnim przykładem coverów Bowiego jest ostatnie przedsięwzięcie Amandy Palmer i Jhereka Bischoffa, którzy błyskawicznie opracowali piosenki Mistrza na kwartet smyczkowy i głosy przyjaciół, min. wspomnianej wcześniej Anny Calvi. (Płytę można kupić na Bandcampie za symbolicznego dolara, a dochód zostanie przeznaczony na cele charytatywne) Ostatnim, a może pierwszym - Bartek Chaciński zauważył kilka godzin temu, że to dopiero początek "Sezonu na Bowiego" i już za chwilę zaleją nas kolejne covery Davida. Nie mogę się już doczekać - w końcu reinterpretacja twórczości jest najwyższym rodzajem hołdu dla artysty.

PS. Pisałem już o tym jak David Bowie stworzył Arcade Fire, a także dzisiaj opublikowano dokument z realizacji ich wielkiej parady w Nowym Orleanie.


niedziela, 7 lutego 2016

2015: Płyty i imprezy




Moje ulubione płyty 2015 roku

Susanne Sudfor - Ten love songs
Nowoczesne taneczne bity, kolejny porywający ładunek syntezatorów ze Skandynawii. Płyta jest jednoznacznie o miłości, ale nie jest kolejną diagnoza na temat uczuć we współczesnym świecie. Susanne przedstawia je w praktyce - każda piosenka trafia w samo sedno, przemawia do tego, co Amerykanie nazywają"guts".

Algiers - Algiers
Najmocniejsza płyta roku - nie tylko formą, ale przede wszystkim treścią. Sprzężenia, uderzenia i bezlitosne upominanie się o godność. Wzięli sobie do serca słowa Patti Smith o tym, że jedyną bronią jakiej potrzebujemy jest gitara.

Boy - We are here
Najładniejsza płyta ubiegłego roku. I nie chodzi mi tylko o urodę wokalistek, ale całą produkcję. Jest tam wszystko czego oczekuję od dobrego, przyjemnego popu - łagodne przejścia, miłe pulsacje i tematy dyskretnie ocieplające wnętrza.

Will Butler - Policy / Lilly Hates Roses - Mokotów
Dwa albumy, które może nie aspirują do wielkości, ale słuchałem ich chyba najczęściej. I oba mają historię z którą się jakoś utożsamiam - czy to o dużym mieście, czy niezdecydowanym romansie.

Blur - The Magic Whip
Od momentu premiery myślałem o tym jako "płyta numer 5. w rankingu rocznym". Nie wróży to najlepiej, ale to przecież powrót wielkiego Blur, dzieją się rzeczy ważne i trzeba oddać królowi to co królewskie.

Kobiety - Podarte Sukienki
Kobiety pełne niespodzianek treściowych. Osiągnęły spokój i kompozycyjne zdecydowanie w warstwie formy, więc teraz pobawiły się treścią - jest świetną zabawą odczytywanie koejnych nawiązań i tropów do innych dzieł muzycznych.

Oxford Drama - In Awe
Debiut wrocławskiego duetu to najlepsza i najbardziej przyjemna elektronika zeszłego roku. I tutaj muszę się przyznać do wstydliwego zaniedbania, że nie opisałem ich jeszcze na blogu, ale czekałem na ich występ na WROsoudzie (który nie odbył się z przyczyn technicznych, bo zagrali w Imparcie miesiąc przed tym festiwalem).

Sufjan Stevens - Carrie and Lowell
To trochę smutne jeśli pomyśli się jak dużą trudność sprawia recenzentom opisanie tak prostej płyty, składającej się tylko z akustyków i ballad. Ale nie da się inaczej, bo to najbardziej zwyczajny album mówiący o najbardziej prozaicznej z ważnych rzeczy - o rodzinie.

Julia Holter -  Have you in my wilderness / Bye bye butterfly - Do come by 
Sparowalem te albumy, bo brzmią jak swoje siostry - w obu przypadkach produkcja zaprasza wokale bardzo blisko, brzmią naturalnie na samym przodzie zaraz obok basowych towarzyszy. Obie płyty intrygują też oddzielnym klimatem, do którego należy podejść spokojnie i wsłuchać się z uwagą.

Belle and Sebastian - Girls in a peacetime want to dance
Przyzwyczaliśmy się do,myśli, że Belle już na zawsze zostanie tym małym bystrym twee zespołem naszej szkoły. Poważna, różnorodna i zatrważająco dojrzała płyta - trudno powstrzymać dreszczu na słowa "now I look at you, you're a mother of two". Więcej tutaj.



Imprezy

WROsound
Najciekawszy i najlepszy festiwal we Wrocławiu. I przy okazji najważniejsza rzecz jakiej dokonałem w życiu.

OFF Festival
Może nie najlepsza koncertowo, ale chyba najprzyjemniejsza dla mnie edycja katowickiego festiwalu. Widziałem wszystko co chciałem, nic mnie nie zawiodło, jak zawsze bawiłem się świetnie.

Jazz Nad Odrą / Jazzpospolita
Niewątpliwym sukcesem w tym roku było to, że załapałem się na kilka koncertów jazzowych. Bardzo się z tego cieszę, bo w komfortowych warunkach mogłem zgłębić esencję całej muzyki - brzmienia prawdziwych instrumentów.

U2
To mój ukochany zespół, więc nie wiem, czy muszę coś dodawać. Spełniłem kilka marzeń - zobaczyć ich w hali czy usłyszeć Bad na żywo, a nie zabrakło też kilku rarytasów. Nie ma tak pięknie - tekst o tym koncercie i Berlinie to najlepsza rzecz jakiej nie miałem czasu napisać.

Afro Kolektyw
Chris Parnell grający w serialu 30 Rock powracającą postać doktora komicznie poważnym tonem mówi o przeszczepie wątroby "This is no lauhging matter, so I apologise... (wybucha śmiechem) kidney is a such a funny word". W podobnym, śmiertelnie niepoważnym tonie upłynął jedno z ostatnich tchnień wydał zespół Afro Kolektywu. Michał Hoffman rzucał uwagami o swoim odejściu również z tego świata, a na sam koniec podpisał mi się na setliście słowami "JACKU USIĄDŹ MI NA WACKU". Dziękuję.



piątek, 5 lutego 2016

2015: Single & Filmy



Rok 2015 w muzyce był taki sobie, dopiero teraz dojdzie do wielkich powrotów - Brodki, LCD Soundsystem, Radiohead, czy PJ Harvey. Ale tradycyjnie przedstawiam top10 piosenek i filmów, kolejność dowolna.



Moje ulubione single 2015 roku




Jamie xx - Loud places (feat. Romy) 
To bardzo ładne, że klubowa elektronika niepozstrzeżenie zamienia się w kawał potężnego gospla. Koniecznie w wersji od Setha Meyersa z grupowym wsparciem członków XX, Warpaint i Savages.

Tame Impala - The less I know the better
"All Tame Impala songs has epic basslines" - to fakt (z youtuba). Najlepsze, że tym razem nie wykorzystują basu do spotęgowania psychodelicznych odjazdów, ale podkreślenia zadziornego i przebojowego rytmu. Co wspaniale obrazuje teledysk od kolektywu CANADA.

Oxford Drama - Preserve
Bezbłędny i wydaje się, że zupełnie niewymuszony singiel wrocławskich debiutantów. Stworzony do zapętlania przez powracającą linię basu z przyklejoną do niej głosem Gosi Dryjańskiej.

Courtney Barnett - Depreston 
Jest coś ponadczasowego, klasycznego i cholernie nostalgicznego w tej zwyczajnej opowieści o domkach i spieniaczach do kawy. Instant classic.

Pustki - O krok
Z pewnością najmilsza piosenka roku, ale przede wszystkim tekstowo jest to dowód kunsztu słownego Radka Łukasiewicza. Policzcie sylaby w refrenie - prawdziwa układanka fleksyjna. Więcej tutaj.

Kobiety - Wielki wybuch
Niebezpiecznie uwodzicielski dwugłos sprawia, że zaliczam Wielki Wybuch do gatunku piosenki bondowskiej. Kolejny singlowy klasyk Grzegorza Nawrockiego.

Piotr Zioła - Podobny
Bardzo udana próba adaptacji stylu vintage do szerszego nurtu. Może nie jest to polska Lana Del Rey, ale tajną bronią faktycznie jest kobieta - nie od dziś odnajdująca się w takich klimatach Gaba Kulka, która napisała tekst i robi klasyczne chórki.

Lilly Hates Roses - Feng Shui
Ten szczególny rodzaj za bardzo osobistej bezradności w ciemnym pokoju. O krok od wielkomiejskiej samotności filmów Sofii Coppoli. Więcej tutaj.

U.S. Girls - Damn that valley
Zwichrowany przez wiatr historii niespokojnie szamaniczny atak na instytucje państwowe. Intryguje tak jak wzrok z okładki Half free. U.S. Girl cares.

Ryan Adams - Style
Kto by pomyślał, że coverowanie Taylor Swift przyniesie nam najbardziej porywający gitarowy utwór roku. Kiedy odrzucimy już uprzedzenia i popowe fatałaszki okaże się, że niezależnie od czasów pokoleniowe hymny zawsze są do siebie podobne. Więcej tutaj.

Dead Weather - Impossible winner
Taką Alison Mosshart kochamy najbardziej - trochę kripi, majestatyczną, bohaterską i klasyczną jak jedna z ikon wielkich czasów bluesa i fortepianu.

Honourable mention Taco Hemingway - Następna Stacja
Nie sposób nie zauważyć zamieszania jakie zrobił ten koleś z Warszawki. Nawet na najbardziej prestiżowej antenie w kraju, o czym piszę więcej tutaj.



Moje ulubione filmy 2015 roku




Inherent Vice 
Jednak nie znalazł drogi do repertuaru polskich kin, ale gdzieś musi się pojawić w moim topie. Klimat jest tak niesamowity, że można się nim upajać nawet w narkotyczny sposób. A to zasługa nawiedzonego Joaqina Phoenixa, nakręconej muzyki Johnny'ego Greenwooda i wielostopniowego labiryntu historii Thomasa Pynchona. Więcej tutaj.

Trainwreck  
"It's a great time for women in comedy" - Tina Fey.
"We've got comedies to laugh and comedies to cry" - Seth Meyers.
"I’m So Embarrassed Right Now about my sex appeal" - Bill Hader

Body/Ciało 
Najbardziej frapujący film roku. Bo niby zwyczajny, zabawny z momentami, ale wciąż nie jestem pewny czy dobrze go zrozumiałem. Ale więcej napisałem tutaj.

Birdman 
Pewnie, że jest to "sztuka teatralna, którą ktoś nakręcił" co dla mnie jest oznaką całej masy dobrych rzeczy - wspaniałego tempa dialogów, świetnego aktorstwa, namysłu nad czymś większym i - the last, but not least - Williama Shakespeare'a. 

Spectre / Star Wars: Force Awakens 
Bardzo udane kontynuacje legendarnych serii. Co prawda mniej rewolucyjne i średnio zaskakujące, ale dały mi najwięcej kinowej radości w roku 2015. Więcej o Bondzie tutaj, a o Przebudzeniu Mocy tutaj



środa, 3 lutego 2016

SP 7'': Too many cities




Czy Radzimir Dębski to Piotr Rubik muzyki elektronicznej?
JIMEK wzbudza zachwyt mniej uświadomionych muzycznie odbiorców wprowadzając do mocnych bitów symfoniczne elementy komponowania i wykorzystując dłonie nie do klaskania, ale naśladowania Raperów Zacierających Ręce. Ma modną fryzu, przystępne produkcje, wyświetlenia na youtubie, a jego koncerty nieklasycznej muzyki wyprzedają poważne sale koncertowe.

LOL. Tylko żartowałem.
Takie porównanie do platynowego cherubina byłoby dla Radzimira Dębskiego bardzo niesprawiedliwe co najmniej z kilku powodów. Przede wsztstkim, wynoszę je z komentarzy internetowych odbiorców, którym nie chciałbym też odbierać zajawki bardziej różnorodną muzyką. Po drugie, nie znam świata hip-hopu na tyle, żeby ocenić pracę Dębskiego z raperami, ale słyszałem o niej same dobre rzeczy. Zresztą nie ogarniam też kompozycji samego Radzimira, bo jest zbyt różnorodna na jedną opinię (co samo w sobie jest już dużą zaletą). A przede wszystkim - działania Jimka mają rzeczywisty efekt. Jego występ z Miuoshem w katowickim NOSPRze nie bez powodu zdobył tytuł wydarzenia roku w plebiscycie Radiowego Domu Kultury, stał się bowiem zjawiskiem wykraczającym daleko poza ramy zwykłego koncertu. Piękny architektonicznie budynek Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia idealnie zaprezentował się lokalnej społeczności, bo ludzie czekający w dłuuugich kolejkach po bilet nie chcieli zobaczyć tylko swojego rapera, ale zaciekawieni poznać nową przestrzeń dla muzyki. Takie ponad gatunkowe połączenia różnych publiczności naprawdę mają znaczenie - o czym niestety zapomnieli włodarze Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu odpuszczając koncert Zbigniewa Wodeckiego z Mitch and Mitch.



Mimo to wydaje się, że Radzimir Dębski staje się bardziej celebrytą niż samodzielnym artystą. Jak inaczej wytłumaczyć sytuację, gdy jego najnowszym dziełem jest utwór do reklamy alkoholowej? Kompozytor stał się ambasadorem wódki Wyborowa i wygląda faktycznie luksusowo w filmie promocyjnym będącym dość dziwacznym mariażem nowoczesnych laserów i... Dużego Fiata dumnie sunącego przez noc. To bardzo ładne, że młodych ludzi można jeszcze złapać na brykę porucznika Borewicza, ale tak nachalne efekciarstwo pozostaje pustym gadżetem vintage. Gorzej, że podobnie nieuzasadniony melodycznie jest sam utwór 3 cities nie ma motywu przewodniego, jest miksem różnych pomysłów brzmieniowych. "Paryż, Warszawa, Nowy Jork. Te trzy światy kompletnie różne są razem, połączone wspólnym muzycznym tematem” Bardziej jak teaser, demo producenckie mające zaprezentować umiejętności na konsolecie, ale poza tym mało się dzieje. Te rytmy sa bardzo ciekawe, motoryka przypomina nawet wybitnie instrumentalnie LCD Soundsystem, więc generalnie nie jest źle; brzmienie zdecydowanie wyróżnia się na rodzimej scenie niejako dołączając do wywołanego w tytule międzynarodowego towarzystwa. Jest forma, ale brakuje treści - może JIMEK zrobiłby remix czegoś z nadchodzącej (spoiler alert - gitarowej) płyty Brodki? Byłoby wspaniale.




Fejsbukowa premiera nowego utworu została ogłoszona jak zawsze spontanicznie: " Oczywiście nie mogłem zrobić normalnego no i są trzy w jednym..." a w komentarzu Dębski tłumaczył, że "troche duzo sie dzieje jak na 3minutki, wiec w sumie fajnie jak posłuchacie więcej niż raz.." kwitując soczystym "o matko bosko" ze śmiesznego filmiku. Pewnie marudzę, ale nie jestem pewien, czy poważny artysta powinien zachowywać się w taki sposób. Oczekuję przemyślanych, spójnych kompozycji które znaczą coś więcej niż błyszcząca zajawka. Nie chciałbym też, aby viralowa fragmentaryczność, the best of jak ze słynnego orkiestrowego hip-hopu stało się wiodącym motywem twórczości Radzimira. Wszyscy pamiętamy co stało się z zespołem KAMP! - po nadzwyczajnych, zabójczo przebojowych singlach debiutancką płytę wydali jakieś dwa lata za późno i zmarnowali całą przewagę nad konkurencją. Teraz są tylko średni. Od przełomowej dla JIMKA wygranej w remixie Beyonce minęły prawie cztery (4!) lata i ciągle czekamy na coś większego. I znowu: "19 i 20 grudnia mieliśmy zrobic Wam w NOSPRze dwa totalnie rozne koncerty (...) Takze nie ma innej opcji: to co miało wtedy sie odbyć przesuwamy na pierwszy wolny termin a teraz ROBIMY DODATKOWY KONCERT JIMEK/MIUOSH/NOSPR", Łatwiej odcinać kupony od fajnych pomysłów, ale nie mam wątpliwości, że talent brzmieniowy Radzimira Dębskiego zasługuje na nowe ekscytujące doznania - a może nawet doczekamy się dobrych melodii?

niedziela, 24 stycznia 2016

KROPKI - KRESKI: Dance yrself clean

(fot. Marcin Oliva Soto)

Tydzień temu najfajniejszym wydarzeniem Weekendu Otwarcia Europejskiej Stolicy Kultury okazało się Silent Disco w cudownej Barbarze. 
Za konsoletą same gwiazdy Trójkowego Radiowego Domu Kultury - Michał Nogaś, Agnieszka Obrzańska i oczywiście Pani Szydłowska. 

Która totalnie zrobiła mi wieczór puszczając na swoim (niebieskim) kanale najlepszy zespół do tańczenia, czyli zmartwychwstały LCD Soundsystem.

Dziękuję < 3 

(nie to co Nogaś z jakimiś mainstreamem #tanipoklask #taniegranie #taniebity)


czwartek, 21 stycznia 2016

Puszy się i miota, pełna wrzasku i wściekłości



Niezawistna Ósemka (2016)
reż. Quentin Tarantino


Niezawistna Ósemka to najbardziej tradycyjny formalnie film Tarantino nie tylko dlatego, że jest westernem, ale przede wszystkim przypomina sztukę teatralną. Teatr tańca, danse macabre. Tak jak wrocławskie teatry mają seks i goliznę, tak samo specyfiką Tarantino są krew i flaki. Wszyscy znają historię o tym jak Quentin obejrzał setki filmów pracując w wypożyczalni wideo. Patrząc jednak na ilość dialogów i strukturę akcji jego dzieła stawiałbym bardziej na less cool czytanie dramatów Shakespeare'a. A może w filmach klasy B mówiło się tak dużo, bo nie było budżetu na efekty specjalne?

Quentin Tarantino zapowiedział, że zrobi tylko 10 filmów, co wydaje się rozsądnym postawieniem sprawy. Rozwiązania fabularne w Hateful Eight były tak przewidywalne, że nawet osoba, która obejrzała tylko jeden film Tarantino (ja, i nie było to nawet Pulp Fiction) oczekiwała ich z pewnym znużeniem. Woody Allen, inny guru snobujących się kinomanów też kręci ten sam film, ale stosuje chociaż dwa warianty opowieści: poważną (Blue Jasmine) i komediową (kilkadziesiąt innych). I zamiast filmów klasy B reinterpretuje mistrzów literatury (Wszystko gra). I - the last but not least - stawia na estetykę coraz to młodszych piękności (Emma Stone), podczas gdy Tarantino wykorzystuje dokładnie tych samych aktorów - akurat w Niezawistnej Ósemce nie ma Christopha Waltza, ale gra go Tim Roth. Dajże spokój z tymi masakrami Quentin; rozwalanie mózgu zawsze wygląda tak samo.




Zawiodła nawet tajna broń Tarantino, czyli dobór piosenek. Jack White śpiewający bluesa pasował do westernowej aury zbyt idealnie - nawet on się tym znudził! Nie mogę jednak zjechać całego soundtracku, bo zdecydowanie najlepszą rzeczą w Hateful Eight jest muzyka mistrza Ennio Morricone. A raczej dwa tematy na krzyż, bo akurat tego w 3-godzinnym filmie jest za mało. Tak czy inaczej, stylizacja formalna na klasyczne spaghetti westerny to prawdziwa przyjemność; nie bez powodu napisy początkowe dumnie wieszczą filmed by Panavision 70 mm. Za to Tarantino zawsze będzie miał u mnie szacunek - autentycznie bawi się wskrzeszaniem wielkich tradycji kina i z radością pozwala sobie na takie ekstrawagancje jak kręcenie filmu na szerokiej, szumiącej taśmie filmowej.

Jako, że wszystko musi ostatnio kończyć się na Davidzie Bowiem, przypomnę więc że użycie jego Cat People w drugowojennych Bękartach Wojny było kluczowe dla miodności zabawy tego fantastycznego filmu. Jakby nie było, Hateful Eight to już trzeci z rzędu western Quentina Tarantino, najbardziej klasyczny gatunkowo - a przez to najmniej znaczący. W Bękartach Wojny ku uciesze całego świata masakrował hitlerowców u przywracał kinu magiczną moc kreowania Historii, a Django było widowiskową vendettą czarnego niewolnika. Niezawistna Ósemka jest tylko kryminalną szaradą w stereotypowo westernowych dekoracjach. Tarantino próbował nadać filmowi ciężar gatunkowy - wywołał nawet skandal oskarżając amerykańską policję o nadużywanie przemocy wobec czarnoskórych obywateli. Funkcjonariusze ogłosili bojkot, a film ciągle jest zbyt rozmyty tematycznie. Czarni przeciwko Meksykanom, kobiety przeciw mężczyznom, konfederaci przeciwko unii, szeryf walczy z gangiem.... Problem w tym, że Tarantino przesunął poziom przemocy i okrucieństwa tak absurdalnie daleko, że wojna wszystkich ze wszystkimi wydaje się być naturalnym stanem rzeczy i nieludzki chaos nie robi już na nas żadnego wrażenia.


PS. Tytuł pochodzi oczywiście z monologu Makbeta. Prawda, że pasuje idealnie? 

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Absolute beginners, czyli jak David Bowie stworzył Arcade Fire


Amerykańska pisarka Molly Knight opublikowała wczoraj na twitterze opowieść o tym jak David Bowie stworzył zespół Arcade Fire:



ok I have a David Bowie story
Right after the Arcade Fire released Funeral they played a gig at Webster Hall that was so DIY they were selling their own merch
at a little table in the front and Win Butler was giving his number out to every blogger and aspiring blogger who said they liked the music
(I called the number the next day and it went to voicemail and it was Win's voice saying "Hi! You've reached Arcade Fire and hung up)
Anyway that's how early it was in that band's history. And I felt pretty #smug for seeing one of their first NYC gigs and knowing
they were going to blow up even tho I didn't really know any of their songs.
I was by myself. There were a lot of tall dudes on the floor so I went to the balcony for a better view.
Concert gets going. There was this older dude, also by himself, standing five feet away signing every word to every song.
I realize it is David Fucking Bowie,
I spend the next two hours watching him sing Arcade Fire songs and Talking Heads covers.
He was just standing there singing in jeans and a t-shirt. Looking like your cool uncle but way more handsome.
I think maybe only one or two people noticed him. Someone creeped a blurry pic that wound up on Brooklyn Vegan, but that was it.
Anyway, I spent two hours running through what I would say to him when the show was over. And I had my chance but I wussed out.
The next day I went to Tower Records on Lafayette to buy the CD. The guy told me they were sold out. "Bowie bought them all."
I didn't know that he lived a block away on Lafayette below Houston, I read later in Rolling Stone that he gifted copies to all his friends.
Bowie was just like, OK, I am going to make this weird little Canadian band happen. And he did.
I see so many established writers and artists behave like selfish brats to kids coming up. Like there isn't enough space for all of us.
When the opposite is true. The more artists you help champion the more space you help create.
I love you David Bowie. ok that's all. carry on.


Przytoczyłem historię w całości i w oryginale, bo jest naprawdę uroczo napisana. Właściwie to nie do końca wiadomo, czy wydarzała się naprawdę - magiczny numer na automatyczną sekretarkę Wina Butlera, czy minięcie się w drzwiach z Davidem Bowie wychodzącym ze sklepu z naręczem płyt. Nic nie szkodzi, to tylko dodaje uroku nowojorskiej baśni o dobrym muzycznym dziadku pomagającym utalentowanemu rodzeństwu (i kuzynostwu).



Prawdą jest, że Bowie był pierwszym wielkim fanem rodzinnego kanadyjskiego  zespołu i trudno przecenić jego faktyczny wkład w pokazanie ich światu. Jednym z ostatnich występów na żywo Davida okazała się gala Fashion Rocks gdzie razem z Arcade Fire wykonał ich Wake up i własne Five years. Spójrzcie tylko na nich, trudno o szczęśliwszych muzykantów.

Po śmierci Bowiego Win Butler napisał, że nie tylko stworzył świat, w którym jego zespół mógł istnieć, ale również zaprosił ich do niego z grace and warmth. Cały czas nad nimi czuwał - także twórczo, bo dorzucił swoje trzy grosze do powstania ostatniego albumu Kanadyjczyków.Usłyszawszy piosenkę Reflektor zagroził, że jak szybko jej nie wydadzą, ukradnie ją dla siebie - po czym dograł chórki do tego utworu. Tak jak 40 lat wcześniej John Lennon podrzucił mu Fame, pierwszy singiel Bowiego na amerykańskiej liście przebojów, tak teraz David włączył się do najlepszej (okej, na pewno najdojrzalszej) płyty Arcade Fire.
  





Kanadyjscy wychowankowie uczcili pamięć mentora w najlepszy możliwy sposób - organizując wielką paradę "Pretty things" pod hasłem "Dress in your best Bowie outfit or something more strange". Uliczne parady z towarzystwem orkiestry dętej to tradycja w Nowym Orleanie, gdzie odbyła się cała impreza. "Bowie chciałby, żebyśmy świętowali w ten sposób. Z teatrem, tradycją i muzyką. Chciałby wyrwać ludzi do tańczenia na ulicy".





Jest coś bardzo ciepłego w myśli, że David Bowie zrobił wszystkie nasze ulubione płyty, tylko dopiero musimy to ogarnąć. 

czwartek, 14 stycznia 2016

Duży spryciarz

The Big Short (2016)
reż. Adam McKay


Joseph Cambell, wybitny antropolog i religioznawca, który miał swój wkład w sukces Gwiezdnych Wojen, w swoich badaniach nad strukturami mitycznymi wspólnymi dla wszystkich kultur wyróżnił pojęcie "trickstera". Jest to "sprytny zwierzak, lub ptak; kradnie ogień i przekazuje go całej sztafecie ptaków lub zwierząt biegnących za nim". Korzystając ze sprytu i niewielokich rozmiarów trickster zdobywa od wielkich jego świata rzecz potrzebną do usprawniania egzystencji swoich ziomków. Takimi tricksterami można nazwać bohaterów reporterskich książek Michaela Lewisa - Moneyball i The Big Short. Obie zostały zekranizowane - pierwsza z nich opowiada o menedżerze baseballowym (w tej roli Brad Pitt), który wykorzystując analizę statystyczną, nieufność do tradycyjną zasad rynku i matematyczną arogancję innych drużyn kupuje za niewielkie pieniądze świetnych zawodników. Podtytuł książki to Nieczysta gra, bo wszystko kręci się wokół pieniędzy - drużyna Billy'ego Bane'a jako biedna musi liczyć na potknięcia decyzyjne większych firm. Które są na szczęście zaślepione bogactwem gardzą wiedzą i przestają kierować się racjonalnymi przesłankami.

Motyw ten powraca w The Big Short, filmie który można oglądać teraz w kinach. Grupa mniejszych inwestorów zauważa nie tyle lukę, a wielką dziurę w rynku nieruchomości USA; postanawiają więc wykorzystać niewydolność systemu, aby zarobić na jego nieuchronnym upadku. Tak samo jak menedżer z Moneyballa, nie mogą uwierzyć, że to co dla nich jest logiczną oczywistością, uchodzi uwadze całemu światu bankowemu. "To gorzej niż zbrodnia, to błąd". Grube ryby i wielkie organizacje okazują się głupcami, dosłownie krótkowzrocznymi (świetny rekwizyt w filmie!), bo myślą tylko o następnej premii, o następnym przekręcie. Zadufanymi w sobie kretynami pewnymi, że hossa będzie trwać wiecznie.




Bardzo nie lubię Wilka z Wall Street, jeden z najgorszych filmów, na który straciłem pieniądze (w końcu o tym opowiada, hehs). Niekończący się pochód głośnych imprez, narkotyków i pijackich zabaw. Od samego początku wiemy, że główny bohater jest chciwym oszustem, dlaczego więc ciągnie się to aż 3 godziny? W jego charakterze nic się nie zmienia, cały czas jest tak samo irytujący, a ja jakoś i tak nie mogę uwierzyć Leo DiCaprio. The Big Short pokazuje, że wystarczy szybki montaż i uzasadnione wkurwienie aby skutecznie pokazać chciwość sektora bankowego. Po zwiastunie i gwiazdorskiej obsadzie spodziewałem się formalnej powtórki z (też świetnego) American Hustle - filmu napędzanego dynamizmem postaci. Big Short jest zabawny i szybki, ale dochodzi do tego metodami ustawionymi dokładnie w odwrotnej kolejności. Komizm postaci opiera się na niemal złowieszczym spokoju i powolnej, miejscami teatralnej ekspozycji. Genialny jest w swojej psychopatycznej oszczędności Christian Bale, który trochę przejął pozę napuszonego gbura Steve'a Carrela z Foxcatchera. On też tam jest, wdzięcznie wydzierając się w Big Shoucie, też oscarowo. Charaktery są świetnie przedstawione, nie przeszarżowane, intencje każdego z nich starannie wytłumaczone, podczas gdy wstawki montażowe to wspaniałe, rozbudowane formalnie szaleństwa. I dokładnie takie ma być, musi być efekciarsko, bo właśnie na tym polega kłamstwo rynków finansowych - sprzedają nie kredyty, ale piękne obrazki, muszą nas omamić błyszczącą konsumpcją aby odwrócić uwagę od rat i zepsutych mechanizmów finansowych.

Najmocniejszą stroną The Big Short jest bezbłędny montaż, wprowadzający doskonałą harmonię elementów filmu, sam w sobie grający ogromną rolę w kompozycji historii. Z jednej stronie absurdalni celebryci i pieski z internetu (razem z odpowiednio dobranymi piosenkami!) wprowadzają atmosferę karnawału wydawania, pusty śmiech komediowy, który siłą rzeczy musi przykryć poważne analizy gospodarcze. Ale zalew gagów tamują przekleństwa Steve'a Carella wołającego na betonowej dżunglji o odrobinę sprawiedliwości. W pewnym momencie ubawieni zastanawiamy się skąd ten grobowy ton, "why so serious"? Dramat spokojnie dogrywa koniec świata, abyśmy zdążyli się ocknąć i zobaczyć, że - oprócz bohaterów filmu - na kryzysie straciliśmy absolutnie wszyscy.


PS. Jeśli chodzi o Moneyball, to dobrze że udało mi się przeczytać książkę, bo scenariusz adaptowany Aarona Sorkina skupia się bardziej na osobistej historii głównego bohatera, oscarowo zmęczonego Brada Pitta. Który powinien dostać tą złotą nagrodę, ale i tak polecam film i papierowy pierwowzór #ciężkieksiążki. 

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Starman



Podczas mojego pierwszego Openera w... (rzut oka na starannie obciętą opaskę)   2011 roku byłem zajęty głównie wyśmiewaniem morza hipsterów i przekonywaniem wszystkich wokoło, że przyjechałem na koncert The National, a nie Coldplay. Fajnie byłoby też poderwać jakąś alternatywną niewiastę na wakacyjny tekst Damona Albarna "du bist sehr schon, but we haven't been entroduced". I właśnie wtedy Mikołaj zauważył w tłumie dziewczynę, która miała na ramieniu torbę z Davidem Bowie. Nie mogłem zobaczyć dokładnie jej twarzy, ale to w zupełności wystarczyło, aby się zakochać się w niej na całe pół minuty. Cool dziewczyna lubiąca Davida Bowiego - to było wszystko czego mogliśmy sobie wtedy życzyć.

Jakiś czas potem Bowie obchodził jakiś jubileusz i widząc Jego twarz na okładce Wyborczej kupiłem gazetę w Kolporterze zasypanego śniegiem Lublina. Właśnie przyjechaliśmy na Przegląd Inscenizacji Williama Shakespeare'a w języku angielskim, aby spotkać się z członkami Grupy Pod Wiszącym Kotem. Kocham ich wszystkich, ale czekało mnie srogie rozczarowanie, gdy Dorota nie rozpoznała Jego twarzy w artykule. Zdążyłem już się na niej poznać jako na ciekawej oraz inteligentnej osbóce, ale nieznajomość Bowiego to jest dealbraker. Jakoś to jednak przeżyłem i w końcu - nauczyłem nieświadome dziecko kto jest największą postacią całej popkultury.

Muszę przyznać, że nie słuchałem muzki Bowiego bardzo często, nie znam nawet połowy Jego dyskografii. Oczywiście Hunky Dory, Ziggy Stardust (and the spiders from Mars), Always crushing in the same car z onieśmielającego Low i moja ulubiona piosneka taneczna, czyli Young Americans (dzięki Paulina). Miałem nawet okazję usłyszeć na żywo autora tamtej legendarnej solówki na saksofonie, Davida Sanborna podczas jego koncertu na Jazzie nad Odrą. Ale to wciąż za mało jeśli pamiętamy jak wielu rzeczy dokonał i zdamy sobie sprawę, że zainspirował w zasadzie wszystkich artystów muzyki rozrywkowej. Słuchałem za mało Jego muzyki, ale zawsze pamiętałem, że David Bowie invented cool, marzyłem, żeby być tak fajny jak on. Przecież mój inny bohater fajności Damon Albarn jest jego naturalnym następcą, angielskim synem Thin White Duka. Nawet jeśli stracimy słuch, zapomnimy biegu melodii, styl Bowiego przebijać się będzie z każdej ładnej okładki i każdego pokazu mody. Ale chyba o to chodzi - żeby pozostał nieodgadnioną Legendą i żeby zawsze nas ciekawił.

Panuje przekonanie, żenajwiększe legendy powienny umierać młodo, aby świat zapamiętał ich w sile młodości - jak Elvis, Marilyn Monroe, Jim Morrison, cały Klub 27, czy Zbyszek Cybulski. David Bowie w wieku 69 lat przeżył jednak wiele żywotów, przybierał wiele twarzy, odradzał się w wielu postaciach i odchodził - z powrotem w kosmos jak Ziggy Stardust. Powiedzieć, że nie ma jednego Davida Bowiego to banał, ale jak trudno wyobrazić go sobie jako zwykłego człowieka! Nawet teraz.
Przeglądając dzisiaj rano Twittera natknąłem się na link do konta @RealDavidBowie z opisem "PILNE". Pomyślałem sobie, co to możebyć tak nagłego, może rusza w trasę promującą najnowszy Blackstar, może wreszcie zagra w Polsce? Gdy po chwili załadował mi się feed, zobaczyłem info o Jego śmierci i mimowolnie uśmiechnąłem się. Tragiczna wiadomość z trudem do mnie docierała, bo nagle ogarnęła mnie dziwna ekscytacja, jakby ogłosił nowy projekt artystyczny. Przecież wiedział o chorobie i zdążył nagrać jeszcze dwie świetne płyty.Rację ma Jacek Cieślak mówiący, że wyreżyserował nawet własną śmierć.
Ostanie dzieło Davida Bowiego.


czwartek, 7 stycznia 2016

Przebudzenie mitów


Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy (2015)
reż. J. J. Abrams

J.J. Abrams świetnie poradził sobie z realizacją nowych Gwiezdnych Wojen, o co byłem spokojny już od dawna. A dokładniej od chwili gdy zobaczyłem jego Super 8 - hołd reżysera dla Kina Nowej Przygody. Tym ekscytującym terminem określano zrealizowane w latach 70-tych pierwsze filmy Georga Lucasa i Stephena Spielberga takie jak Szczęki czy Bliskie Spotkania Trzeciego Stopnia, które to obrazy zawładnęły masową wyobraźnią nastolatków na całym świecie. Super 8 wzorowo przywołuje atmosferę tamtych prostych opowieści o dzieciakach dzielnie walczących z groźną organizacją, wrzuconych w sam środek wydarzeń wśród dziejących się wśród kosmicznych rekwizytów. Pasja i entuzjazm Abramsa (oraz wybranych w bezbłędnym castingu młodych aktorów) przenosi się na widzów tęskniących za tradycyjnymi efektami specjalnymi i szumem analogowej taśmy filmowej. Podobnie jest z Przebudzeniem Mocy - J(ar) J(ar) jest wielkim fanem serii i korzystając ze sprawdzonych metod postawił na czystą kinową rozrywkę.




Trzeba przyznać, że zrobienie pełnego akcji i dynamicznych postaci filmu przygodowego wyszło Abramsowi o wiele lepiej niż Lucasowi. Jest po prostu lepszym reżyserem - może dlatego, że w kwestiach technicznych jest fanem nie George'a, a Stephena Spielberga. Pierwsza (aktorska) scena Przebudzenia Mocy odsyła do Indiany Jonesa (Poe Decameron, yeah!), a światła lądujących wśród tubylców statków kosmicznych przypominają Bliskie Spotkania Trzeciego Stopnia (no dobra, Wojnę Światów, ale głupota tego filmu osobiście mnie obraża). Na ekranie dzieje się o wiele więcej niż chociażby w Zemście Sithów, tempo jest większe, sporo jest chociażby scen batalistycznych z użyciem piechoty i szybkich zbliżeń kamery (wydaje mi się, że widziałem to już wcześniej w Ataku Klonów). Jest trochę chaosu, wszyscy się spieszą, ale akurat w kwestii pojedynków na miecze świetlne stoję po stronie Abramsa celowo rezygnującego z choreografii na rzecz surowych, bardziej brutalnych uderzeń. Wszystko i tak rekompensują astralne widoki i wspaniałe sekwencje lotów statkami kosmicznymi - czy jest to majestatyczny Sokół Milenium, czy zaskakująco realne małe szturmowce (nie chcę spojlerować, ale Poe Decameron lata na każdym sprzęcie). Udał się ambitny zamiar twórców o stworzeniu jak najbardziej realnych modeli i faktycznych (czyt. nie-komputerowych) efektów specjalnych - kurz wraku na Jakku można poczuć w zębach. A już absolutnym triumfem jest jest postać BB-8, następcy R2-D2, przeuroczego robocika jeżdżącego (na) sobie po lokacjach - jeszcze nigdy dwie kulki nie wzbudzały tak wielu emocji. (Jakby jeszcze było tego mało, jego "głos" stworzył sam Bill Hader!!!).



To, że Abrams jest fanem gwiezdnej sagi ma też jednak swoją ciemną stronę - strach przed wprowadzaniem własnych pomysłów. Akcja Przebudzenia Mocy wydaje się dokładnie przepisana z Nowej Nadziei. Używanie wyrażenia "nie chcę spojlerować" mija się trochę z celem, gdy i tak oglądaliśmy IV epizod, a rozwiązania fabularne w nowym filmie są rozmieszczane nawet w tych samych momentach czasowych. Szkoda tej powtórki z rozrywki, bo akurat nowe postaci są absolutnie fantastyczne; złożone charakterologicznie i prosto wychodzący z "naszego" pokolenia. Oczywiście jaram się Rey, graną przez śliczną Brytyjkę Daisy Ridley. To nie tylko next geek crush, ale w zgodzie z duchem czasów, ta dziewczyna jest najważniejszą osobę całego filmu, samodzielną wojowniczką (może za bardzo Lara Croft?) z cudnym utyskiwaniem (takich żartów nie powstydziłyby się Amy z Tiną) na dżentelmeńską pomoc Finna . Który jest kolejnym znakiem równouprawnienia w filmowym uniwersum jako szturmowiec grany przez czarnoskórego aktora. Jego przejście na jasną stronę jest nieco zbyt łatwe, a on sam cały czas za bardzo przestraszony, jednak całkowicie przekonał mnie do swoich motywacji dosłownie w dwóch zdaniach. Wielka klasa grania, ale hej, czy aktorzy nie powinni dostać więcej czasu dramatycznego? Han i Leia definiują swoje trudne jak zawsze uczucia w trzech scenach, a Poe Decameron jest fajny w czterech wejściach. I wreszcie Kylo Ren (Adam Driver), prawdziwy antybohater naszych czasów. Chociażby dlatego, że jest bajerancki, rozpieszczony, a jego twitty są viralowym mistrzostwem lolcontentu social media. Oczywiście bardzo dużo brakuje mu do Dartha Vadera (most iconic villan ever), ale właśnie cała postać stworzona jest na tym konflikcie, niemożności dorośnięcia do jego złowieszczej legendy. Mało tego, archetypiczne tropy leżące u genezy upadłego Anakina idealnie tłumaczą też Kylo Rena:

Świadomość jest tylko drugorzędnym organem całości ludzkiego jestestwa i nie powinna dążyć do panowania (...) Jeśli ten ktoś nie uświadomi sobie tego, może stać się kimś takim jak Darth Vader. Jeśli człowiek upiera się przy pewnym programie i nie słucha, czego domaga się jego serce, ryzykuje popadnięcie w schizofrenię.

(z Josepha Cambella, o nim za chwilę). Można krytykować emocjonalną niestabilność młodziana, ale właśnie szaleństwo wydaje mi się w nim najciekawsze.




Właściwie to mógłbym napisać recenzję Przebudzenia Mocy na tydzień przed obejrzeniem filmu: że wszystko tak samo dobrze, fun fun fun i stare dobre star warsy, brawo Jar Jar Abrams, no i jaram się nowymi bohaterami. Sytuacja trochę jak ze Spectre: zasłużona seria, wiele przygód, sprawdzona ekipa, (scena pojazdu latającego przebijającego się przez śnieg), a nawet Daniel Craig wystąpił incognito jak szturmowiec w całkiem istotnej scenie. Jednak tam gdzie czekałem na wybuchy bondowskiej formuły, w Gwiezdnych Wojnach przeszkadzała mi ta sama legenda przestawiona w lepszych dekoracjach. Może tak właśnie ma to wyglądać?
George Lucas praktycznie rzecz biorąc nie jest autorem Gwiezdnej Sagi, co najwyżej zaadaptował do warunków kosmicznych motywy od zawsze krążące w kulturze. A znalazł je u Josepha Cambella, wybitnego antropologa i religioznawcę, który twierdzi, że
Istnieje pewna typowa sekwencja czynów bohatera, którą można odnaleźć we wszystkich opowieściach na całym świecie i we wszystkich epokach historycznych (...) Początek przygody bohatera zwykle jest taki, że komuś coś zostaje zarane, alebo ten ktoś czuje, iż w normalnych doświadczeniach, dostępnych bądź dozwolonych członkom jego społeczności, czegoś brak. Ta osoba podejmuje wówczas serię przygód wykraczających poza normalność, ażeby odzyskać to co utracone, albo odkryć jakiś eliksir życia.

Lucas nie popełnił plagiatu, żeby znaleźć fajną historyjkę - zebrał wszystkie opowieści w jedną, bo technologiczny świat potrzebował nowej baśni. Każdy z nas jej potrzebuje, odruchowo rozpoznając drzemiące w nas wątki i odnajdując najgłębszy sens i morał tłumaczący życie. Kiedyś były to baśnie Andersena, czy braci Grimm, dzisiaj jesteśmy świadkami narodzin nowej mitologii. Gwiezdne Wojny zdobyły już swoje szczególne miejsce w popkulturze, a teraz J. J. Abrams przepisując na nowo fabułę Nowej Nadziei uświadomił nam jak wielka jest to historia. Za 200, 300 lat nie będzie może Hollywoodu, figurek i blockbusterów, ale jeśli obok Homera i Shakespeare'a przetrwa jakaś historia z naszych czasów, będzie zaczynała się "dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...".


PS. Cytaty pochodzą z książki Potęga Mitu Josepha Cambella, zbioru rozmów telewizyjnych przeprowadzonych na ranczo George'a Lucasa. Bardzo polecam szukanie spojlerów w taki sposób.