background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

poniedziałek, 19 stycznia 2015

MIXTAPE : Blue Monday



Za Wikipedią:

Blue Monday – wprowadzone przez Cliffa Arnalla określenie najbardziej depresyjnego dnia w roku, przypadającego jakoby w poniedziałek ostatniego pełnego tygodnia stycznia.
Pseudonaukowy termin Blue Monday (ang. Smutny, przygnębiający poniedziałek) wprowadził w 2004 roku Cliff Arnall – brytyjski psycholog, pracownik Cardiff University. Arnall wyznaczał datę najgorszego dnia roku za pomocą wzoru matematycznego uwzględniającego czynniki meteorologiczne (krótki dzień, niskie nasłonecznienie), psychologiczne (świadomość niedotrzymania postanowień noworocznych) i ekonomiczne (czas, który upłynął od Bożego Narodzenia powoduje, że kończą się terminy płatności kredytów związanych z zakupami świątecznymi).

1. King Krule - Baby blue
2. The Walkman - The Blue Route
3. The Horrors - Endless Blue
4. Robert Glasper Experiment - Afro Blue (feat. Erykah Badu)
5. Mando Diao - Blue Lining, White Trenchcoat
6. Arcade Fire - Deep Blue
7. Mazzy Star - Blue Light
8. Cold War Kids - Royal Blue
9. Daniele Luppi and Danger Mouse - Roman Blue
10. Coldplay - Don't panic (The Blue Room EP)
11. The Smiths - Asleep
12. Isabella Rosselini - Blue Velvet
13. Kylie Minogue - Can't get Blue Monday out of my head




 


PS. Podobne mixtejpy będą się pojawiać na blogu częściej, mam nadzieję, że nowy cykl Wam się spodoba.

piątek, 16 stycznia 2015

2014: Płyty & Imprezy


Zapraszam na drugą część rocznego podsumowania. Dzisiaj to co najważniejsze - płyty długogrające. Sam z siebie zrezygnowałem z szukania jakiejś tendencji wiodącej. Tylko trzy płyty z Polski, ale te damskie były moimi ulubionymi w ogóle - gdybym skusił się na ułożenie w kolejność, na pewno byłyby na podium "moich" ulubionych rzeczy.

Moje ulubione płyty roku 2014

Angus and Julia Stone - Angus and Julia Stone
Bardzo ładna i bardzo ciepła płyta. Już na samym początku wiecie o chodzi mi z tym określeniem "ulubione płyty".

Coldplay - Ghost Stories
Nareszcie poszli po rozum do głowy i zagrali mniej niż jak najwięcej. Wyszła najbardziej urokliwa płyta od dawna, coś w rodzaju smutniejszego, ale bardziej dorosłego Parachutes. Całą recenzję spisałem tutaj

Damon Albarn - Everyday Robots
Najbardziej bezpośrednio dzieło Damona Albarna. Kolejne ballady o elektronicznej temperaturze niepostrzeżenie stają się esejami na temat dzisiejszego świata technologii. Muzyczna wersja Her, a o nastoju całości pisałem tutaj.

Erlend Oye - Legao
Trudno nie lubić tej płyty. Trudno wymyślić większy banał? Być może, ale wszystko tam się świeci, uśmiecha i zaprasza do bujania (a nawet może coś o tym napiszę niebawem).

Julia Marcell - Sentiments
Intensywna i zadziorna Julia rozprawia się z dorastaniem. Z jego całym rozczarowaniem, doznawaniem i walczeniem o kształt samego siebie. Świetne rytmy i wcale gitarowe melodie. Trochę więcej tutaj

Jungle - Jungle
O tym jak porywające mogą być brytyjskie tańce przyprószone około-karaibskimi (?) rytmami przekonywał już Jack Penate. Szkoda, że sam nic nie robi, a tutaj podobne rzeczy w większym i bardziej imprezowym kolektywie.

Michał Biela - michał biela
Siła ciszy, spokoju, ballady. Dawno nie słyszałem tak harmonijnych i przyjemnych dla ucha wokali grzejących uszy jak gitara przy ognisku. (Płytę można ściągnąć bez opłat, ale zachęcam do wsparcia finansowego, bo zakumplujecie się z Michałem wraz z pierwszym odsłuchem, a potem tak głupio za darmo). 

Pustki - Safari
Najbardziej zaskakująca, najciekawsza brzmieniowo i chyba najmądrzejsza (z humorem) płyta roku. Także ta zwyczajnie najlepsza, o czym pisałem tutaj.

Spoon - They got my soul
Stare dobre indie na gitarach. Spoon to już instytucja, więc bez większego wysiłku wyprzedzili nieopierzoną i przestrojoną konkurencję. No i tak, chciałbym ich na OFFa. 

U2 - Songs of Innocence
Po raz kolejny kapituluję z obiektywną oceną tego zespołu. Muszę jednak przyznać, że bardzo im się przydał powrót do lat młodości - nawet ja nie spodziewałem się płyty tak świeżej, różnorodnej i wyzwalająco swobodnej.









Jeśli longplaye są rzeczą esencjonalną w kolekcji muzycznej, to chodzenie na koncerty są solą interesowania się dźwiękami w ogóle. Pół Polski, nawet z Częstochową i tylko dwie rzeczy z Wrocławia. Ale to moje miasto może sobie pozwolić na tak pojedynczą reprezentację, bo na WROsound pokazali(śmy) najlepszą część dolnośląskiej sceny muzycznej.
(w Nazwach kryją się odnośniki do moich tekstów, którymi opisywałem dane wydarzenie. Od Sonimiki mam tylko zdjęcie, ale też ładne).

Moje ulubione wydarzenia roku 2014

Soniamiki, 7 czerwca, Muzyczne Podwórko, Częstochowa
Letni koncert - nie tylko jeśli chodzi o pogodę, ale o ogólną atmosferę. Wprowadzoną także przez narrację samej Zosi Mikuckiej, która stworzyła coś pomiędzy monologiem, a słuchowiskiem radiowym.

OFF Festival, 1-3 sierpnia, Katowice, Dolina Trzech Stawów, Katowice
Od wielu lat najlepszy festiwal w Polsce. Po całym cyklu postów na jego temat nie mam już pomysłu jak mógłbym wyrazić swoją miłość do tej imprezy.

Zuzanna, 21 września, Kino Świteź, Pajęczno
Co tam Czesław, gwiazda akordeonu jest tylko jedna. Przez cały wieczór towarzyszyły mi emocje niemal fizyczne, cała moc z tak niewinnie (i ładnie) wyglądającej osóbki.

WROsound, 24-25 października, Impart, Wrocław
Najlepsza impreza na Dolnym Śląsku pokazująca nie tylko Wrocław, ale wszystko co z nim związane - zarówno przez ślady kulturowe jak i drogi rzeczne.

Julia Marcell, 13 listopada, Stary Klasztor, Wrocław
Trafiła do mnie mocniej i łatwiej niż "Music from America so proudly universal" Jacka White'a. Jej piosenki są o wiele bardziej moje.




wtorek, 13 stycznia 2015

2014: Single & Filmy

Podsumowania roku miałem nie robić w ogóle, ale głupio tak zostać bez niczego. (Dłuższy i bogatszy opis roku zrobiłem dla 2013). Nawet dla siebie; zawsze coś zostanie w pamięci bloga. Najważniejsze kryterium w przedstawionych Dziełach było jak najbardziej subiektywne - wybieram zestaw nie najlepszych, ale ulubionych rzeczy z poprzedniego roku. Kolejność alfabetyczna.

Moje ulubione single roku 2014:



Afro Kolektyw - Ochroniarzem być
Kolejny niemęski, manifest Michała Hofmanna. Tym razy zamglony oparami alkoholu. Oto idealny jest samotny dzień / bądź uprzejma kiedy odrzucasz mnie.

Artur Rojek - Syreny
Nie przyłączam się do zachwytów nad jego solową płytą, ale nie było w Polsce ładniejszego przetłumaczenia rytmiki Arcade Fire. Więcej tutaj.

Damon Albarn - Lonely press play
Pewnie się powtarzam, ale Damon Albarn po raz kolejny ratuje dla świata instytucję love song to set us free. Wciąż potrzebujemy takich piosenek; tutaj o samotności w sieci elektronice.

The Do - Despair, Hangover & Ecstasy
Francuska elektronika zawsze ma w sobie coś ładnie namacalnego. Ale już kompletnie uwiódł mnie taniec z teledysku.

Jonathan Wilson - Love to love
Kojarzy mi się z wakacjami, ta cała przestrzeń i swoboda. Nie zagranie tego na OFFie było naprawdę perfidnym posunięciem setlistowym. Więcej tutaj.

Kristen - Music will soothe me
Najfajniejszy gitarowy riff roku! I ileż tam robi perkusja. Mistrzowie klimatu; tym razem typowo indyjskiego. Więcej tutaj

Milcz Serce - Atom
Energetyczny pocisk. Niebywale przebojowa i urzekająca tekstem piosenka. Mam nadzieję, że to tylko początek tego wciąż niedocenianego zespołu.

Nervy - Euforia
Właściwie mniej piosenka, a bardziej prezentacja mocy brzmienia. Nikt jeszcze nie miksował dęciaków i elektroniki w taki sposób. Więcej tutaj.

Spoon - Do you
Moje ulubione brzmienie - jak zwykle bardzo inteligentnie podbijają tempo akordu. Trochę Blur z Coffee & TV, trochę radiowy przebój w stylu konkretniejszego The Shins.

U2 - Every breaking wave
With or without you XXI w. Ma w sobie wszystkie najmocniejsze i najbardziej rozpaczliwe elementy ballad U2. Klasyk.

Zapraszam też na odpowiednią playlistę na Spotify.



Moje ulubione filmy 2014 roku:



20 000 dni na Ziemi
Nick Cave jest jedną z tych postaci, która na pewno zasłużyła na cały film o sobie. Ustawiony, ale tym bardziej prawdziwy proces powstawania Legendy. A spotkanie z Kylie Minogue to już w ogóle crème de la crème.

American Hustle
Tempo, tempo! I do tego oparte głównie na samych brawurowo zagranych postaciach.

Begin Again
Sympatyczni ludzie śpiewają sympatyczne piosenki + świetny motyw o produkcji muzycznej.

God Help The Girl
Niby nic, że Stuart Murdoch znowu pisze o dziewczynach, ale tak jakby bardziej. Przepiękny i (niestety) prawdziwy musical. Recenzja tutaj, ale pisałem też tutaj.

Her
Bez wątpienia najważniejszy film ostatnich lat. Czekałem na dzieło, które pokaże jak bardzo technologia wpływa na nasze relacje. O filmie wspominałem tutaj.




środa, 7 stycznia 2015

Gwen Stories


Coldplay - Ghost Stories (2014)


Na przestrzeni swojej wieloletniej kariery Coldplay wciąż boryka się z uporczywym pytaniem - czy jest to zespół grający pop, czy może alternatywę? Podobne porównania nie są rzecz jasna najbardziej rozsądne, ale w świetle powszechnej powagi postrzegania gatunkowego można nadać im odrobinę sensu. Na potrzeby tego tekstu przyjmijmy proste założenie, że pop opiera się na melodii oraz harmonii, alternatywa natomiast skupia się na brzmieniu i modyfikacjach materiału nutowego. Chris Martin jest urodzonym melodystą, więc jego zespół to zespół pop. Nie chciałbym, aby zabrzmiało to jak jakaś obelga; warto pamiętać, ze w (pop)kulturze anglosaskiej terminem pop music określa się całą muzykę nie-poważną. Nasze przekonanie o miałkości popu faktycznie może mieć podstawy radiowe, lecz są sposoby, aby uszlachetnić ten gatunek muzyczny.





Po pierwsze - klimat. Jeśli dysponujemy bardzo ładną melodią, taką bez zgrzytów alternatywy, możemy pójść z nią w dwie strony: reklamę (bo przystępna dla ogółu), lub kołysankę. Ta ostatnia opcja charakteryzuje się bowiem harmonijnością, łagodnym biegiem i klimatem właśnie. Wydaje mi się, że kluczową decyzją podczas pracy nad Ghost Stories było postawienie na ten aspekt uroku. Urzekają pieczołowicie ustawione drobiazgi takie jak wyciszenia, repetycje czy wreszcie całkowite rozmycie Midnight (najmniej koldplejowego utworu Coldplay). Magic - taki tytuł nosi kołysanka promująca wydawnictwo. Dopiero później doceniłem jak bardzo musieli się starać, aby zagrać jak najmniej; dwoma akordami i zaledwie dwoma instrumentami. Na temat cierpliwie utkanego O pisałem przy książce, a jest to ballada jeszcze skromniejsza niż te z naiwnych czasów Parachutes.





Inną rzeczą wzbogacającą pop są uczucia - zarówno wpisane w piosenkę jak i nasze własne, które mimochodem przypominamy sobie na dźwięk wakacyjnego hitu. Szczęśliwe emocje potrafią zmieścić się nawet do najprostszej radiowej pioseneczki, ale już smutek nadaje większy ciężar gatunkowy. Tym razem Coldplay zrezygnował z wesołej wspólnoty miałkiego przeboju Paradise. Chris Martin zabiera nas głębiej, do zatopionego w marazmie Another's Arms komunikującego się z Damonem Albarnem, bo przecież It's hard to be a lover when the TV's on (w ogóle cała płyta ma podobne brzmienie do Everyday Robots, ale to temat na inną historię). Pod względem prostoty emocji Ghost Stories jest tak wyczekiwanym przeze mnie następcą Parachutes - bardziej smutnym, zrezygnowanym, ale też pogodzonym ze światem w wyważony dorosły sposób.
Nie do końca. W ułożoną muzykę zespołu wkradają się rzeczy wcześniej nie do pomyślenie - nieczystości i zgrzyty melodyczne jak w solówce do True Love. Ta tęsknota nie mija; frustracja przebija się nawet przez EMD-owy (Electro-dance music) podkład Avicilego w Sky full of stars.






Problem muzyki pop nie tkwi w samych - idealnie przecież ułożonych - nutach, a w reakcjach otoczenia na tą najprostszą formę wyrazu. Ironistów drażni bezpośredniość w rodzaju Here comes the Sun George'a Harrisona.


Za sprawą sieci świat, nasze życie, traci swoją bezpośredniość. Bierzemy rzeczywistość, a przez to samych siebie, w nawias. Nagie życie, życie „realne”, staje się nieznośne w tej swojej oczywistości i namacalności. Zachowując bezpieczny ironiczny dystans, zawsze mogę się przecież wycofać, schować w wirtualnej (czyli umownej) rzeczywistości.

To już jest problem, o czym pisze Robert Siewiorek w Dwutygodniku. Osobiście wierzę, że są jeszcze rzeczy, których nie powinno się zasłaniać konwencją. W pewnym momencie wydawało się, że sam Chris Martin dołączył do maistreamowych pozerów, aż nagle... rozstał się z Gwyneth Paltrow. Oczywiście jest mi przykro z tego powodu, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że artystycznie sprowadziło go to być może na ziemię. Wobec rozstania wszyscy jesteśmy równi, to (na szczęście?) jedna z najbardziej demokratycznych sytuacji życiowych. I znowu rozumiem jego muzykę, gdy kończy refren tak samo jak na Yellow - banalnym I love you so. Tylko, że 15 lat temu było to jeszcze wyrazem i najwyższej radości, mógł sobie pozwolić na powiedzenie do kogoś you know. Na moim ulubionym z Ghost Stories Ink jest skierowane tylko do siebie; poprzedzone All I know i zakończone so much that it hurts. Z konieczności brakuje młodzieńczej żarliwości, ale jej miejsce zajmuje plumkanie gitary akustycznej i nucenie od niechcenia niemal pogodnej melodyjki.

niedziela, 4 stycznia 2015

SP 7'' : Nasza historia to nasza dziedzina



Na prezent to tytuł trzeciego albumu Janka Samołyka. Wydanej niedawno przed końcem starego roku i niewiele później od jego poprzedniej premiery płytowej. Pierwszy singiel promujący to wydawnictwo to Złe czasy, do tej pory bardzo dobrze radzące sobie na Liście Przebojów Programu Trzeciego.

Na plus Jankowi trzeba zaliczyć przede wszystkim wypuszeczeni kolejnego zwartego, przebojowego singla. Krótkiego, ale bardzo treściwego - w 50 sekundach zmieściła się chwytliwa zagrywka, zwrotka z trzema akordami i refren zapadający w ucho. Podobnie jak w równie udanym singlu Samołyka - Problemie z wiernością - wszystko podporządkowane jest gitarze rytmicznej prowadzącej melodię w jak najbardziej naturalny, harmonijny sposób.
Na minus jednak można odebrać to, że to kolejna piosenka napisana w tym samym stylu. Ciężko znaleźć coś nowego w Jankowym brzmieniu, miejscami zdają się zamieniać tylko akordy. Nagrywanie "na setkę" ma swój urok, ale instrumentarium zespołu Samołyka wydaje się być wciąż zbyt konwencjonalne do zaintrygowania nowością.

Podobnie ma się sprawa z teledyskiem. Obrazek także jest zawieszony między filmowością, a pół-profesjonalizmem na minus, niestety. Na plus podnosi go jednak osoba ślicznej dziewczyny przedstawionej w obiektywie kamery. Wobec tak uroczych argumentów jestem bezradny i oglądam go raz jeszcze.

Zaskoczeniem na minus jest fakt, że śpiewanych przez siebie piosenek nie napisał wrocławski songwriter. Ta zmiana wyszła Jankowi ostatecznie na plus, bo autorem Złych czasów jest legendarny (w pewnych kręgach Offu) Marek Jałowiecki znany min. z zespołu General Sitwell i Peggy Brown (tej coverowanej przez Myslovitz). Słychać, że panowie świetnie rozumieją się w brit-popwej stylistyce prostych gitar. Zapał młodego gitarzysty z Wrocławia jest właśnie tym czego nie może zabraknąć w żadnym szanującym się katalogu power popu.

Na szczęście siłą Złych czasów jest to najważniejsze w piosnkach - ważny przekaz. Na klasycznych akordach unoszą się istotne tematy dotyczące współczesności każdego z nas. Janek w refrenie wykorzystuje nieco staroświecki, acz zawsze stylowy chwyt retoryczny mówiąc nawiasem i niewyraźnie. Ten właśnie nawias staje się swoistym marginesem błędu dla wątpliwości nie podszytych jeszcze strachem. Bo przecież tym co najlepiej pozwala nam zapomnieć o codziennych obawach jest żwawa, dwuminutowa piosenka.


PS. Janek Samołyk gra dzisiaj wspólny koncert z Muzyką Końca Lata. Jeśli ktoś jest akurat we Wrocławiu - bardzo polecam.

czwartek, 1 stycznia 2015

All the inventors could never design


Coldplay - X&Y (2005)


X&Y nie jest najbardziej udaną płytą płytą Coldplay, ale wciąż można znaleźć na niej bardzo ciekawe rzeczy. Pożarte, zmielone i wyplute, ale te źle strawione cząstki są nadal interesujące. Nietrudno o niestrawność, gdy chce się ugryźć wszystko za jednym razem, Na swoim trzecim albumie angielski zespół pozwolił sobie na lot w kosmos supernowoczesnym technologicznie wahadłowcem. Problem w tym, że wrażeń było tak wiele, że nie byli w stanie ich ogarnąć; podróż okazała się zbyt oszałamiająca, aby coś z niej wynieść.




Utwór tytułowy oznaczony jest dwoma niewiadomymi wyjętymi z tablicy wzorów matematycznych. Po Naukowcu, który was just guessing at numbers and figures, pulling the puzzles apart zagłębiają się w jeszcze bardziej złożone zależności szukając geometrii gwiazd. Piosenka jest starannie rozłożona, a jej zmienne krążą jak przezrocza w planetarium podczas gdy kapitalny bas nadaje racjonalność dowodu naukowego.
W większości utworów brakuje jednak tej harmonii, równianie nijak nie chce się uzgodnić. Jak w kapitalnej kodzie Square One odsyłającej do Space Oddity - gdyby tylko nie rujnować akustycznych akordów pikającymi pierdółkami. Albo nieznośnie sterylnej balladzie pianinowej What If, której próżni nie da się zapełnić nawet tak bezpośrednimi pytaniami. Przez cały album gdzieś na tylnej ścieżce ciągnie się smuga klawisza przypominająca odczłowieczenie załogi bandu.




Zważywszy na ogromne oczekiwania i ambicje samego zespołu, jedyną naprawdę wielka piosenką jest Fix you. To pieśń godna największych, pozwalająca na kumplowanie się z Bono czy Brianem Eno (który pojawił się na płycie dogrywając klawisz do Low). Podobnie jak ówczesna prasa porównam ich tu do U2 z mniej oczywistego Bad - niespieszne budowanie klimatu na cieplejszych rejestrach, które uwalnia solówka gitary rozedganej w nieskończoność. Te wszystkie kosmosy i Prędkości Dźwięku zyskują sens, bo przecież każdy z nas poruszyłby niebo i Ziemię, aby pomóc ukochanej osobie. Singalongowa ballada wchodzi w dramatyczne tony tak rozpaczliwie jak gra The Edge'a poszukującego Miracle Drug dla chorej córki. Nieważne są listy przebojów i rankingi wielkości - chodzi tylko o to, aby Cię naprawić.




Na X&Y Coldplay zgubili drogę i zamiast wejść na nieznane szlaki muzycznych odkrywców podążyli szerokim traktem rock-popowego mainstreamu. Jednak po latach ta płyta nie tyle się broni, co usprawiedliwia. Nie można odmówić jej młodzieńczego entuzjazmu, Verne'owskiej ciekawości i chęci przeżycia wielkiej przygody. Istotę tego ambitnego zamiaru najlepiej uchwycił (oczywiście) Anton Corijbin reżyserując teledysk do Talk. Czterech nieopierzonych chłopaków przemierza dziwaczną planetę borykając się z problemami komunikacyjnymi sympatycznego robota (E.T?). Archaiczna sepia nawiązuje do klasycznej  Podróży na Księżyc Georges'a Méliesa, a dekoracja zklecona jest z tektury i bibuły. Rzecz w tym, że ta sama sztuczność brzmienia instrumentów jest tym co irytuje na X&Y najbardziej - w kosmicznych planach podbicia świata muzyki zabrakło potrzebnego dystansu. Coldplay spadł z wysokiego konia; przestał być traktowany poważnie zepchnięty do szufladki "muzyki lajfstajlowej". Na szczęście trzy lata później nie zapomną o ożywczej roli konwencji.


PS. Wydali płytę przestrzeloną, zwyczajnie średnią, ale o talencie Chrisa Martina niech powie lepiej ukryty utwór Til' kingdom come. Prostolinijna ballada opada na Spadochronach uratowana katapultowaniem się z bombastycznej rakiety reszty albumu. Ta ofiarowana Johnny'emu Cashowi piosenka stałą się dla zmarłej legendy country tym samym czym In a little while U2 było dla Johnny'ego Ramone'a - gospel song I think o żegnaniu się z doczesnym życiem.