Więc Wrocław. Nareszcie. Udało mi się spełnić programowe marzenie i zamieszkać oraz uczyć się w tym pięknym mieście. Chociaż nigdy w to tak naprawdę nie wątpiłem, to jednak nie musiało być tak oczywiste dla takiego chłopaka ze wsi jak ja. Nie ukrywam, że to dla mnie duża zmiana w moim życiu, jeszcze trochę nie ogarniam bez jakdojade.pl i jestem nieco overwhelmed przez to wszystko, o czym może świadczyć chociażby data ostatniego wpisu na blogasku, za co serdecznie przepraszam.
W tak znacznym dla mnie momencie pojawia się znowu zespół Muchy. Ten sam, który cementował klasowe przyjaźnie w liceum na koncertach w Carpe Diem, wita mnie w nowym miejscu zamieszkania koncertem z nową płytą. Jak już wielokrotnie wspominałem, jest to grupa dla mnie ogromnie znacząca, najważniejsza nie tyle muzycznie, co subiektywnie wspomnieniowo. Poznałem ich zaraz, zaraz przy premierze pierwszego, pół-amatorskiego klipu do Najważniejszego Dnia i nie wiedząc o tych wszystkich kultowych EPkach i OFFensywach, zawsze czułem, że jestem z nimi od samego początku. Przynależę do owej całej "pokoleniowości" i jestem z tego dumny. Ja też mówiłem słowa słodkie jak delicje, zakochiwałem się w tramwaju i na mieście, flirtowałem linijkami Terroromansu i poznawałem się z kimś ustami i palcami. Przyjmowałem zbyt entuzjastyczne epitety Stelmacha i brałem Trójkę na moje muzyczne sztandary. W Ameryce zapoczątkowali to The Strokes, w Zjednoczonym Królestwie Anna Gacek relacjonowała w kontekście 1:04 Take Me Out, a dla mnie indie rock zaczął się od Much.
W dzień koncertu teraz wrocławskiego jadąc (już) na uczelnię czytałem recenzję Ambrożewskiego ( o tej trudnej do wysłuchania na trzeźwo piosence. - Screenagers/Porcys także mają ogromną rolę w tej historii) i zainspirowany przeżyciami autora sam włączyłem po jakimś dłuższym czasie Terroromans LP. Wrażenie było faktycznie znaczące, nagle wszystko dosłownie wróciło. Wyświechtam starą metaforę, ale tak jak rzuca się kamień i po odgłosie uderzenia o dno można poznać głębokość, podobnie liczba wspomnień Powracającą Falą (od K. Vargi) nagle postawiła mnie przed bolesnym pytaniem: czy my naprawdę jesteśmy już tacy starzy? Podążając tym porywem dawnej chwili postanowiłem eksperymentalnie słuchać w piątek tylko i wyłącznie debiutanckich Much, aby jeszcze bardziej zauważyć różnicę jaka zaszła przez te 5 lat.
Bo tak w ogóle, to moim ulubionym zajęciem przez te pół roku było hejtowanie ekipy Wiraszki. Po dramatycznym odejściu Piotra Maciejewskiego straciłem wszelkie złudzenia i nadzieję na to, że tak idealnie uzupełniający się duet kompozytorski nagra wielką płytę za mojego życia, na miarę dokonań Republiki czy Janerki. Byli jak Marr i Morrisey, The Edge i Bono, Cieślak i Lachowicz, Muniek i Sidney... Dobrze, dobrze, zgrywam się nieco, ale na pewno już nigdy nie będzie takiego lata...
Byłem już przygotowany na wszystko, nie było rzeczy o którą bym się nie mógł nie przyczepić (np. plagiat Sparklehorse w Zamarzam), ale niestety, stety - nowa płyta daje jednak radę. Oczywiście kompozycyjnie chcecicospowiedziec odstaje od reszty dyskografii, to ilościowa zmiana składu (+2 gitarzystów) zaowocowała realną zmianą brzmienia. Muchy są teraz głośniejsze, brudniejsze, bardziej niestabilne i soczyste. Wyrosły z gimbusiarnianych softowych klimatów czy ostrożnych Galanterii i grają już bardziej jak 30-letni faceci. Symbolem tej przemiany jest dla mnie koncertowe Half of that, które z nerwowej impresji o gówniarskich zauroczeniach stało się rozdzierającym songiem zimnym jak wtorkowy wieczór i rozedganym kaskadą bębnów; już mającym pełną świadomość straty połowy z czegoś. Po tym właśnie wykonie, tak bardzo pozornie wyważonym, męsko maskującym i wystudiowanym zrozumiałem jak najbardziej naturalne posunięcie w zespołowej metryce. Strasznie głupio to zabrzmi, przepraszam, ale przechodząc w dorosłość każdy z nas coś traci dla wzmocnienia i w tym kontekście odejście Maciejewskiego jako ofiary dwójki wpadającej z przodu zyskuje głęboki, mityczno-pokoleniowy sens. [Dzisiejszą audycję sponsoruje to idealistyczne słowo na "p"].
Paradoksalnie teraz jestem jeszcze bardziej tym rocznikiem '93 z liryków Wiraszki kiedy z entuzjazmem wykrzykuję w minucie czterdzieści siedem odpowiednią nazwę miasta i mam tylko dla siebie to miasto ważnych spraw. Kiedyś byli Niewinni Czarodzieje, teraz mamy Notorycznych Debiutantów?
Teraz wszystko jeszcze bardziej opiera się na charyzmie Wiraszki, który może niepotrzebnie krzyczy przez telefon, ale z większą nawet swobodą obracając słowa kręci letką i wróży z kart. Przykładem tej niechlujnej biegłości jest moja ulubiona polska zbitka ostatniego czasu zabytki stoją jak stały i pewnie będą tak stać/tlenione Niemki z wycieczek pękają w szwach. Chociaż targetem bardziej niż gimbuski celuje raczej w "facetów" to przy takich linijkach jak: nikt nie napisał o szesnastej/z niecierpliwości drżą mi palce bezsprzecznie utrzymuje rząd przedmaturalnych dusz. Ale to też coś więcej, hartowanie zanadto roztańczonych wyścigów w Wyjątkowo Zwyczajnie czy znów nieoceniona zabawa polską klasyką filmową w Łu. Pierwsza płyta zapewniała materiału na opisy GG na wiele tygodni, później Wiraszko schodził szerzej: od pełnej ekspozycji historii na których opiera się filmy '93 do przykazań zsyłanych przez trybuna ludowego w Ani słowa.
Ciekawe, że piosenka, która ostrzega mnie we Wrocławiu najbardziej, r o z p o c z y n a płytę. Oprócz oczywistego adresowania jej w kierunku adeptów socjologii (każdej wiosny trenujesz soboty przypadkowych społeczeństw hehe) Rekwizyty niosą ze sobą podskórną obawę i przesadną nie-wiarę w życiowe mądrości. Jednocześnie przez tak dużą ilość ciepła znowu kogoś obchodzą nasze dziwne problemy i problemy z wiernością (by Janek Samołyk). Podobno używamy jednego języka, jestem po swojej stronie.
PS. Wpis dedykuję z pozdrowieniami do Kanki, z którą nie byłem sam na opisywanym koncercie i która przypomniała mi wszystkie powody dla których wybrałem właśnie Wrocław.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz