background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

środa, 28 grudnia 2011

KROPKI - KRESKI : Que Pasa Contigo?


Buena Vista Social Club - s/t (2004)

Wojna futbolowa, Hotel Monopol

Niepowtarzalny klimat został odtworzony nawet w mariażu z Gorillaz. Genialnym oczywiście.

wtorek, 27 grudnia 2011

Guitar hero is forever 28


 Stephen Malkmus and the Jicks - Mirror Traffic (2011)

Robiąc ogólny przegląd dokonywanych przeze mnie wpisów, ich tematyki wpadłem w jakiś aż przestarch czy choćby wzdrygnięcie. Cały czas piszę o jakiś syntezatorowych czy elektroniczno-perkusyjnych indie-popach, jakiś pioseneczkach do podłechtania dziecinnej potrzeby melodyjności. Gdzie są gitary?! Ostatnią uczciwie rockową rzeczą, o której wspominałem było chyba El.P L.Stadt. Nie chodzi tu nawet o moją domniemaną hipsteryczność czy indijskość. Sprawa jest o wiele bardziej poważna - dziś prawdziwych gitar już nie ma. W poprzedniej dekadzie bohaterem był Jack White, który praktycznie w pojedynkę uratował honor wioseł. Chociaż nie zdradził rock and rolla zasiadając tylko za nie mniej archetypiczną perkusją, to nawet on się leni i ostatnim przyzwoitym ciężkim riffem było Will there be enough water? na gigach Dead Weather. Cały ten cyrk z "new rock revolution" uważam za dowcip 20-lecia, skoro nawet Nick Zimmer na It's blitz! zajarał się syntezatorem. Prawda jest taka, że wszyscy młodzi muzycy to lenie i nieuki, którzy nie potrafią grać na gitarze. W ogóle. Bo nie ma sampli. W takiej Polsce pinka muszą grać hip-hopowcy gitarą taty i wszyscy nagle się jarają. Jakie są perspektywy? Bon Iver zna te 4 akordy, The Black Keys nie wymyślą prochu nawet z Danger Mouse'm, a singlem roku obwieszczono Midnight City jednoosobowego M83 co to ma kompuiter z jabłkiem. Czyli perspektywy są żadne.



Płytę z muzyką gitarową musiał dopiero łaskawie wydać Stephen Malkmus - coś jak żyjąca ważność alternatywy, lider ówczesnych Pavement. Jako jeden z wodzów wioślarskiego indie potrafi na pewno grać na rzeczonym instrumencie, więc skrzyknął zespół "The Lasek" i z wielkim funem zrobił Mirror Traffic.
Jego prawie 50-letnią profesorskość słychać już w Tigers gdzie z ogromnym luzem zżyna z Republiki i wjeżdża ze świetnymi strunami. Nawet proste dźwięki są finezyjnie zakręcone i ślizgają się z akordami w tle. Perfekcyjnie "fajna" cudownie zwyczajna gitara ze świetnym wzmacniaczem - nawet jest echo delikatne w początku refrenu, taki smaczny akcent gitary, aby za moment spokojnie wykończyć tę melodię solówką / przejściem na 5 strunach i 20 dźwiękach. Spoko, dzieciaki. To naprawdę świetny koleś, uwielbiamy go już w ogóle, gdy obraża Senator-a i bluzga go za skłonność do robótek eghm, ustnych. My też przecież wiemy, co oni naprawdę lubią, na Wiejskiej także, też są leniami i w ogóle dobrze prawi, polać mu! Ze swoją chwytającą przebojowością (cecha charakteru) Stephen potrafi trafić do ludzi, nie ma co. Mimo 2011 roku dalej świetnie i rześko pokazuje całą tą energetyczność gitarowego luzu i swobody, cool i osom.

Tune grief jest tylko szalonym pretekstem do nawiązania do (nawet) punk rocka z ordynarnym, twardym akcentem i równoważącymi o przebojowymi chórkami. Rytm był wtedy wszak najważniejszy. Wielkim manifestem jest Forever 28, gdzie Stephen pierniczy swoją metrykę i skacze kostką w tytułowo młodzieńczy sposób. Jest to też krzycząco wzruszająca męska deklaracja wierności zasadom głośnego grania.

Mirror Traffic mimo tak dużej dawki radochy jest cały czas świeże, aktualne, a nawet nowoczesne. "Pavement" było przecież indie i teraz Malkmus wciąż naucza nieżalowe zespoły sposobów wykorzystania dźwięcznego riffu w piosence z Pitchforka.(i łapie się na to nawet Dejnarowicz, patrz He said He's sad). To wszystko ponieważ Stick Figures In Love to nie tylko fajniejszy utwór longplaya, ale też super pocinająca i pięknie sprawna (plumkający bas) prawie-hymniczna piosenka, która rozedganym naparzaniem w akord wprowadza songwriting na mniej ograne struny. 
Stephen Malkmus And The Jicks - Long Hard Book by artsandcraftsmx
Z kolei Long Hard Book jest naprawdę naj bardzo warte uwagi. Innowacyjność dotknęła także songwritingu artysty, gdy z sielankowych slide'ów wyłania się zupełnie odmienny nastrój zaskakująco i intrygująco obniżając się o jakiś cały ton w refrenie. a zawołanie piosenka przeobraża się całkowicie zostawiając nas ze zmyślnością i w kropce. Podobnie Malkmus podporządkowuje sobie Asking Price, gdzie odpowiednio wystękane frazy znaczą coś różnego, a końcówka podskórnie się zagęszcza i nie chodzi "tylko" o "piosenkę".
Do tych nowości i odmładzających eksperymentów zachęcił na pewno pana Stephena znacząco wyrazisty producent płyty - nie kto inny jak Beck Hansen. Jako,że zajęty jest obecnie mistycyzmami i rozmaitymi wtajemniczeniami spod znaku czerwonej nitki, swojego ducha wskrzesza u innych. W tym przypadku trafił idealnie, bo na ten przykład w Spazz kopnięcia przetworników gładko łączą się z posępnymi, świątynnymi wręcz natchnionymi odgłosami hammmmm. Na tle strunowych gitar Bedck przemycił swoją ekscentryczność i dziwne dno, a nawet samą gitarą pozwala wytworzyć określoną wizję; jak instrumentalny Jumlegloss.

Wracamy nawet do akustycznych skojarzeń Becka (które on sam eksploatuje dla Charlotte Gainsbourg); przecież No one is (as I be) to nie taka zwykła ballada, wrzucił tam znów jakieś instrumenty dęto-drewniane i rozwiązuje się to naprawdę klasycznie. Znajome dla Becka jest też piszczenie do dobrych klawiszy - Brain gallop nacechowane jest jednak biegłością i swobodą gry Malkumusa.
Ten kunszt szczególnie słychać na zasadzie takiego Share the red, gdzie solówki sączą się ślicznie, nie ma w tym jednak żadnego nudziarstwa, bo wszystko jest na swoim miejscu dopasowane we właściwym rozmiarze.
Stephen Malkmus And The Jicks - All Over Gently by artsandcraftsmx
Zaraz po tym All over gently przywołuje właściwy trop - przecież od popisów Grahama Coxona nie było dawno takiej przyjemności z gry na wiośle. Tam może zdarzyć się wszystko, a i tak brzmi to niesamowicie - jaka satysfakcja z tych 3 akordów w refrenie, które mogą opatulić chórki i klawisze.

Tym właśnie gitarowym spokojem kończy się płyta z Gorgeus George. Takie "zespołowe" płyty jak ta są cały czas ogromnie potrzebne! Nie poddające się szalonej pogoni za bycia czymkolwiek tylko "nowym" dowodzi oczywistości, że dupstepy to nie jedyna droga rozwoju muzyki. I to powolne rozbrzmiewanie ostatniego akordu przypomina, że emocje najłatwiej zagrać na zwykłej gitarze.

PS. Co do kwestii namiętnego poszukiwania "nowości w muzyce" polecam drugą część tego artykułu, stamtąd dużo wziąłem.
http://www.ziemianiczyja.pl/2011/06/440-plyt-2/

poniedziałek, 19 grudnia 2011

KROPKI - KRESKI : Przebicie może być i zaczęłoby błyskać


Lao Che - Prąd stały / Prąd zmienny (2010)

Naprawdę lubię tytułowe nagranie i ten mocarny jednak bas i nie jest to tak całkowicie wazeliniarsko czy ukierunkowane jedynie na poklask i tańczenie poloneza.

Ale co tu będę kryć. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzinek dla Pauliny  =**

niedziela, 18 grudnia 2011

SP 7'' : Mamo, co to jest Afro Kolektyw, że śpiewa?




Napisz rozprawkę, w której przestawisz dobre i złe strony wykonywania przez grupę Afro Kolektyw piosenek popowych. Wypowiedź powinna zawierać od 2000 do 2500 słów i spełniać wszystkie wymogi typowe dla formy wskazanej w poleceniu.



            W dzisiejszych czasach kolejne zespoły wkraczają na drogę grania muzyki melodyjnej. Choć takie grupy jak Cool Kids Of Death czy Koma już wcześniej znane były ze swoich szerokich inspiracji, zmiana stylistyki spotyka się z gwałtowną reakcję części fanów. Afro Kolektyw wypuszczając singla pt. Czasem Pada Śnieg w Styczniu (Zakazane Warzywo) także gra (i śpiewa!) muzykę popową. Czy Afrojax i spółka, których znamy doskonale z hip-hopowych numerów, mają prawo romansować z muzyka popularną i radiową?
         Głównym argumentem popierwającym powyższą kwestię jest niewątpliwie chwalebne odniesienie się do tradycji polskiej muzyki rozrywkowej. Podobnie jak Nerwowe Wakacje, oddają oni hołd takim swojskim klasykom jak Lady Pank czy innm ogólną stylistyką i klasycznością brzmieniowego instrumentalium. Nurt ten zapoczątkowany chyba jednak przez Lampę ma się dobrze i Trójka bęzie teraz kochać Afro jeszcze bardziej - cała płyta nazywa się przecież (dość prowokacyjnie) Piosenki po polsku.
         Tym bardziej, że w tą stronę rozwija się sam Afrojax. Należy pamiętać o jego wpisach na pewnej platformie blogowej jako Glebogryzarka, gdzie w tytułach z serii "Z archiwum polskiej piosenki" propsował nawet Krystynę Prońko. Natomiast dla Machiny zwierzył się tymi słowy : "Piszę nadal po polsku, ale już nie rapuję. Jaram się rodzimymi mistrzami zwięzłej formy: Młynarskim, Osiecką, Przyborą, Tymańskim, Janerką, Nosowską. Przelot mam własny, więc nie tyle się inspiruję, ile porównuję. I jest to świetne źródło frustracji. I w tym tkwi wszystko. Jako jeden z najlepszych polskich raperów Afro po prostu się znudził, a estetyka hip-hopowa stała się dla niego za ciasna. Słusznie bardzo wykorzystuje swój talent do tak trudnej formy jak "Piosenka po polsku", a niesamowity flow pozostaje nienaruszony przez sylabiczność utworu. Na Wiążę sobie krawat była linijka po nieskazitelnie brudne środki pewnego dnia, a tutaj z nieziemską elegancją a w styczniu świeci Słońce i filtruje jak szpieg (i poruszam pewnie się... i cały drugi refren). Nie zmarnował się w hip-hopie i teraz Michał Hoffman ociera się o wybitność, wielki poziom wymienionych przez siebie "mistrzów zwięzłej formy".
          In addidtion to this, można pokusić się o stwierdzenie, że Afrojax, dojrzał muzycznie i śpiewająco do od zawsze w pełni rozwiniętej formacji. In particular, "Afro Kolektyw" nigdy nie grało właściwego hip-hopu, dzięki czemu też tak bardzo ich lubię. Gram organiczny hip hop jazz, co się na mnie drzesz? Od początku lubili oddawać się instumentalizacjom, a człon "Afro" też ma swój konkretny rodowód. Już na Połącz Kropki były numery stricte popowe - refren Trenera Szewczuka to hicior przecież jest i wtedy też był śpiewany. Dlatego też fanami zespołu są ludzie słuchający na co dzień "normalnej" muzyki - nie wiem jak mają się proporcje co do "ziomali" vs. "hipsterów", ale wszyscy oni kochają Afro. Przynajmniej ci drudzy cały czas, bo niektórzy zaczęli strasznie hejtować zmianę kursu zespołu. Przecież jest to raczej ewolucja, rozwinięcie muzycznych wątków z dzieł wcześniejszych.
              Finally, Zakazane Warzywo jest kapitalnym utworem w ogóle. Sążny bas i miarowa perkucja rozpędzają się same, a parapaparapap z klaskaniem (!) to już klasyka gatunku "mistrzów eleganckiego indie-popu Belle and Sebastian". Nawet . Afro śpiewa dobrze, a nawet ładnie, to nic, że zmiękczają studyjnie mu te końcówki. Te zakończenia wersów są naprawdę urocze, bo ocierając się o falset składa bezczelnie ofiarę samej melodii. Bas unosi się i ściele równolegle z melodią, nie żadne tam tło. Tekst jak zwykle kapitalny i bardzo ciekawy. Opowiada bowiem o kłopotach wieku średniego / ogólnych problemach z kobietami. Dostajemy opowieść z dwóch punktów czasowych widzianą i w formie nawet prawdziwie życiowej opowieści o sensie młodości. Sprawy zalotów, choć tak absorbujące, są jednak zawsze fajne - tak samo czarnowidzenie zostało ubrane w najbardziej radosny pop.

                    Z drugiej strony jednak niepokojąco przypomina to wszystko mocno związane przecież ze zagadnieniem "polskiej muzyki" Nerwowe Wakacje. Jak na złość, w tymże projekcie gra także gitarzysta Afro Kolektywu Michał Szturomski. I to niestety słychać, bo nie posilił się nawet na zmianę brzmienia gitary i te urywane uderzenia przypominają Nerwowych bardzo. Chociaż ta ekspansja basu wydaje się właśnie wprowadzona, aby udziwnić całość i odwrócić od Wakacji, to i tak za mało. Ale może oba zespoły tak świetnie odtwarzają "polskie brzmienie polskiej muzyki rozrywkowej"? Nie mnie to oceniać, bo urodziłem się przecież dopiero w '93 roku.
                  Jednakże miejmy nadzieję, że w pozostałych kawałkach nie zapomną tak bardzo o mniej gładkim popie. Kolejnym zarzutem jest przypuszczenie, ze może faktycznie odrobinę za daleko odjechali od "swojej" muzyki. Przecież Wiążę sobie krawat było idealną syntezą popu i afrokolektywu z nie mniej widoczną polskością. Zakazane Warzywo to "zwykły" bezwstydny rap, a wiadomo, że można fajniej i bardziej kozacko jednak
                Po trzecie, Afro otrzymało ostatnio wielki prezent od losu i kontrakt na oczekiwaną przez nas płytę podpisało w wielkiej wytwórni Universal. Oczywiście ten cały grad bluzgów, że "afro się sprzedali i muszę teraz grać do radia" można włożyć między bajki, ale ja się pytam - gdzie bluzgi?! Wcześniej mogli pozwolić sobie na absolutnie wszystko, a w tak dużym labelu nastawionym na masową sprzedaż nie przepuszczą raczej jakiegokolwiek zgrzytu czy nieobyczajowości. Nie wiem jak bardzo biologicznie i psycho-fizycznie rozwinęli się chłopacy, ale o kolejnej Seksualnej Czekoladzie możemy chyba zapomnieć.  Pozwolę sobie przytoczyć pewną opinię. chyba z U2forums.com "Afro, jest jeszcze tyle murzynów do zbluzgania...". No szkoda.

            W konkluzji, utwór Czasami Pada Śnieg w Styczniu (Zakazane Warzywo) jest genialnym utworem pop i w pełni usprawiedliwia stylistyczną woltę stołecznego zespołu. Porcja radości i zabawy z obcowania z nowym Afro jest taka sama, a nawet większa jak kiedyś. Grupa bezbłędnie odnalazła się w muzyce popowej. Będąc świadomym wielkiego talentu i wszechstronności Afro Kolektywu czekam na ich nowy album z wielką niecierpliwością i istnieje ogromne duże prawdopodobieństwo, ze Piosenki po polsku będą genialną i rewolucyjną płytą.

PS. Specjalne podziękowania dla pana Grzegorza P. ,który ostatnimi czasy faszeruje mnie tego typu wypowiedziami pisemnymi. Po angielsku.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

KROPKI - KRESKI : Take me out tonight






The Smiths - There's a light that never goes out (Single)

So british!

niedziela, 4 grudnia 2011

Good vibe

Fonovel - Good Vibe (2011)

Łódzka grupa L.Stadt zaczyna jawić się mi jako prawdziwa instytucja z odnogami zewsząd, coś jak Afro Kolektyw (+ Nerwowe Wakacje + Newest Zealand + Emma Dax...). Nie wspominając o Izie Lach, to właśnie z L.Stadt pochodzi perkusista i wokalista Fonovela. To jednak słychać - podobny nacisk na tempo i soczystość brzmienia w pełni ukazująca się podczas głośnych odsłuchów.

Ciekawe jest to, że wspomniany perkusita i wokalista Fonovel to jedna i ta sama osoba. Na koncertach gra stojąc - rytm jest może łatwy, ale to bardzo... rytmiczny. Mocno wybijany świetnie akcentuje dźwięki i w pojedynkę odpowiada za moc, jest kluczowy. No i nie posiadają gitary basowej, tylko klawisze z lewej strony. Ale mogą sobie pozwolić na taki minimalizm i w ogóle, zupełnie tego nie słychać, produkcyjnie pierwsza klasa. Nawet uderzenie rozpoczynające zaczynające płytę Silence wydaje z siebie pogłos wchłaniający pustą przestrzeń. Syntezatory też świetne, mięsiste i grube, aby tam wleciała jeszcze pojedyncza gitara. Pobrzmiewa elektrycznością, cięcia gitar wywołują iskrzące spięcia.  P r o d u k c j a  na to pozwala w gumowo nieprzwodzącej masce.


FONOVEL - SHINE by michmilk

Shine jest idealnie radiowe, nic dziwnego, że tak bardzo polubiło się z Trójką. Ta rozciągająca partia gitary jest naprawdę szlachetnie majestatyczna i przejście na końcu refrenu na pewno jest z czegoś ściągnięte. Wprowadzenie trzykrotnego Blasku jest iście wzorcowe.i następuje na "sztywnym" rytmie, co zawsze lubię.
Ale najfajniejsze jest w tym wszystkim to, że najważniejsza jest tutaj  m e l o d i a. Nie ma miejsca na charyzmatyczne pomrukiwania, plumkania drugoplanowych instrumentalistów czy dźwięki pukanej wanny. Wokal nie wstydzi się czystym głosem wyśpiewywać się wysoko, wysoko.
Podobnie Missed doskonale obywa się samo, z wybijaniem rytmu, bo i tak świetnie rozwalają to te dziwaczne klawisze w środku. Które są przemocne, dokładnie rozkładające się i podkreślają wyrzuty bohatera.

Fonovel - GOOD VIBE by Fonovel
Melodia pojawia się w stanie czystym też pod koniec, kiedy fantastycznie bawi się vibem swobodnie to skandując z zawijasami gitarki w tle. Viiibe naprawdę brzmi, samo dźwięczenie tego słowa jest stylowe i bardzo fajne tak po prostu. Eksplozja jeszcze perkusji dopełnia nieco gotyckiego klimaterium.

M e l o d i a  więc! Pamiętacie Seven Nation Army? To nic, że to akurat riff dekady, a Meg ma dwa bębenki. Jakby ktoś powiedział coś, że nie potrafi ona grać, może spadać. To właśnie ta perkusja nadaje rytm, jest kluczowa, bo na tej głośnej tacy wyłożono melodię.
Bębnienie Achieve made my day. P e r k u s j a  nadaje mu rzeczywisty kształt. Jakiś bas tam tylko się przesuwa dyskretnie napędzając motyw. Na takim rytmie można zrobić wszystko, na ten przykład odjazdowo zaakcentować głębokimi klawiszami rozchodzącymi się dopiero w kosmosie. Rozpylanie całego zestawu pałeczkami to formalność, a tnąca gitara przywołuje genialnie prosty patent z 2. zwrotki Mumms Attack.
Pozornie nieciekawy Let me jest w całości zbudowany na perkusji przecież, która wciąga swoją niechcącą repetycją. Ot tak, aby znienacka wyskoczyć pod koniec.

Wydaje się, że ukrytym celem Fonovela jest jednak  t a n e c z n o ś ć.  Ogólny image na obrzydliwie stylowej okładce zdradza densową "fajność". Słabość jest już faktycznym rytmem do skakania, chamsko zaraźliwym. Plus odpowiedni efekt na gitarze i klawisze w refrenie. Melodia też posłusznie bouncuje jak moja słaba silna wola  czy też  ciągoty, którym trudno mówić nie. Oni doskonale wiedzą co robią z klawiszami.
Zaraz trochę później NYT podobnie zdecydowane i określonie hipsterskie z dokładnością włączającej się gitary i pierdołami syntezatora w środku. Szybki tytuł mówi też wprost, że to nie ma być jakaś skomplikowana "kompozycja". Rytm!


Nie obrażajmy ich jednak, bo prawdą jest, że pomiędzy jednym a drugim densflorem potrafią pokazać  n a s t r ó j . W prawdziwie creepy Passion bębny znów hipnotyzują, ale tych powinniśmy się bać z podskórnymi wibracjami organ w refrenie. Rozjeżdżające się klawisze przypominają horror klasy B i chociaż dawny perkusista L.Stadt męskością w głosie wyraźnie przegrywa z Łukaszem Lachem, wystarcza to, aby zaniepokoić, a rym special-passion staje się jasno oczywisty.
Faith kontynuje ponury eskapizm. Zwykłe bongosy bujają bezbłędnie i usypiają czujność, a gitarka rozpyluje tylko troszkę, tylko odrobinkę. To wyciszenie jest konieczne, bo przecież wachlowali już gitarami świetnie w Jeff'ie L.Stadt (lider Fonovel może nawet to wymyślał, kto wie). Ładnie bezradne pianino.
Jednak to w ostatnim na całej płycie Rejected włączają największą głębię Mooga i wyciskają cały klimat. Z takimi klawiszami zrobił się on właściwie sam, ale właśnie ten naiwnie zbyt czysty głos śpiewacza też pasuje też świetnie. Bezradność, niechciejstwo, niemoc, mamdowdupizm, rezygnacja. W obliczu takiego wyznania rozbijająca się perkusja jest jeszcze bardziej specjalna, bo pokazuje pustkę w tym obijaniu się od ściany do ściany.

Piotr Stelmach reklamuje Good Vibe jako płytę roku. Chyba jednak nie. Niemiec jest dla mnie zupełnie bez sensu i chociaż wiem, że to zgrywa i jakiś dowcip to psuje kompletnie tą drobaizgowo budowaną stylowość i fajność. Pokazuje przy okazji mój największy zarzut co do tej płyty - chociaż jest bardzo fajna i skoczna i energetyczna, to nie niesie jakiś większych emocji czy niesamowitych przeżyć. W Nobody znów próbują, ale kończy się (w tym konkretnym przypadku) pułapką pierwszej płyty L.Stadt - zaczyna się ciekawie i schizofrenicznie nawet, ale co z tego, skoro do niczego nie prowadzi. Generalnie jednak projekt ten wydaje się udanym rozwinięciem energii perkusyjnej i mocy producenckiej i chce się podgłosić jeszcze bardziej. Jeśli pójdą bardziej w taneczne klimaty z jednocześnie poważniejszymi emocjami, to możemy oczekiwać super "żywej" alternatywy dla komputerowych nurejwów i elektro-szopów.

piątek, 2 grudnia 2011

KROPKI - KRESKI : Believing is art

Spoon - Girs Can Tell (2001)

Strasznie mi się dzisiaj spodobało, jak Łyżki dopiero konstruują na tej płycie swoje niesamowicie inteligentne brzmienie, ta płyta jest zapisem jego tworzenia. Jest jeszcze lekka zamota i nieogarnięcie, ale ten cały chaos jest niesamowicie stylowy i wyrazisty.

czwartek, 1 grudnia 2011

SP 7" : Flipery i brutalne disco




W obliczu niemożności uzyskania nielegalnej mp-trójkowej wersji świeżego We are the mutants LP warto przypomnieć sobie dlaczego Kobiety zasłużyły sobie na 10-letnią nieustającą renomę, a nawet na reklamówkę ramówki TVN-u.

Niezwykłą ową pozycję najlepszego indie na nad morzu zdoby-ły Kobiety legendarnym już singlem Marcello. Legendarnym? ay, legendarnym! Oprócz obecności w rozlicznych śmiesznych schyłkodekadowych zestawieniach singli "już-legendarność" objawia się także w jawnych odwołaniach piosenek po polsku, np. w tej genialnej Afro Kolektywu Mężczyźni są odrażająco brudni i źli (kolejny dowód geniuszu Afro, kolejny najnowszy - już bardzo wkrótce). Oraz - na pewno mniej i mniej nobilitująco w starym Mieście Kobiet młodego Tomka Makowieckiego (którego od płyty NO!NO!NO! oficjalnie sympatycznie propsuję).

W tym miejscu muszę się pochwalić, że całą motywację do opisu tego singla czerpałem z wybitnego, najlepszego powyższego tytułu tego wpisu. Zgrzyzałem też orzech czy nie pt. Skutery i brutalne disco. Faktem jest, że zacne nawiązania wykorzystują tylko w zasadzie alternatywne nazwy oryginalnego Marcello. Tekst jest wy-bi-tny, cudowna zbitka sloganów/opisów na starodawne GG układająca się w internacjonalistyczną (si si si) historię słodkich lodów-romantyczną. Na długo przed Muchami i jeszcze dłużej przez przekleństwami w tekstach Wiraszki o szesnastej (żaaal) stworzony został taki dwuwiersz :
Czuję się przy Tobie mocno  
Tak jak młodzi chłopcy wiosną 

JacieKurcze! Przecież w tych słowach jest absolutnie wszystko i jeszcze więcej epok i walorów - dziewczyna, flirt, Słońce, ciepło, młodość, czucie, witalizm oraz masa, miasto i maszyna.

W muzyce też jest dokładnie to czego możemy sobie marzennie oczekiwać od trójmiejskiej sceny alternatywnej - Słońce, plaża i piasek i lato. Mrugające błyskające refleksy organów to szumiące (morskie!) fale, ślizgającej główny motyw gitarze piasek przesypuje się przez palce. Po szorstkości kaczki gitary elektrycznej wpadamy zanurzamy się do tekstu o majowych chłopakach. Instrumenty poruszają się lekko na bryzie i orzeźwiająco szamocą się akustyk z organami. A na tej cudownej linii horyzontu oczywiście najważniejsze one - kobiety, te prawdziwe. Przemykające tylko chórkami, nie dają nam zachwycać oczu i zmysłów, ale z erotyczną subtelnością nieezauważanie dają znać o swojej niebiańskości istnienia.
I na basie też jest śliczna pani, muszę o tym wspominać, nie słychać ruszania biodrami? (kochammm)

Wieczornym dansingiem na plaży leniewie występujące pod sztuczno-palmową drewnianą altanką zespół Kobiety. Jak to na polskich wczasach, Bałtyk odwiedza cała Polska. Sroga pani odkryła niecne opierniczanie się gitary prowadzącej, że to perkusista tak napędza, ale wnet wciągnęła ją melodyjka na klawiszach. Pan szanowny rektor musiał tym razem oprzeć się smakiem z suto zastawionej uroczystości.


PS. Propsy propsy dla Magdy W., która czyta uważnie mojego bloga (1:0 dla mnie) i wrzuca We are the mutatnts (-10 do mojego lansu na fejsie). I która ona ma mi nagrać jakieś bursztynki. I wreszcie przekonała mnie do ublogowienia tego tekstu.
PS2. Przepraszam za nieopatrzną pornografię w videu, ale nie mogłem znaleźć żadnej w ogóle wersji  studyjnej tego utworu do wstawienia. Oficjalnie ogłaszam, że nie chodziło mi o cycki.

środa, 30 listopada 2011

wtorek, 29 listopada 2011

Walk on by, walk on through

Bon Iver - Bon Iver (2011)

Moje opisywanie muzyki na tym blogu osiągnęło już tak wysoki, a raczej "poważny" poziom, że pisząc o jakiejś płycie muszę mieć jakiś pasujący do niej "kontekst". Nie satysfakcjonuje mnie wklejenie linka i podpis "łooo jaka fajna piosenka, obczajcie" - od tego jest fejsbuk u takich opisów napisanych przez każdego jest jest miliard. Takie podejście - i lenistwo - stało się kiedyś też przyczyną tego, że przez pewien długi czas ten blog praktycznie nie ostniał, jakieś absurdalne półroczne przerwy w pisaniu, bo nie mam po co pisać dlaczego ma to być niby taka świetna ekstra płyta. Na szczęście ostatnio nie jestem tak wielkim "zakładnikiem formy". Inna sprawa, że wkręty autobiograficzne są programową częścią definicji bloga, a jednym z punktów założycielskich tego właśnie sit-and-wonder jest zapis moich subiektywnych przeżyć muzyki.

Nową płytę Bon Ivera znam od wakacji, bo czekałem na nią z niecierpliwością i już wtedy mi się bardzo podobała. Miałem z nią jednak niemały kłopot - nie mogłem jej "ugryźć" w zapisywalny sposób, jedyne co przychodziło mi na myśl to jakiś Bruce Springsteen. Cały czas miałem trudności z dostrojeniem się do klimatu plyty, nie czułem jej należycie mocno. Aż do ostatniego weekendu, kiedy o trzeciej w nocy jechałem sam samochodem wśród ciemności i niesamowitego spokoju. Z magiczną kasetą mającą kabelek z miniJackiem i basami sunąłęm po drodze. I wreszcie poczułem Artystę tworzącego swe Dzieło, wjechałem na właściwy pas, puzzel wskoczył na właściwe miejce.









Bon Iver jest o podróży właśnie. Justin Vernom wyszedł ze swojej chatki - samotni, w której nagrał For Emma, Forever ago i poszedł przed siebie. Oczywiście najważniejszą rzeczą, jaka różni obie płyty jest ogólne rozszerzenie instrumentalium i różnorodność instrumentów tak wyraźna po archetypowo akustycznych smętach. Druga płyta jest "większa ale chodzi nie o wielkość, ale bardziej o fizyczny rozmiar. Emocje Justina pozostają tak samo intymne, otoczony jewst one jednak innymi ludźmi i nie jest już tak bardzo sam.
Jednocześnie to brzmienie wydaje się być tylko uzupełnione innymi instrumentami, cały czas jest niesamowicie "miękkie". Początek płyty - Perth - ma wstęp gitarowy tak subtelny, że zapętlony mógłby mógłby grać rolę ambientu w jakiejś kołysance. Chórki wychodzą z głosu głónego wokalu tak jak para z ust, a zebranie się do refrenu jest otworzeniem oczu czy obydzeniem się; spokojnie.
Nawet te elektryczno - gitarowe zrywy są tylko rozchodzeniem się klimatu po piosence i w żaden sposób nie mogą zrobić na głośniejszej krzywdy.

Krajobraz i muzyka przesuwają się przed naszymi oczami. Proszę zauważyć jak zaczynają się te piosenki - początek Minnesota, WI jest zawarty jeszcze na poprzedniej ścieżce, taki jest cichy i delikatny. Na horyzoncie pojawia się nagle jakiś kształt, niewyraźny i nikły, ale powiększający się w miarę zbliżania się do niego. Poznajemy to na siedzeniu pasażera obok Justina wiozącego nas przez kolejne miasta i stany USA. Po relacji ze swojego załamania miłosnego zaprasza nas na relację z drogi- potrafi nawet zaskoczyć bardziej poufnym, niższym głosem wypowiedzianym komentarzem jak na początku Minnesoty właśnie, gdzie brzmi jak poważny i stateczny Chris Martin (który owszem, próbuje tak śpiewać).

I znowu nienachalna gitara poparta miększymi jeszcze organami. Coś mu jednak pomogło - tym razem potrafi buczącym klawiszem powiedzieć wprost i głośno I would let you grow. A perfekcyjne bębny pięnie odstukują.





Holocene to powrót jednak do dawnych smętów. Jakiś parking, przerwa, postój, drzemka, sen. Uruchomiony basem i klaskanieml. A nawet ukradkowy saksofon. I pulsujące  z tyłu głowy poczucie winy I was not magnificent. Cel? Szukanie spokoju?
Towers powraca do energicznych zagrywejk akordowych gitary. Bardzo klasycznych, ale jakże pasujących do tej podróży. Rytm szybkiej jazdy, swobodnego sunięcia w tempie takim, aby zbyt szybko nie stracić z oczu mijanych drzew i innych skałek. ZZ tyłu, pod maskę trwa slide gitary, aż włącza się budkosuflerowy piąty bieg. Gitara samoistnie wybija rytm, biegnie z muzyką.
Właściwie wybijany rytm wraca w wykonaniu perkucji dopiero w Michicant. Aby zaakcentować wjazd w mrok, w chwilowy cień.

W Hinnom, TX znowu ten nowy, niski głos, ale tylko jako krótkie interludium, tudzież bliższa część Wash. Przejście ze statycznych plam fortepianu do plumkania. Długie i swobodne.
Calgary to nareszcie jakaś bardziej wykształcona melodia z poruszeniem anielskich chórków za pomocą cudnie przstrzennych bębnów, do których idealnie dosuwa się bas. Perkusja buduje wszystko, a gitara swobodnie się przebijająca dokonuje tego rozwinięcia całej płyty. Niesamowite, kompletne rozwinięcie ideii For Emma, Forever ago.

Użyty przeze mnie tytuł tego wpisu nie pochodzi bynajmniej z Bon Iver. Teksty tak zawarte jakoś zanadto nie zwróciły mojej uwagi. Wyraźnie liczy się najbardziej klimat. Niesamowicie spójny. Podróż. Walk on by, walk on through to wers z Unforgettable Fire U2. Strasznie podoba mi się podobieństwo feelingu obu tych płyt - lekko zagubiony, przyćmiony, przyśniony, miękki, niezwykle przestrzenny. The Unforgettable Fire kocham właśnie za te muzyczne pejzaże, jeszcze nie tak epckie jak hiciory z The Joshua Tree, ale prawdziwie "artystyczne". Jest coś w tym, że później U2 nie było już takie proste i naiwnie prawdziwe (pojawiły się jakieś maniery, aż do 2000 r. i połowy All That You Can't Leave Behind). Dla fanó U2 (anyone's here?) polecam playlistę Promenade - 4th of July - Holocene.

Mam problem z docenieniem klasy poszcególnych utworów na nowej płycie Bon Ivera, ale wydaje mi się że służą one tylko do stworzenia owego nastroju. Chciałoby się powiedzieć : " opis jest niczym, okładka jest wszystkim". Klimat jest tak urokliwy i specjalny, że nie mam co o nim dalej wymyślać na siłę - trzeba samemu się w niego zanurzyć, aby dijechać do samego Beth/Rest i doświadczyć tej ulgi i spokoju, dobrzeć do swojego własnego celu.



PS. Propsuję znajomych http://www.runway-everywhere.blogspot.com/
Generalnie blog modowy pasuje tutaj jak pięść do nosa, ale fajnie, że coś robią i jak będą bardziej sławni ode mnie to może się odwdzięczą ;)

piątek, 25 listopada 2011

SP 7" : Off in the night while you live it up (I'm off to sleep)

usesomebody by nathalieandtheloners

Miały to być Kobiety, ale niezwłocznie spieszę z najlepszą muzyczną wiadomością ostatniego czasu : Natalia Fiedorczuk (czyli Natalie and the Loners) tworzy swoją drugą płytę z samym Maciejem Cieślakiem (Ścianka, Lenny Valentino, legenda polskiej alternatywy). Jest to jedyna osoba w Polsce, której nie będę męczyć o Piotra Maciejewskiego (który tak fantastycznie wyprodukował Jej pierwszą płytę) i skoro jest to już druga płyta, a nie nieopierzona pierwsza, to naprawdę możemy się spodziewać czegoś wielkiego.

Jednak nawet tak kluczowa dla nowości wydawniczych roku (mam nadzieję) 2011 informacja stała się tylko komentarzem wprowadzającym do wyżej ustawionej piosenki, tj. Use somebody. Zgadza się, chodzi tu cover tych ryczących farmerów z Texasu śpiewających cały czas to samo i nazywających się Kings of Leon. I nie jest tak, że dopiero teraz mogę przysunąć się do tego okropnego meinstrimu - po prostu to tutaj jest piękne.

Pretty sad. Znowu. Delikatna pulsacja i dobijanie się tym słodkim głosem z jakąś miękką tkaniną w nazwie. Ale podkład stanowi tym razem gitara p. Cieślaka, charszcząca i tętniąca prawdziwym życiem, ona faktycznie jest tą ulicą z obściskującymi się niezliczonymi kochankami. To przez nią przebija się głos Natalie i to od tej ulicy Ona jest ważniejsza. Już na początku można usłyszeć jak bardzo czyni różnicę Cieślak przy konsolecie, bo tylko u niego cisza brzmi tak pięknie. W tym wyświechtanym i przebojowym uuu-hhuh jest coś z repetycji w stylu Is it so razem z bezradnością każącą odruchowo wołać o jeszcze jedną pomoc. Tu, w tej wersji nie ma już flirtującego wyzwania, tylko płacząca chęć zwrócenia na siebie uwagi. W drugiej zwrotce Ona faktycznie przyznaje się do tej trochę obsesji, do tego, że wie wszystko i patrzy na to jak while you live it up i tak bardzo chce być tego częścią. Aż nagle ten bardzo ważny i bardzo hipnotycznie pociągający gość przychodzi do niej jako gość z wizytą. I wie i rozumie i tego właśnie szuka wśród roaming around/looking down. Błogosławieństwo w smęcącym spokoju.

Owszem, jest to klasyczna pościelówa i w życiu bym nie zauważył jak umiejętnie po angielsku potrafią sylabizować Chłopaki Królaki. Albo to sama Natalie, która dosłownie pociąga, włóczy za sobą klimat i te swoje narzuty na których śpi. Jest wkręcanie się i to zamotanie w uzewnętrznianiu się tak często towarzyszące wczesnemu Thomowi Yorkowi kręcącemu się przy statywie mikrofonowym. Bas na szczęście pozostał (wszak piosenką KoL którą lubię jest Revely) i pieczętujący, wyostrzający krawędzie rzeczywistości tamburyn. Głos Cieślaka brzmiałby dobrze nawet w reklamie lodów (ale kazał się wyciąć z komercyjnej Smolikowej Kremowej Rewolucji) ale pisze to człowiek, który nie ogarnia Harfy Traw. Oprócz tego, że wielki to jest też idealnie szorstki, mieszanka iście wedlowska.
Kto by pomyślał, że będzie "w tym coś więcej niż tylko dwa piękne, wzruszające głosy i delikatna melodia"(cyt. Ogórek)                                                   ... 

poniedziałek, 21 listopada 2011

KROPKI - KRESKI : Nie zauważysz kiedy w kosmos przemknę


Nerwowe Wakacje - Nerwowe Wakacje (2011)

Bardzo polski zespół ocierający się o muzyczny nacjonalizm z uwagi na swoje inspiracje i ogólne założenie projektu promujące polską muzykę śpiewaną i wykonywaną po polsku.

Miałem przyjemność uczestniczyć też w ich Częstochowskim koncercie w Carpe Diem. Świetny gig, bardzo profesjonalny i klimatyczny, udane zmiany aranżacji (Wpół drogi bardziej, Big mind mniej) i genialny pomysł z wyciem do mikrofonu klasycznie stojących panów w Uciekaj stąd, mała .

Niestety, bardzo żałosna okazała się frekwencja. Ludzi była naprawdę garstka, jakieś 20 głów, z czego większość przyszła raczej na częstochowski support Elephant Stone. Pokazuje to jasno jak wielką wsią jest Częstochowa. Płyta Nerwowych jest jedną z najlepszych polskich alternatywnych płyt roku, hype też mieli ogromny na wszystkich znaczących nieżalowych portalach, a nawet pisali o nich w GW czy w Polityce jako przykład zjawiska "powrotu do inspiracji polskim rockiem". W ogóle skład personalny zespołu to jakiś dream team jest (The Car is on Fire + Afro Kolektyw) i jeśli ktoś interesuje się muzyką po prostu nie mógł nie usłyszeć peanów na ich cześć.  Szkoda, że nie ma ludzi chociaż trochę ciekawych dobrej muzyki w tej wsi, w której na szczęście przebywam tylko 5 dni w tygodniu.

niedziela, 20 listopada 2011

Watch her moving in elliptical patterns

Phoenix - Wolfgang Amadeus Phoenix (2009)

Aktualnie, obecnie, nowadays gusta dużej części słuchaczy indie kształtują dwa zjawiska :
  1. Foster the People
  2. Ogłaszany line-up Opener Festival 2012
Korzystając z otrzymanej niespodziewanie od samej Izy Lach (propsuje i dziękuje mi na swoim blogu! ) opiniotwórczości i masowości, bardzo bym sobie życzył, aby oba te aktualne zjawiska doprowadziły do większej popularności w Polsce francuskiej grupy Phoenix.

Na temat Foster the People mam dość paskudnie hipsterskie zdanie, bo znałem ich wcześniej niż cała Polska z eremefu. Pod koniec wakacji strasznie jarałem się Houdinim i zupełnie nie zwracałem uwagi na jakieś średnie przecież Pumped up kicks (serioserio), Wtedy też planując niesamowicie odkrywczy wpis na bloga o Torches uknułem krótką recenzję ich twórczości dla osób nie mających czasu na czytanie moich postów : Foster the People = MGMT + Phoenix. Do tej pory nie ogarniam tej masowej psychozy na punkcie akurat Tego kawałka i ciągle ze zdziwieniem odnajduję ich w samochodowych odbiornikach radiowych. Z Phoenix właśnie wzięli tą organiczność brzmienia, które jest faktycznie prawdziwe i nie ma w nim komputerowych plam z kosmosu, ale stary dobry bas i mocna perkusja.

Ad. 2
Po tym jak nawet ja sam ze zdziwieniem odnalazłem w czwartkowym headlinerze Openera 2011 Zespół Który Uratował Mi Życie (National, żeby nie było wątpliwości) coraz bardziej szanuję inwencję p. Ziółkowskiego. O ile ogłoszenie Björk pierwszą gwiazdą przyszłorocznej edycji motywuję potrzebą promocji jej nowej płyty, to mam nadzieję, że pan dyrektor nie będzie bał się wyznaczać nowych trendów muzycznych tak naprawdę. I zaprosi wreszcie Phoenix (i The Kills i jakieś Wilco). Owszem, pisałem już o nich, ale tylko wspominkowo i marnie krótko, a mam nadzieję znów zostać line-up'owym wróżem (jak w przypadku Foals hehe).


Phoenix_Lisztomania by hugoletras
Płyta Wolfgang Amadeus Phoenix jest w swojej kategorii pozycją idealną. Zaczyna się ultrasinglową Lisztomanią z tym mocnym, ale naturalnie skocznym rytmem a tak naprawdę obsługiwanym przez drapiącą gitarę. Cały czas podbijając się samoistnie muzycznym perpetum mobile potrzymuje się jedynie plumknięciami idealnie dobranych klawiszy w pre-refrenie. Budzona do życia przez bas energia tej melodii wybucha gejzerem jakiejś witalności. Ta eksplozja theSmithsowychszesnastekwysokogitarowych i poganiających talerzy jest dla indie rocka tym samym co tnąca kosmos solówka Miracle drug jest dla U2 (albo ostatni refren The difference between us dla fanów oldschoolowych klawiszy.
 From the mess to the masses! Tylko Francuzi mają tak niesamowicie melodyjne głosy i tylko Thomas Mars mógł nadążyć za melodią przełąmującą się całkowicie co 2 sekundy ( i delikatnie podciągnąć nutki o pół tonu dokładnie). Muzycy fundują nam rozbieg napięcia, wycofanie się lekkie, abyśmy jeszcze bardziej jeszcze bardziej dowiedzieli się, że bez tej energii zwiotczejemy i umrzemy w marazmie, prezentując całą gamę plumkaniowych chwytów syntezatorowych, aby ze swoim hasłem Mars uwolnił wszystko od nowa.



1901 zaczyna się dziwnym rytmem, tak dziwnym, że nie mogłem się w nim połapać. Ale gdy wreszcie człowiek wie o co chodzi, następuje uczucie podobne do tego gdy zakładając szkła korekcyjne, z chmury kolorowych punktów wyłania się litera igrek co oznacza, że okulista wysępi od ciebie kolejne dwie stówy na nowe okulary (cytat, strasznie niedokładny, bo z głowy, pochodzi z powieści Autostopem przez Galaktykę). Oni zatrzymali kręcące się Koło Fortuny z rymami i tymi uderzeniami gitar próbują utrzymać uciekający rytm. Jest faza i wszystko się kręci. Radość w refrenie z dobrego zgrania się, dobrze uchwyconego singlowego killera.

Fences to nie do końca ukształtowana "piosenka" - jest to raczej produkcyjny samograj, indie/rock/electro makieta na której z alchemiczną dokładnością definiują brzmienie dla tego gatunku perfekcyjne. Klaśnięcia co drugie uderzenie perki, nurkujące skrobanie grubszych strun, wjazdy gitary akustycznej, rozładowanie się dźwięku na syntezatorze, zejścia basu. Jednocześnie nie przekraczają granicy bycia czyimś remiksem. (Wyobrażam sobie, że było to faktycznie idealnym podkładem do telewizyjnej reklamy konkursu zjazdu na nartach.)

Po tak bajeranckiej robocie Love like a sunset wydaje się kręgosłupem moralnym, duszą tej płyty. Narodziny melodii. Trwa prawie 8 minut i na tle tych błyskawicznych chwytaczy spokojnie rozwija się w swoim własnym tempie, w swoim własnym świecie. Nawet gitary zlewają się z klawiszami. Tam dzieje się więcej niż na niejednym longplayu. Nie zdradzam, polecam poznać samemu, trochę też nie ogarniam. Klimat - pokazany naocznie w końcowej sekwencji filmu Sophie Coppoli (prywatnie partnerki życiowej Marsa) Somewhere (na którą czekałem cały film) - rzeczywiście niepowtarzalny.

Lasso ujawnia tajną broń Phoenix - fantastyczną perkusję przeklepywującą się nam po plecach i podbijającą ryż na membranach (nie wiem, nie pytajcie). Najśmieszniejsze jest to, że oficjalnie grupa nie ma w składzie pałkera - może robią do każdej piosenki casting i wybierają najlepszego? ;)  Tutaj też odnajduję kolejną "inspirację" Coldplay - na pewno marząo takiej ścianie dźwięku, a raczej rytmu. Cała różnica między bandami jest w tym, że Phoenix ma świetną sekcję i wrodzony styl, zabójczy urok muzyczny, robią to wszystko jakby od niechcenia. Nie-brytyjskie granie, so sexy.

Pojęcie "indie" dla tej grupy jest tak pojemne, że mieści się w nim balladowy, klasycznie smutny Rome. Już wcześniej pokazywałem jak kapitalnie uchwyciła to na swoim zdjęciu Kanka - pocinające gitary odjeżdżają od czegoś, od kogoś. Im dalej tym smutniej. Aż wreszcie dojeżdża i trzeba zrobić to co ostateczne i nieuchronne.
Countdown (Sick for the big sun) to już "tylko" odpowiednio epickie zakończenie, a raczej wprowadzenie do finałowej sceny, Szkoda bardzo, że to zwolnienie na końcu tak naprawdę nic nie wnosi. Podobnie jak Girlfriend, ale tutaj może celowo chodziło o jakąś niedojrzałość, pobieżność, przecież i tak słucha się tego fantastycznie.

Phoenix - Lasso by KROQ
Armistice to znowu heroiczna walka, w której wypluwa się płuca i do utraty sił. Akordowo-chwytowe wprowadzenie do refrenu stawia nowe Coldplay w jeszcze śmieszniejszym świetle, ale tak naprawdę słowa and I come down in your room wprowadzają duży ładunek emocji. Jest w tym jakieś nabożne życzenie, klasyczne pragnienie z przekonywanie statycznego zakochańca. Tak samo gwałtownie i szybko się kończy, niestety.

Świetna płyta z genialną produkcją, która jest perfekcyjnie wymuskana, ale jest tam cały czas prawdziwe granie i ludzka spontaniczność. Fold it, fold it, fold it!

PS. Aaaaa, nie panuję nad długością postów! Przepraszam! Ratunku! Pomocy!

sobota, 19 listopada 2011

SP 7" : Bez żadnych słów, zwyczajnie znów

Iza Lach wszędzie
Badania internetowo - terenowe mające na celu propagowanie twórczości Izy Lach i oceniające odbiór opinii publicznej na świetną nową i oryginalną polską muzykę.
Raport

1#   Napisałem celo bardzo pozytywny wpis na swojego bloga na temat pierwszego singla z płyty Krzyk: Nic Więcej. Link do tego wpisu umieściłem na fejsbuku i rozesłałem do kilku znajomych z poleceniem natychmiastowego zapoznania się z tematem. 
Wpis (bardzo!) pozytywnie oceniła sama Iza Lach na swoim oficjalnym twitterze czym się strasznie jaram bardzobardzobardzo. Wrodzona skromność i wdzięczność dopinguje mnie do większej pracy nad pokazywaniem światu Jej twórczości.
2#  Wrocław. Paulina W. z wyraźną ironią odnosiła się do mojej fascynacji łódzką wokalistkę, posuwała się nawet do bezczelnych żartów. (dopiero później mogłem usprawiedliwić jej osądy tym, że była pijana). Jednak już następnego dnia do nieskończoności repetowaliśmy Nic więcej i śpiewaliśmy refren na cały głos podczas chodzenia po centralnych ulicach Wrocławia próbując ogarnąć sylabizowanie w refrenie. Ponadto, Zuza K. także się bardzo wkręciła i też śpiewała i wrzuciła na swojego fejsa link do tejże piosenki co polubiło kilka osób.
3#  Internat (Barak). Dagmara Ch. także próbuje żartować z mojej nowej fascynacji. Później jest zdziwiona tym, że lubię taką muzykę tzn. pop. Pytanie uznaję za tendencyjne, gdyż nie wyobrażam sobie nic ładniejszego niż ładna dziewczyna śpiewająca ładne piosenki. Dagmara Ch. wysłuchała już ok. 33 razy utwory Izy Lach, a w szczególności Zatrzymaj Czas i Czy pamiętasz (dane z last.fm).
 4#  Ponownie wrzuciłem na fejsa kolejną piosenkę Izy (Chociaż raz) co złe metalowe języki skomentowały, że przypomina Agnieszkę Chylińską. Głupki. Ale Iga P. lubi to (!).
5#  Konkurs serwisu screenagers.com nakazuje wrzucić na fejsbukową tablicę utwór Futro. Pierwsze założenie o "promowaniu dobrej polskiej muzyki" ignoruję (bo i tak to cały czas robię), lecz miałem nadzieję, na płytę Krzyk z autografem. Niestety. Ale chociaż Sylwia M. "wie kto to jest" , co zwiększa jej szansę na pójście ze mną na studniówkę.
6#  Podczas próby GPWK (koła teatralnego) w czasie etiudy "Ola ma poderwać Jaca" Ola S. do zagajenia hipotetycznej rozmowy używa argumentu, że poznała osobiście Izę Lach. Nieco hermetyczny żarcik, hehe.
7#  Reagując na zupełnie naciąganą dumę Rafała R. (pseudonim: Ręcznik) wspominam o tym, że to mnie propsuje na swoim twitterze sama Iza Lach, a Ręcznik polubił ją zaraz. W czasie wywiadu pogłębionego zdradza, że zrobił to głównie z powodu urody p. Izy, ale na pewno posłucha jej utworów. Istotnie. Dzień później podziękował mi na fejsbuku razem z linkiem do Happy Ending.
8#  Zachwycony akustyczną wersją Chociaż Raz przygotowuję zbyt krótki i nudny wpis na mojego bloga


Chociaż zazwyczaj staram się nie pisać nie pisać na blogu zbyt dużo razy o artystach, to w przypadku Izy Lach mam wyrzuty sumienia, że poświęciłem jej tylko opis jednego utworu w dziale o singlach. Nie mam jeszcze dobrego pomysłu na opis godny tak świetnej płyty jak Krzyk, ale otrzymaliśmy akustyczną wersję Chociaż raz.

Cudowną wersję. Bardzo skromną. Iza akompaniuje sobie tylko delikatnymi naciśnięciami klawiszy, ale to wystarczy aby wprowadzić tą lekko nerwową pulsację. Dzięki temu zostaje sama, wręcz "goła" melodia bez brzmieniowych sztuczek (które też uwielbiam) i z produkcją próbującą jedynie zarejestrować dźwięk. W pustym basenie na świeżej jesieni. Gdyby maleńkie żółte kwiaty nie przelatywały przed kamerą trzeba by było je dorobić w fotoszopie, a szum listowia staje się integralną częścią kompozycji (można pokusić się o porównanie do "Harfy traw w wersji pop"). To wszystko daje jeszcze bardziej intymny klimat, jakąś prawdziwą historię. Ot, po prostu dziewczyna bierze organki i opowiada, a raczej mówi do kogoś.

Pozdro dla tych, którzy twierdzą, że "to taki tylko pop". Melodia pozostaje kapitalna sama w sobie a głos Iza ma też świetny (polecam posłuchać powrót z wysokiego wyciągnięcia dźwięku do normalnego mówienia na jeden dzień w 0:41. to nie jest cięte w studio).  Z łatwością zmienia szybkość melodii i słodko unika krzyczenia w refrenie przepięknie zmiękczając samogłoskę na końcu. To jak przekrzykuje wiatr, świat i życie jest cholernie prawdziwe i jak dla mnie rozczulające.

Wracając na ziemię, sama aranżacja to profesorsko rozegrana perełka, każdy człowiek (dwa palce perkusisty!) robi swoje różne, a dodanie akordu na akustykach zmienia piosenkę w stosunku do tej z płyty. To bardzo ograniczone instrumentalium jest wykorzystane w 193%, sam Damon Albarn by temu przyklasnął.
Oczywiście sam fakt poruszającego się nagrania Izy wykonującej piosenkę jest rzeczą super samą w sobie i też się bardzo cieszę ;)

Bardzo ładne i strasznie urocze.

czwartek, 17 listopada 2011

SP 7'' : Lecz niestety, bo w kieszeinach jeszcze coś z rozsądku zostało mi

Pewnego razu w Carpe Diem przed tym lepszym zeszłorocznym koncertem Much w Częstochowie Płaciu Cowbell Television na zakończenie swojego krótkiego supportu zcoverował Uważaj Cool Kids Of Death z kultowej Jedynki. Wśród moich znajomych pokropiły z lekka ironiczne komentarze o chęci bycia takim fajnym i gniewnym jak starzy gówniarze z Łodzi. Tak się składa, że niedawno teraz po pobieżnym odsłuchu pierwszego singla z tak samo nazywającej się nowej płyty Kulek ostrze ironii musiałem skierować w ich właśnie stronę - "to brzmi jak jakiś Płaciu".

21 Października by PCTV

Przedostatni singiel PCTV oznaczony datą 21 października (podobieństwo do Much podobnież tym razem przypadkowo sprokurowane prze życie) nie powinien być przecież obiektem żartów. W odróżnieniu od ultra-przebojowego Karmela ten utwór to nie tylko elektroniczna zabawka, ale naprawdę klasycznie rozumiana "dobra piosenka". Tak klasycznie, że zaczyna się nawet dźwiękiem fortepianopodobnym, który od razu wprowadza ciekawy ciekawy klimat do (z założenia) całkowicie elektronicznej produkcji. Nie jesteśmy atakowani szalonym pierdolnięciem, chyba faktycznie chodzi tu o prawdziwe emocje. Obok bitu rozwijają się bardziej delikatne, a wręcz ulotne miraże rozciągniętego syntezatora. Melodia śpiewana (naprawdę można tam się dosłyszeć jego głosu artykułowanego w ten sposób)  zgrabnie uzupełnia się z pianinowym intro i wciąga słuchacza krok po kroku w zagęszczającą się atmosferę. To naprawdę działa - po trochu dodawane są kolejne ścieżki, prawdziwie skrupulatne układanie kolejnych przeszkadzajek rytmicznych, smuga klawiszu z tyłu poszerza się, aby wreszcie... wrócić do początku. Bardzo szkoda, że pan Marcin nie postarał się o jakiś bardziej epicki refren i zostawił taką narracyjną formę bez pointy. Ale jest to bardzo udany utwór na pewno i nie tylko dla haemowych niurejwowców.




Wracając do Cool Kids Of Death - reakcje na Plan Ewakuacji były rzeczywiście radykalne (od dobrego kolegi usłyszałem nawet postulat zmiany nazwy bandu, co jako czciciel Achtung Baby uważam za przesadę), ale nie jestem jakimś ich fanatykiem i zawsze bardziej lubiłem Piosenki o miłości. Nie jest to jednak tak dobra płyta, abym opisywał ją tutaj całą. Ale jest bardzo ciekawa, co najważniejsze. A najciekawsza jest Ścieżka #8 czyli Wiemy wszystko. Jest to jednocześnie wytłumaczenie się z tego całego nowego brzmienia - odrobinę sentymentalna historia o okresie buntu niezapomnianej Generacji Nic. Warto wciąż czekać na CKOD chociażby ze względu na zawsze świetne i aktualne teksty będące bardziej filozoficznymi deklaracjami światopoglądową nawet (gra legenda podziemia, ale dla nas nie robi to wrażenia). Na osobny medal Nobla zasługuje niewątpliwie przewijające się cały czas chórkami w tle przesłanie :
 byle tylko nieodchodzić za bardzo, nie podchodzić za blisko.

Nie zaczynam od muzyki, bo klawiszowy początek jest bezczelnie wzięty z No excuses Air France / czegoś tem Foster the People. Umiejętności śpiewacze wokalisty także odsyłają do Płacia. Chociaż sekcja rytmiczna to niezaprzeczalny akut CKOD (śmiem twierdzić, że na perkusji jest więcej rytmów niż w 21 października a ona sama jest cudownie melodyjnie popowa). A to wycofanie gitar i upodabnianie ich do syntezatora w końcówce to raczej celowy zabieg, którym chcą się upodobnić właśnie "młodej i świeżej" elektronicznej sceny. Chociaż dziwić może odwrót właśnie w stronę ulotnego klimatu M83 to cały czas jest to niebanalne i przewrotne.

Rzeczywistość ustawila mi zgrabnie cały ten naciągany kontekst wpisu, bo faktem jest, że PCTV supportuje już CKOD na ich promującej trasie koncertowej. W tym momeencie muszę być złośliwy i przypomnieć, że terminy "CKOD" i :support" pasują do siebie świetnie, czego doweodem btło na pewno rozgrzewanie przez nich nieletniej publiczności przed łódzkim występem Trzydzieści Sekund Tu Mars.
hehe

PS. Special gratki dla Krzyśka z Baraku, który użyczył mi netbooka!

piątek, 11 listopada 2011

Choć śmieją ze mnie się i drwią



Obywatel G. C. - Nie pytaj o Polskę


Spowiedź kochanka.
Przepraszam, nadużyłem tego wyrażenia. On nie jest właściwie kimś takim, tak jak nie można być czyimś partnerem czy narzeczonym. On jest beznadziejnie zakochany. Fatalnie. Bez wyboru i bez odwrotu. Wbrew sobie i wbrew zdrowemu rozsądkowi została mu Ona na siłę wciśnięta, wyryta w sercu. Nie chcę Jej obrazić zbyt bezpośrednim porównaniem, ale nie jest smukła i powabna, nie jest na pewno przyjemna.
Dowodem najlepszym miłości wydawało mi się zawsze poświęcenie. Nie nastawione na dumę i zgrywę, podobne raczej do odruchu warunkowego. Tak jakby chciało zasłonić się nagle rękę przed lecącym przedmiotem. Bo tak trzeba. Bez wstydu przed innymi i bez marudzenia. Bez skromności. Tak się powinno coś zrobić i tyle.
Zostanie z Nią nawet gdy będzie stara, tłusta i brzydka, bo to nie jest jakieś lof, tylko "Ta" właściwa, ta przy której będzie zawsze dobrze i nawet źle.

xxx

Ale nie chcę zostać bez... nas. Ty jesteś kimś, kogo... jesteś moim życiem, Keeks. Byłaś, będziesz i jesteś. Nie wiem, jak ci to mam powiedzieć. Jesteś dla mnie... jesteś mną. Zawsze to oboje wiedzieliśmy - zresztą teraz nie ma innego wyjścia. Kocham cię. Jesteś mi przeznaczona

O pięknie, Zadie Smith

xxx

Spowiedź patrioty. 
"Najwięksi synowie narodu polskiego" i Grzegorz Ciechowski też kimś takim na pewno jest. Więcej niż muzykiem - współczesnym filozofem (nie mylić z palikotem) przedstawiającym w najbardziej przystępny sposób Prawdę. Ktoś kogo tak strasznie brakuje w tych czasach "kryzysu". (Od Generacji Nic Wadachowicza minęło 10 lat). Potrafił wznieść się ponad swoją populację muzyków, aby zasiąść w tym "narodowym panteonie".

To też takie żałośnie polskie, że musiał umrzeć, abyśmy mogli Go docenić po śmierci. 

Dzisiaj Słowa tej pieśni przemawiają do mnie najgłębiej, bardziej nawet niż Boże coś Polskę (zero ironii, naprawdę). Bez krzyży, narodu, spisków, pandemoniów, zdrajców, agentów, teczek, zomowców, łże-elit, marszów dewastacyjnych, pomników. 
Coś bardziej normalnego będącego częścią naszego życia.
Jest bardzo nie w porządku, że w dzisiejszych czasach największym dowodem patriotyzmu jest płacenie podatków.

środa, 9 listopada 2011

Brush it off, start again




Paula i Karol - Overshare (2010)


Zdaje się, że lubię język angielski. Zdaje się, że się go uczę. Zdaje się, że jakoś go nawet rozumiem ("potrafię mówić. po angielsku"). Oprócz czysto praktycznego względu takiego, że większość słów do słuchanej przeze mnie muzyki tworzona jest po angielsku, bardzo lubię łatwość z jaką można produkować nowe słowa czy modyfikować je bądź udziwniać tworząc zaskakujące i ciekawe ich zbitki np. brokenhearted, overhelmed czy overshare właśnie. Jednym z moich ulubionych słów w ogóle jest więc "joyful" jako coś radosnego, fajnego, śmiechowego, optymistycznego, radochowego. Już samo miękkie brzmienie "dżoj" jest nacechowane jakąś całą gamą słodyczy. Twórczość Pauli i Karola, cała ich kolorowość i folkowa prostowa jest właśnie podyktowana temu jednemu słowu, temu uczuciu.

Joyful.

Tu tak naprawdę nie chodzi o misterne brzmienie pierwszej perkusji. Zdaje się być tylko elementem ozdobnym, bo nie nadaje rytmu tylko piosence, są to żwawe kroki w swobodnej spontanicznej przechadce. Ozdobniki w stylu skrzypiec są elementem organicznym prawie jak chłodny wiaterek szumiejący liśćmi.To nie jest klasyczny n-oktawowy śpiew tylko rozmowa dwójki przyjaciół zwykłej dziewczyny i zwykłego chłopaka. Beztroskie upomnienie, że you're so sweet, but can you really love someone?  (Nie sposób sobie tego nie podśpiewywać).



Calling mimo całej tej ślicznej otoczki wydaje się być naprawdę ważnym utworem. Jest w tym na pewno tęskna melancholia o dzwonieniu, ale to dzwoneczki dzwonią, bo tak naprawdę z tym dzwonieniem to raczej nie. Kolejna wzruszająca historia normalnego życia, gdzie tak that's the way things have to be. Bez nadmiernych jęków i jakiegoś egzaltowania trafia do nas prosto w serce, bo przecież każdy będzie brał serce i wołał.
Z zachodu Słońca w chodny wieczór, do Ontario. Pociągnięcia czy to smyczka czy chrapliwej nieco gitary, aby szukać krótkich chwil wytchnienia w swobodnych czasem biciach gitary. Ale już jest dobrze, swobodnie i można nawet położyć sweterek na tylnym siodełku. Refren Mother's shew dojedzie na jakąś miękką polanę. Te dwa wokale to przecież dziwna wersja zabawy w ganianego czy inną skakankę.



Uwielbiam też zaraźliwą energię Birds & bees. Paula naprawdę się tam uśmiecha, cały czas! I droczy. I uczy nowej gry. I łapie piłkę. Sama gitarka mówi wszystko. Ptaszki i pszczółki!

Nie wiem, czy ta miła parka jest aby świadoma tym, że na wsi muszą być ziemniaki; być może to ich finalny brak jest tym czego nieco brakuje This is country! Hej, hej, heeeejjjjj! Szukamy ziemniaków więc.


07 Paula & Karol - Goodnight Warsaw

Uwaga, na plac zabaw (ang. playground) wkraczają aspekty socjologiczne. Słynny Projekt Warszawiak jest bezczelny, hipsterski i bogato-szpanerski, ale to przecież "warszafka". Ja chciałbym osobiście być nawet milionową częścią takiego wieczorno-wspólnotowego hymnu jak Goodnight Warsaw. Idealny. Włóczyć się gdzieś z kimś, pić coś, łazić, podziwiać, kochać, zmęczyć się, z przyjaciółmi, z całym tym miastem.

Wstawać znów, żyć znów! Przyjacielskie poganianie, a wręcz wlewanie radości do życia. Tarmoszenie. ((Community (Things to be) )).
 House into a home jest tak zadziwiającą piosenką, że pokazuje nagle cały proces poprawienia humoru przez słuchanie całej tej płyty. Twarz powoli się rozszerza, kąciki ust coraz wyżej aż wreszcie nie ma siły -trzeba się wyszczerzyć gębę całą. Jak pisał Shakespeare : "I będzie się uśmiechał...". Nagły przypływ endorfin i dżojfulowości i cała ta folkowa beztroska i nawet radosne okrzyki. Cóż, nawet jeśli jest tak źle, że wszystko tyka w miejscu, a ty Stuck in a moment and you can't get out of it , to wszystko i tak się samo napędza tylko w dobrą stronę. Chyba tylko pozytywne emocje mogą tak wzrasta wzdłuż, wszerz i wbrew prawom nauk ścisłych. Będzie dobrze tylko to brush (zmiękczenie na "sz" prawie jak "plusz" ). Taka pierdoła jak dziecinne organki upewniają nawet wsparcie i lądowanie i swobodne przyjście przez te słoty i rozdarcia. Skórki.


PS. Czas pisania długopisem na kartce : 57 minut.
       Czas przepisania do bloga : 50 minut (+ że to Barak i że z linkaczami i tragicznym netem). 

piątek, 4 listopada 2011

KROPKI-KRESKI : Let her pale light in to fill up your room


Cd. wielkiego świętowania 20-lecia Achtung Baby (polecam także cały duży artykuł w ostatnim "Dużym Formacie").
Znak czasu. Dzisiaj Chris Martin nagrywa duet z Rihanną aby (w czasie nieobecności Roxette) zdobyć tytuł największego zespołu popowego na świecie. Kiedyś Bono jako jeden z pierwszych mężczyzn (pierwszy?) pojawił się na okładce Vouge'a z samą Christy Turlington jako uosobienie idealnego archetypu gwiazdy rocka. W skórzanych spodniach.

wtorek, 1 listopada 2011

It's a wonderful life



Sparklehorse - It's a wonderful life (2001)

Czasem zdarza się, że napada nas nastrój jakijś dziwnej melancholii, a nawet więcej, Dogłębne i empiryczne zastosowanie antycznego (wł. biblijnego" hasła "vanitas vanitatum" - czujemy się niczym, na nic nie mamy siły, ach bo i po cóż. Przypadające dzisiaj "Święto Zmarłych" napada na nas z morzem świecących się naturalnym płomyczkiem lampek i wciska na siłę ową zadumę. (ktoś to nawet zauważył nazywając tak Dzień Kaca Mentalnego Dnia Następnego - dosłownie "Zaduszki"). Odchodząc od motywacji religijnych, jest jakąś ironią, że na te 2 dni wszelka smutnota i jałowy zamęt są pożądane w świecie Zwycięzców dla których biblią są lajfstajlowe kosmopolitany i hipsterski zimnogrający pop.
Klasycznym harakiri staje się dobranie muzyki jednocześnie potęgującej tę nicość i wprowadzającej równowagę w nasze skołotane duszyczki. Przynajmniej ja tak mam. Dzięki temu mogę doskonale zanurzyć się w klimacie tego albumu Sparklehorse, który JEST zadumą.


It's A Wonderful Life by Sparklehorse by HannahnMike

Już pierwsze sekundy zabeirają nas do innego świata. Spokojny, miarowy rytm nie ma prawa zabudzyć naszej psychiki i musi się on (umysł) w nim zatopić. Te "pociągowe" wybijacze są dla naszego niepokoju muzycznym odpowiednikiem napisu NIE PANIKUJ napisanego dużymi przyjaznymi literami na idealnie dopasowanej plastikowej okładce przewodnika Autostopem przez galaktykę. To podróż do innego wymiaru, opuszczenie eurohorrorów czy matury i aby stanąć twarzą w twarz ze światem. Mógłbym ująć, że chodzi o absolut, ale to życie jest cudowne. Najbardziej miękkie organy, drżące niczym mięciutkie gąbeczki i otulające nasze uszy są tłem spokojnego, wstydliwego nieco wyznania It's a wonderful life. Jak gdyby to nie Mark Linkous, ale sam Bóg wyjawiał nam tajemnicę istnienia. I będzie już dobrze.

Niebiańskiego podróżowania wśród chmur ciąg dalszy i ktoś budzi nas słonecznego dnia (z hamaka!)
softfully good morning my child. Jej, chcę dla moich przyszłych dzieci, aby ich dni były też takie Gold Day(s), naprawdę. Te fleciki są strasznie błogie, nawet bardziej niż chórki przeczystego głosu Niny Persson.

Sparklehorse - Piano Fire by DembRadio

Czasem nawet niebo może się znudzić (będziemy siedzieć tak, aż zmęczysz się), więc z punktu doświadczenia życiowego Piano fire jest utworem ważniejszym nawet. Jest to jedno z najwybitniejszych Dzieł Ludzkości, więc zwyczajnie nie ogarniam, ale ten utwór łączy wcześniejszą metafizykę i nadziemską nadwumiarowość i charszczenie gitar tak jak tylko może to zrobić Życie. Te uderzenia w talerz zakrzywiają moją percepcję, a śpiew PJ Harvey wyraża ten cały smutek i wyję razem z nią. Dziękuję, dobranoc. I can't seem to see through solid marble eyes.

Na szczęście można się uspokoić przy Sea of teth, bo by mi się głowa wybuchła, albo zostałbym myśliwym. Tam się czają te fleciki jeszcze, kapitalnie się do tego zasypia. W Apple bed znów trzeba zmierzyć się ze złym światem, bolesna doczesność, znów.  You could be my dog (...) doctor please. Nie mogę tak po prostu znieść tego zejścia w połowie. Weltschmerz. Próbujemy z tym wszystkim walczyć, być King of nails. Na szczęście ukoić może sama PJ w Eyepennies podobnie rozpaczliwie próbując utrzymać się w melodii.
Każdy sen może się zamienić w koszmar z jakimś Dog door. Tom Wits to faktycznie nergal wcielony charszczący i gulgoczący. 3 minuty w piekle.

Nowy wschód i razem ze Słońcem wznoszą się ptaszki. Cudowne brzękania talerzy także. Please send me more yellow birds. Dla biednego Little fat baby mającego s smyczkowe wycofania w swoją samotnię.



Jest jeden na to wspaniale banalny sposób, na spokój, na to wszystko. Podbudowany pomysłem budzimy się za pomocą zwykłych już bębnów i solówki na pedal steel'u, a oczekiwanie z nadzieją niecierpliwą pobrzmiewa pianinem. Would you come to comfort me?
Chyba się udało. Podróż kończy się gdzieś daleko, gdzieś dostatecznie wysoko, skąd widać absurdy naszych małych tragedyj i prawdziwe Piękno Życia. Bo jest pięknie. Spokojnie. Tak łatwo. Jak Babies on the sun.

To czego potrzebujesz, to żeby rzeczywistość wzięła cię między cycki, przytuliła i powiedziała : będze dobrze. Nie bój się.
                                                     Bartłomiej Dobroczyński w "Świątecznej"


PS. Założyłem też twittera, aby odkryć piękną prawdę, że to Iza Lach propsuje moją notkę o Niej na swoim oficjalnym twitterze (!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!).  
 http://twitter.com/#!/yarpen11
 I nawet o mnie napisała, czym się strasznie jaram!

poniedziałek, 31 października 2011

Mysterious ways





U2 - Achtung Baby (1991)

Zespół U2 jest dla mnie tym najważniejszym i w opiniach o nich nie próbuję nawet zdobywać się na jakąkolwiek obiektywność. Ja się na nich po prostu muzycznie wychowałem i każdą piosenkę odbieram przez pryzmat songwritingu The Edge'a i Bono. Fanatyzm totalny, chociaż ostatnio trochę mniej - po części dlatego, że "dojrzałem muzycznie" a po części, z powodu frustracji, że Bono musi być najlepszy na świecie, musi tworzyć płytę 5 lat i musi grać na koncertach te same piosenki. Jednak u podstaw mojej hierarchii wartości leży od zawsze stwierdzenie, że U2 wielkim zespołem jest. Aby być Wielką Legendą Muzyki nie wystarczy wydać dwóch wybitnych longplayów - trzeba zmienić cały świat i zmienić całego siebie. Tak więc album Achtung Baby jest najlepszym neutralnym dowodem na wielkość tego zespołu. 

Co za brzmienie!
Zaczyna się bowiem dźwiękiem piły mechanicznej ścinającej Drzewo Jozuego. Zoo Station to również nazwa legendarnej stacji w podzielonym Berlinie, gdzie w 1991 roku Brian Eno i Daniel Lanois wymyślili od nowa całe brzmienie U2. W tej specyficznej prezentacji nowego oblicza biblijnych Irlandczyków wszystko brzmi inaczej - nawet perkusja Larrego Mullena jest głuchym syntetyczno-industrialnym techno rytmem. Pozornie wyważony elektroniczny utwór tętni witalizmem (szalone dogrywki Edża). Zachęceni "trylogią berlińską" Davida Bowiego Bono i spółka wybrali się na największą imprezę w Europie z okazji zburzenia Muru Berlińskiego. Time is a train, mix the future and the past -  już zawsze atmosfera końca Zimnej wojny będzie kojarzyć z tą płytą, wybitnie uchwycili "zeitgeist", jakiegoś ducha tamtych czasów.

Cały image i otoczka płyty bała specyficznym konceptem i ironiczną zabawą z popkulturą. Z hasłem Watch more TV na ustach U2 ujawniało ogłupienie społeczeństwa nowymi mediami masowymi. Telewizja uwodzi widza zapraszając do swojego nierealnego świata przekonując, że jest Even better than the real thing. A muzyka zespołu nigdy nie była tak kolorowo taneczna i seksowna. We're free to fly the crimson sky
The sun won't melt our wings tonight -
ostateczna przemiana żarliwego pastora Bono w lateksowego The Fly. 
Opisywanie one wydaje się bezsensowne (jest to absolutnie najbardziej znany hicior U2, było kiedyś nawet w "Jaka to melodia" lol, iksde). To przecież nie przypadek, że znają to wszyscy wszyscy - jest to idealny wzorzec "ballady rockowej". Akurat wersja studyjna kompromituje się brakiem Drugiej Części Solówki Edża, ale świetnie pokazuje misterne ułożenie wszystkich instrumentów i wybitność songwritingu - zaczyna się od pojedynczego riffu i talerzy Larry'ego , bas wchodzi dopiero na 2gą zwrotkę! To już archetyp,. jest tam absolutnie wszystko : 4 akordy, tonacja minorowa, powtarzający się krótki tytuł w refrenie, akustyk, smugi smyczkowe, refren zaczynający się z przejścia a-moll do C-dur, najprostsze przejścia basowe, wreszcie mostek przed ostatnim refrenem. Na deserową zabawę zostawiam liczenie ścieżek i brzmień gitar Edża.



Until the end of the world to utwór dla zespołu wzorcowy. Oprócz biblijnego tematu (Bono wciela się w Judasza rozmawiającego z Jezusem) jest tu klasyczna zagrywka gitarowo-akordowa. Dopiero pół roku temu dane mi było usłyszeć tę piosenkę na dobrych słuchawkach i byłem w lekkim szoku dostrzegając mocarność basu Adama prowadzącą cały ten apokaliptyczny klimat i kolejne ścieżki gitary (sposób w jaki wspina się po mostku edż w pre-chorusie jest heroiczny). W ogóle gra na perkusji też jest tu jedną z lepszych i Larrysław samodzielnie potęguje to niesamowite napięcie. Plus chórki i równa się to co najlepsze w całym U2 w pigułce.
Who's honna ride your wild horses mogłoby być prostym akustykiem, ale starają się jak mogą zrobić coś nieoczywistego - piosenkę wprowadzają uderzenia perkusji i soczyste dogrywki gitary. Końcówka to także odejście od prostego klimatu w The hunter will sin for your ivory skin Bono błaga i zmaga się ze swoją niepewnością i bezradnością. 
So Cruel to kawałek z którym mam pewien problem. Jest to na pewno "utwór programowy" jeśli pamięta się , że w czasie tworzenia płyty The Edge rozstał się ze swoją żoną. I o tym tak naprawdę jest ta płyta - o rozpadzie, odejściu, końcu. You put your lips to her lips to stop the lie. Chociaż muszę przyznać, że muzycznie jest średnio, to brzmienie tego utworu definiuje klimat całej Achtung baby i nadaje mu sens.
Zaraz potem mamy drugi główny temat Dzieła - The Fly było pierwszym singlem i niewyobrażalnym szokiem dla fanów zespołu. Po eksplorowaniu country i rzewnych wzywań miłości na pustyni Bono w "muchach" był w '91 prawdziwą rewolucją. Ten kawałek jest fizycznie ostry, tak daleki od zwykłej dla nich wcześniej sfery sacrum, która pojawia się jednak, ale w "anielski" trochę prześmiewczy sposób. Every artist is a canibal, every poet is a thief - dystans doskonały.



Mysterious Ways to jedyny taneczny utwór U2 . Z zachwytem patrzyłem jak ludzie pewnej trzeciej w nocy tańczyli do tego na pewnej osiemnastce. Kluczem są chyba te nie-sa-mo-wite zrywy gitary obudowane ze wszystkich stron bongosami i zabiajający sączący się bas. Hendrix często korzystał z "efektu kaczki" ale Edż wydobył z niego sam miąższ i tylko on tutaj się pojawia. bono wzniósł się na wyżyny "figlarności" zachęcając samotnika do tego, aby wziął a walk with your sister the moon, let her pale light in, to fill up your room i przekonując go do do szaleństwa z dziewczyną. It's alright, it's alright, it's alright. She moves in mysterious ways, oh - w tym dwuwierszu jest zawarte absolutnie wszystko czym kuszą, pociągają i zachwycają nas kobiety. Lift my days, light up my nights!

Trying to throw your arms around the world jest utworem z kolei bezczelnie pijackim. Najlepiej opisuje to sam Bono : "Opowiada o pijanych ambicjach w zabawny sposób. Nie chodzi tu o żadną megalomanię, ale po prostu o ambicję, aby wrócić do domu w jednym kawałku." Z pozoru nie pasuje do "poważnych" piosenek, jest jednak wytchnieniem, czystą głupawką ze strony zespołu, coś nie-wybitnego.

Ultrviolet (Light my way) zaczyna się mgliście i niepokojąco, aby za chwiulę przejść w niesamowitą zuchwałość będącą dowodem ogromnego zdecydowania Bono nakazującemu swojej Bejbi oświetlenie mu drogi. Nie jest to już ta sama adresatka jak chociazby w With or without you - Ona musi być potężna skoro do wysłania wiadomości jest zaprzęgnięty tak bezkompromisowy i pędzący rytm i uderzenia gitary. Pisząc te słowa doznałem olśnienia i w Ultraviolecie odnalazłem źródło "nowego brzmienia Coldplay (szczególnie ta fajna ściana dźwięku z Charliego Browna), ale to nic dziwnego.

Finałem płyty, wielkim i epickim jest piosenka całkowicie okrutnie niedoceniana. Z początku rytmem i zdecydowaniem przypomina Ultraviolet, ale Acrobat przekazuje zupełnie inne emocje - jest to złość w stanie czystym. Każdy element jest mocniejszy niż wcześniej - klimat znów należy do Larrego, a Edżu nie musi wymyślać znów melodii, bo w takim stanie ważne są tylko emocje, a na początku jego struny perfekcyjnie schodzą się z basem Adama. Żarliwość Bono że You can dream so dream out loud wprowadza pewien element ostateczności, jakby to było jego ostatnie przesłanie ; nie są to już na pewno zabawy w stylu wcześniejszego elektro. U2 odrzuca wszystkie sztuczki i zasłony, aby odsłonić samą esencję, istotę rzeczy.

To już koniec. Koniec wszystkiego. Epilogiem tej historii jest Love is blindness. Tekst napisany przez Bono   tak naprawdę mówi o terroryzmie - nienawiści i śmierci. Nad tym utworem ciąży jednak prawdziwa historia samego The Edge'a. W tym utworze przelał on swoje emocje do muzyki. Dosłownie. Dla mnie jest to idealny przykład jak bardzo można się zatracić w muzyce. W czasie grania solówki The Edge grał tak mocno, że pękały mu struny w gitarze, a on sam cały czas miał twarz spokojną. Wierzę w tą anegdotę, bo tutaj to słychać, tak naprawdę, bardziej niż jakiekolwiek słowa.

sobota, 22 października 2011

SP 7" : Zostanę przy Tobie, od zawsze tak robię





Iza Lach jest lepsza niż Brodka, Rihanna, Beyonce, Robyn, Ellie Goulding....

Nie! To zupełnie nie fair w stosunku do młodej ciekawej wokalistki zaczynać od takich porównań. Inna sprawa, że nic nie zrobię, że narzucają się one same z siebie. A nawet - przyjmując że płytę Krzyk wydaje EMI - może to być świadomy ruch promocyjny, mający na celu "określenie targetu". Mam nadzieję, że podobnymi marketingowymi zagrywkami nie obraziłem tej młodej pani, ani nie uszczknąłęm nic z jej uroku oraz stylu.

Kontynuując zatem niecny plan komercyjnego labela dowodzę, że Iza Lach naprawdę jest lepsza od "Idolki". Pamiętam, że przy premierze Pięciu smaków zachwycałem się szalonym rytmem i vampire-weekendowym rozpasaniem. Nic więcej muzycznie jest bardziej skondensowana i zwarta. Piosenkę oprócz (nieco oczywistego) popowego łupania fenomenalnie nakręcają delikatne (dwa!) klawisze. To nie jest jakaś pulsacja - prowadzące akordy uderzenia w fortepian i nienachalny bas dosłownie ożywiają tę piosenkę. Żadnych zrywów czy innych pisków - Ona nie musi się popisywać jak Brodka, bo... po prostu jest... Wstydziłem się to napisać, ale jest słodsza. Tak cudownie dziewczęcego głosu nie słyszałem jeszcze dawno chyba, bardzo uwielbiam.

Jeśli chodzi o Rihannę (pozdro Ładny!) i bajeranckie panie z zagranicy, to w przeciwieństwie do Izy Lach nie znam ich twórczości tak dobrze, aby prowadzić jakieś inne analizy porównawcze. Wystarczy mi tylko jedno - to Iza jest polską dziewczyną, a jest to argument przygniatający. Bo tekst jest także polski i przy tym niebywale rytmiczny. Chwaliłem za to Nosowską, ale tutaj jest to samo tylko bardziej i w ujęciu totalnym. Rymy nie są jakieś częstochowskie, bo melodia się nimi rozwiązuje. Nawet te znienawidzone polsko-trudne "sz"głoski tutatj nie przeszkadzają, tylko szemrząc przemykają w melodii : jak długo i jeszcze zamierzasz stać i patrzyć się jak. Jak na polski język to po prostu pasuje i tylko umacnia tą fantastyczną rytmikę (w "Lampie" będą wniebowzięci).
Sam temat jest również zgrabny i prosty; czyli prawdziwy (pozdro dla opowieści o budkach wietnamskich).

Z zainteresowaniem czekałem na społeczne skutki niebagatelnej i nieustannej sprzedaży Grandy wszędzie. Nareszcie jednak fajność muzyczna, nawet ta alternatywna (czyt: lepsza) jest w cenie i słuchanie takiej dobrej muzyki jest w dobrym tonie i zwracającym sympatyczną uwagę.  Ja jestem pod uroczym wrażeniem pani Izy Lach i mogę powtórzyć za Anną Gacek "Mam bzika na punkcie Izy".


PS. Z propsowaniem wyprzedziła mnie wczoraj Offensywa, bo nie mogłem napisać tego tekstu w mniej niż godzinę. Ale +10 dla Izy za dobrych promotorów (obok tzw. portali polskiego nieżalu).

poniedziałek, 17 października 2011

KROPKI-KRESKI : All those fashion freaks



L.Stadt - El.P (2010)

We wczesnych początkach Nowego Oblicza tego bloga nie zwykłem do opisu El.P dodać jej okładki. Trzeba naprawić to niedopokazanie, bo warto. Pewna bardzo ładna osoba znająca się na tym zawyrokowała kiedyś, że zdjęcie zostało wykonane o zachodzie Słońca. Oczywiście rzecz dzieje się w USA.

Inny powód, dla którego warto przypomnieć o tym jest niedzielny koncert łódzkiego zespołu w Częstochowie. Jako osoba, która była na poprzednich dwóch, czuję się kompetentny zapewnić, że bardzo warto posłuchać tego energetycznego gitarowego grania.


Niedziela, 23 października o 21:00, Carpe Diem.

sobota, 15 października 2011

I am trying to break your heart


Wilco - Yankee Hotel Foxtrot (2002)

Rozstanie, odejkście. Nadzieja, znudzenie. Smutek, irytacja. Takie coś jest ssilnym bywa przeżyciem i niełatwnym. Czasem dla jednej strony jest dłuższe i bardziej obfitujące w emocjonalne wydarzenie. Było 1000 filmów i 10000000 historii na ten sam temat, ale każda jest chyba inna i chyba chyjątkowa. Czasem trzeba zrobić film, spisać tę żałosną kronikę, żałośnie się uzewnętrznić. Yankee hotel foxtrot to kolejna taka historia, rozdzierająco spójna i skrupulatnie dokładna.

I AM TRYING TO BREAK YOUR HEART
historia w płycie na Chłopaka i Zespół
(Film więc)
Scena I : This is not a joke so please stop smiling.
Chłopak :Jestem samotnym chłopakiem w samotnym mieście i och, jak te lampy się samotnie gasną, ona odeszła. Tylko trochę się napiłem, dotykam Istoty Centrum Rzeczy, ale jak do dupy, ziwaniłem, beznadziejnie,m ale fajna ławka, idę spać.
Zespół (czyli osoba tłumacząca scenografię emocjonalną) : Znów się musiał upić, przecież na słabą głowę i zaczyna strasznie marudzić i się dzisiaj dodatkowo załamuje. Nie dochodzą do niego wszystkie nasze dźwięki, więc jesteśmy tylko trochę, czasem się dobijemy do jego świadomości. Wszystko mu się miesza w tym amoku procentowym i nareszcie zasypia jak dziecko.

Scena II : Phone my family, tell them I'm lost on the sidewalk.
Chłopak : Niee, to nie jest okej, mam kaca i dalej o Niej pamiętam, że jest mi źle. Chcę jeszcze się poużalać, poprzypominać, przecież było tak super i cudownie, "I wanna see movies of my dreams".
Zespół : Tylko on tekstowo coveruje Built to Spill. My robimy sielankę z grubsza, wszystko mu się przesuwamy, tyle razy było kiedyś rytmicznie mijały dni z Tamtą fajnie, ale on chce nadziei, że ciągle sam idzie sobie.

Scena III : There is something wrong with me.
Chłopak : Jeej, znów się budzę w jakiejś szopie, niee, znów te dźwięki TEJ piosenki, radio mnie zabija specjalnie, a głowa to pęka. Ok, ogarniam, chcę jej coś powiedzieć, nareszcie coś wiem, to będzie to dobre coś i... i... i... przecież o to chodzi, prawda? Zbieranie jabłek po prostu i po prostu nie przejmowanie się odległościami i All-this-distance-has-no-weight-making-love-understandable.
Zespół : Zaczynają się znów kłopoty z jakimkolwiek kontaktem, znów jest pijany, ale bardziej chory, tylko nie ogarnia. Myśli myśli, myślą, myślimy, coś się tam świta (bębenkiem). Nareszcie dotarł do tego, zjarzył, obczaił, skapował, (zrozumiał). Zwykły hipotetyczny obrazek, szczęśliwy, cymbałki pokazują rzeczywistość, w którą owszem, można tam być o, pomimo tego złego. Nareszcie się zestroiliśmy i Odpowiedź. On strasznie się nią jara, nie może tego ukryć, wszystko wykrzykuje do załamania gardła.

Scena IVIt's war on war.
Chłopak : To wszystko to nic, przecież ona mnie nie chce, nie zmienię tego, od początku było to przesądzone, bo cóż, cała zabawa zmierzała do porażki. Ale już to widzę i to nawet normalne, prawda? Szkoda mojego spokoju, prawda? ale Ty też coś przegrałaś, każdy musi.
Zespół  : Ok, kazał nam robić znów sielankę, że taki Playground love i wszystko ot tak, kicanie po zieleni. Ale z tym końcem jednak wszystko spada i ucieka, rozmywa się jak gitary. To i tak nieuniknione.

Wilco - Jesus, Etc by Saturday Stevens

Scena V : You can rely on me honey.
Chłopak : Przecież zostaniemy przyjaciółmi, prawda? Zawsze możesz na mnie liczyć i zawsze miałaś rację o gwiazdach. To nasze uczucie, dalej dobre, przecież.
Zespół : Wcale on tak nie myśli, nie tylko to. cały czas, znów chce tylko tylko być przy Niej, aby być potrzebnym,. Ta wielka nadzieja zilustrowana jest jednym z lepszych przejść melodycznym w ogóle z d-moll do B-dur. To połączenie w 24 s. ma w sobie niesamowitą ilość ciepła i takiej ludzkiej życzliwości. Ale on chce też więcej- te smyczki mówią o potrzebie podzielenia się taką prawdziwą miłością. Tam jest nawet specjalne zwolnienie roztaczające tę urokliwą rzecz jasna perspektywę którą on "jaśnieje między wieżowcami".

Scena VI : I know I would die if I could come back new.
Chłopak : I źle 0- to koniec, ostatecznie, nie do naprawienia. Nic nie zmienię, świat się idzie dalej, a ja sam tu muszę grać. Nic się nie ja nie zmienię, ale chciałbym chociaż zaryzykować (stać się czymś innym).
Zespół : Ta gitara to taka trąbka, sygnał na pobudkę, to ma być powrót do rzeczywistości. Niestety - smutnej, snującej się. Chłopak stara się dzielnie, ale nic przecież nie zrobi na to, że świat mu się wali (połamane dęciaki, echo pianina). Narastający szum.

Scena VII : She fall in love with the drummer.
Chłopak : widziałam ich! Przemkliwali przez miasto bezczelnie naparzając w te obrzydliwe bezduszne metalowe "gary". Teraz to jemu sobie tańczy, nagle przestała doceniać dyskretny urok folk-indie-rocka. Straciła niewinność! (w muzyce tzn.)
Zespół : Nie, nie da się ukryć, że to ona teraz nieźle zapieprza z tymi metalami, pewnie, że mają tam mocniejsze power chordy, ale to takie celowe wyśmianie jest, którego nie umiemy sobie do końca dopasować. Ona teraz ma inne, szybsze życie.

Scena VIII : I am the man who loves you.
Chłopak : Piszę do Niej nowy list, ale już nie za pomocą skrupulatnie zatemperowanego ołówka, tylko czerwonokrwistym grubym mazakiem. Mogę być nawet tym całym metalem . Jesteś jakaś dziwna, ale daj mi jakikolwiek warunek, daj mi szansę, każ mi być innym, złym - będę. Teraz nawet powiem to głośniej. No i krzyknę!
Zespół : Wkręcił się w tę nową "metalową" stylistykę, nam też kazał, ale teraz chociaż robi to z jajem. Z drugiej strony - nie wiedziałem że on potrafi tak szybko grać tą najgrubszą kostką do akustyka., a nasz perkusista podbija talerz, 666. (no dobra, wiemy, że to i tak The Beatles, ale próbowaliśmy.)

Scena IX : Every song's a comeback.
Chłopak :A jednak wracam do Ciebie. Tylko w piosence, ale musi mi to wystarczyć.Wiem, że to nie jest prawdziwa rzeczywistość, ale jest tak nęcąca, że wolę marzenia od żucia. Tam jest lepiej, chociaż to nie Ty. Ty nie możesz być tak oczywista. Wspomnienia są takie... stabilne i nie oddadzą Twoich szaelństw, to za mało, żeby Ciebie odtworzyć, to niemożliwe - jesteś zbyt perfekcyjna żeby można było Cię skopiować. Mam na to za mało miejsca w pamięci.
Zespół : Bardzo ważna piosenka, kolejny (po Radio Cure) punkt kulminacyjny, coś jak III epejsodion. Jest fajna zabawa, ale chyba jednak nie. Coś jak oglądanie koncertu na juTubie. On też walczy o przełamanie tej całej historii. W sumie ta piosenka wyjaśnia sens robienia tej całej płyty. Wszystko sprowadza się do tego refrenu właśnie.

Scena X : I really wanna see you tonight.
Chłopak : Rozumiem, teraz już naprawdę. Chociaż chciałbym, to tak naprawdę nie mam gdzie Cię zaprosić, nigdzie Cię wziąć. Wszystko będzie marnym miejscem. Bo bez Ciebie wszystko takie będzie. I całe to miasto mało mnie obchodzi. Nic nie zmienia.
Zespół : Samotny Spokojny Nocny Spacer Pełen Zrezygnowania. Sposób w jaki pianino przebija się przez swój własny przester jest godny najwyższego uznania. Jest skąpany w czymś straszliwie prostym, ale Chłopak musi jeszcze przez to przejść. I panorama miasta z zachęcającym Seaside Neon Love pt. YANKEE HOTEL FOXTROT.

Scena XI : I've got reservations (...) not about you.
Chłopak : To już naprawdę koniec. Dla mnie też. To od początku było jasne, my nie możemy być razem, bo to po prostu nie jest to.. Nie jestem Tobie przeznaczony czy coś. Mogę mieć tak wiele rzeczy, ale nie Ciebie. To tak jak zawsze. Dziękuję.
Zespół : Odległe, coraz bardziej nierealne dźwięki. Ale niesamowicie proste. Miarowa argumentacja i prosta odpowiedź.



Scena XII : (...) at so many things (...)
Chłopak :     -
Zespół : Chłopak kończy, Chłopak odchodzi. Próbując pozbierać kawałki swojego życia, aby je na nowo coś zrobić. To już inna historia, naturalne przejście. Normalne życie bez czegoś jeszcze.

 KONIEC


Lubię myśleć o tej płycie jako "alternatywne All that you can't leave behind". Obie w jakiś sposób dotykają doświadczenie 11 września 2001 roku, czyli atak na WTC. Zawsze zastanawiałem się nad pewnym wieszczym proroctwem Bonia każącemu nagrać im piosenki takie jak New York, czy Peace on earth, czy Kite. Nigdy nie uważałem tej płyty za najwybitniejszą U2, ale kocham ją za takie momenty jak Walk On ze strażakami. Podobnie Wilco - wszędzie piszą o legendarnym wpływie na Amerykanów po 11/9. Okładka nie może być przypadkiem, podobnie można interpretować Jesus, Etc. . Inna sprawa, że ja jako Polak nie mogę tego zrozumieć i nawet nie próbuję, specjalnie więc w ten sposób ująłem tą płytę.

Na szczęście nie zawsze muszę być konkretny i opiniotwórczy, więc piszę sobie co chcę. Tytułem jeszcze wyjaśnienia - powyższy