background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

czwartek, 7 maja 2015

SP 7": I'm lightning on my feet



Wszyscy mają problem z Taylor Swift.
Ranczerzy z Teksasu nie mogą dojść do siebie po tym jak rzuciła ich (muzykę) dla ogólnoświatowego popu. Tina Fey dołączyła ją do prestiżowej listy obiektów żartów na Golden Globach kpiąc z long list of ex-lovers panny Swift. Cała wstrząśnięta zamieszkami w Ferguson Ameryka z podejrzaną uwagą przyglądała się strukturze rasowej w teledysku do Shake it off (znowu You ain't a pimp and you ain't a hustler?), a cały przemysł muzyczny dyskutował nad odejściem Taylor z katalogów Spotify. Nie mówiąc już o wszystkich zawistnikach, którzy zżymają się na niemal archetypową figurę słodkiej długonogiej amerykańskiej blondynki.




Taylor nic sobie z tego nie robi i pozdrawia wszystkich nie środkowym palcem, a szerokim (tak, hollywoodzkim) uśmiechem i refrenem Shake it off.  Całe to nieprzyjemne napięcie rozsadza humorem i naturalnym wdziękiem. Nie ukrywam, że zwracam dużą uwagę na to, że jest śliczna, ale talent komediowy został przeze mnie zauważony w całkowicie obiektywny sposób podczas jej występów aktorskich w SNL.
Oczywiście w najnowszym singlu Swift jest bezczelność, ale kryje się ona w warstwie kompozycyjnej. Bo jak inaczej nazwać metodę refrenu, który wykorzystuje identyczne nuty, aby powtarzać dokładnie tą samą melodię. To jak bardzo dominuje ona nad akordami w mistrzowski sposób tłumaczy Chilli Gonzales. Nie musimy znać detali harmonicznych; wystarczy kawałek śpiewnego motywu, który wsunie nam się w ucho nawet z drugiej strony ulicy.



Dzięki Shake it off Taylor Swift znalazła się na samym szczycie światowego mainstreamu. Jak każda księżniczka popu (Madonna, Britney etc.) ma ogromny wpływ na swoich nastoletnich wielbicieli, ale zasłużyła nań sobie nie tylko osobistymi przymiotami, a przede wszystkim trafnym odczytaniem społecznych trendów. W AD 2014 była to "filozofia" normcore mający za szczyt stylowości bycie jak najbardziej... normalnym. Coś w rodzaju świadomego odwrócenia się od pogodni za trendami.
Dlatego właśnie w teledysku do Shake it off Taylor uparcie pozostaje "zwyczajną dziewczyną".  Do tego odsyła szata graficzna albumu składająca się ze spontanicznie cykanych kadrów z Polaroida. Zaskakująco normalne (czy też konkretne) jak na dzisiejsze standardy marketingowe było ogłoszenie najnowszego wydawnictwa - prosta konferencja webowa z ujawnieniem całej tracklisty i gotowym teledyskiem do przesłuchania. Wreszcie tytuł płyty  1989 - może nieodnoszący się do Solidarności, ale z pewnością mający pokoleniową siłę (vide. Delikatnie lewitujesz słysząc dziewięćdziesiąt trzy). Ujawnienie daty urodzin jest jak zejście z piedestału, jak zaproszenie na domówkową celebrację - pomyślcie tylko o Madonnie podpisanej jako "Louise Ciccone". I ta szczerość - to nic, że nieco może zbyt ostentacyjna - zdała egzamin. Doszło więc do tego, że amerykańska młodzież masowo wykupywała kompakty CD Taylor, o czym ze zdumieniem donosili tamtejsi dziennikarze (odwrót od cyfryzacji, chęć posiadania czegoś na własność, nuda).




Nie można zapomnieć, że mamy do czynienia z produktem tak nienaturalnie perfekcyjnym jak post-gym look samej Taylor Swift. Jeśli szukacie czegoś mnie wykoncypowanego, mniej więcej w tym samym czasie do szkoły wróciła też Julia Marcell na płycie Sentiments. Jej perspektywa była bardziej poważna, bo postanowiła zmierzyć się nie z hejterami, a ze swoimi demonami młodości. Trudno polubić sterylność produkcji przeboju Taylor gdy surowość gitar Julii jest tak bezpretensjonalna. Ale obie dziewczyny spotykają się w tym samym miejscu - obie piosenki są szalone w swojej witalności. Z jednej strony do Julii równie dobrze pasowałoby podbicie dęciakami z Shake it off, a niekontrolowana spontaniczność wygłupów Julii nadałaby pannie Swift więcej prostego życia. Tak czy inaczej - takie rozważania są najmniej ważne.  Obie są jednakowo fajne i jednakowo beztrosko strząsają zastane konwenanse w rytm dzikiego rytmu i poważnych skarg obrońców moralności.

PS. Czy Taylor Swift jest overrated? Nie wiem, ale Paul McCartney nie śpiewa chórków byle komu :)

sobota, 2 maja 2015

MIXTAPE: From disco to disco, from Safeway to Tesco



Tęsknię czasem za latami Dwutysięcznymi w muzyce.
Oczywiście byłem wtedy za młody na śledzenie nowości, ale w jakiś sposób wszystkie moje pierwsze ulubione zajawki pochodzą z tamtego okresu. Największą nostalgią i tak zawsze obdarzamy to, czego nie mogliśmy tak naprawdę być świadkiem, prawda?

Zamarzyłem więc o czasach, które uwodziły tanecznym sznytem i instrumentalnym wdziękiem. Bez bangerów i presetów, bez dustepów. Ten zawsze aktualny chwyt gitarowy i marynarka nonszalancko nałożona na kolorową koszulę. Czyli pierwsze naiwne Phoenix, szwedzki słodki pop The Cardigans, szlachectwo klawiszy Baxtera Dury i oczywiście nerwowe szarpnięcia Franz Ferdinand. Wszystko to podsumowane słowami Jarvisa Cockera; człowieka który przechadzając się z jednej modnej imprezy do drugiej pozostaje cool nawet w scenerii tandetnych supermarketów.

Pisałem, że nie ogarniałem tamtych czasów na bieżąco - kilka przebojów z tej playlisty jest wypisanych prosto z mojego elementarza internetowego nieżalu - podsumowania dekady portalu Screenagers.pl. To właśnie jest dowód na ponadczasowość elementarnych elementów dobrej piosenki - nabicie bębna, bująjący bas i funkująca gitara. Dobry taniec nigdy się nie znudzi.

Zrobiłem tego mixtejpa lata (2-3?) temu dla mojej przyjaciółki Asi, która ma dzisiaj urodziny i tak jak wtedy była to jedna z moich pierwszych składanek, tak do dzisiaj pozostaje jedną z moich ulubionych.  Mam nadzieję że zdąży się pokryć szlachetną patyną iście brytyjskiej sali balowej z teledysku To the end. Więc z najlepszymi życzeniami.


1. Phoenix - Too young
2. The Cardigans - Sick and tired
3. Kobiety - Pink Pigułka
4. Baxter Dury - Happy Soup
5. Pulp - After you
 6. Beck - Sexx Laws
7. Franz Ferdinand - Can't stop feeling (demo)
8. M.I.A. - Paper Planes
9. Air France - No excuces
10. Jamiroquai - Runaway
11. Blur - To the end (La comedie) Feat. Francoise Hardy


piątek, 1 maja 2015

JnO: Science Fiction

(fot. Sławek Przerwa)


The Bad Plus plays Ornette Coleman's Science Fiction
16.04.2015, sala teatralna Impartu

Ten właśnie koncert był najlepszym na 51. edycji festiwalu Jazz Nad Odrą we Wrocławiu.
Oczywiście tylko moim zdaniem (skądinąd wiem, że Panu Dyrektorowi Możdżerowi nie podobał się tak bardzo). Kompozycje pochodziły z wydanej w 1972 roku klasycznej płyty Ornette Colemana, a tego wieczoru błyszczały właśnie świeżością, a wykonania iskrzyły się pomysłami. Pozorny chaos był pełen fantastycznej energii, a współpraca między oryginalnym triem tworzącym zespół The Bad Plus, a sekcją dętą była wzorcowa; czy lepiej powiedzieć "kumpelska".
Tak pewnie brzmi "eklektyzm" i taki zespół mógłbym równie dobrze usłyszeć na OFF Festivalu.



TOP 10 Jazzu Nad Odrą
(tyle widziałem)

1. The Bad Plus plays Ornette Coleman's Science Fiction
2. David Sanborn - taneczność jak u Bowiego
3. Zohar Fresco Quartet - akustyka strun
4. Artur Dutkiewicz Trio - klimat jazzowego wieczorku
5. Piotr Wojtasik - Feel Free - charyzma pana Wojtasika (nic dziwnego, że ma swoje gruppies, true story)
6. Seamus Blake Quartet - poszukiwania zespołowe
7. Dave Douglas - dużo elektroniki, przez co koncert był trochę jednak nijaki, przezroczysty
8. Lee Konitz Trio - stateczny jazz prosto z Chicago
9. Quartado - nieco groteskowa odmiana rockizmu w jazzie
10. Expansions : Dave Liebman Band - hałasy pod batutą szacownego mistrza. I tyle.

specjalne wyróżnienie za świetną zabawę na afterze dla Lion Vibrations - nie mogło być fajniej :D