background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

sobota, 4 września 2010

Postcards from ... summer. Część pierwsza - wesoła

Kończą się wakacje, kończy się lato. Nie ma sensu nad tym lamentować, bo to wystarczająca oczywistość. Rozpaczliwie próbuję więc nadać tym wakacjom jakieś jakiekolwiek znaczenie. Co zrobiłem? To, że czytałem bardzo mało litościwie przemilczę. Dobrą stroną tych dwóch wakacji może być to, że oprócz lenienia się i rozpaczliwego szukania sposobów na chamskie nicnierobienie/wniczymnikomuniepomaganie pomyślnie przeobraziłem moje konto na last.fm . Jakkolwiek o tym pięknie mówić - słuchałem dużo nowej muzyki. Zgodnie z postanowieniem, że "jeśli się na czymś znam, to na muzyce" nie uważam to za takie byle co. Nie przyniesie mi to także posady dziennikarza radiowej Trójki, ale za to będę mógł za kilka miesięcy bardziej różnorodnie wspominać te wakacje.
Wspomnienia. Jako człowiek uzależniony od muzyki zazwyczaj przypisuję pewne zdarzenia i uczucia do danej melodii czy piosenki. Czasem włączę jakiś utwór i nagle, jak w jakimś wehikule czasu czuję coś, co przeżywałem... kiedyś. Fajne, polecam każdemu. Jak wiadomo, 17 lat ma się tylko raz, więc warto zapamiętywać te "ulotne chwile młodości". Mam na to bardzo prosty sposób więc. Playlista. Kilka kawałków, które akurat katowałem w moim Zenie/laście, swoisty soundtrack do określonych "krótkich, gorących letnich dni".
Co mi się więc działo przez te dwa miesiące? Najpierw przypomnę sobie te pozytywne i "radosne" piosenki, które mi towarzyszyły wiernie w "summertime".
Jako, że jestem pro słuchaczem muzyki, słuchałem, starałem się słuchać całych albumów. Tak więc je opisze - albumy. Nie będą to raczej recenzje, bo te mi nigdy nie wychodzą. Postaram się zwięźle (acha...) opisać co dla mnie znaczyły te longplay-ie.

Dead Sound z płyty The Raveonettes - Lust lust lust


Wspomnienie ma być wesołe, więc napiszę jak bardzo cieszyłem się na myśl, że ten duet przyjeżdża na OFFa, który odbywa się w niedalekich Katowicach i naiwnie myślałem, że uda mi się "zebrać ekipę" i wybrać się na ten najbardziej mityczny i najlepszy polski festiwal. (Przed)wakacyjne hiperoptymistyczne plany być muszą, to właśnie one budują epickość tych dwóch wolnych od szkoły miesięcy. Przez pozostałe 10 miesięcy przeciętny nastolatek uczy się pilnie i marzy o tym co zrobi, jak będzie ciepło i jak nie będzie trzeba zakuwać do czegoś-tam.
Muzyka. Prosty rytm, duży przester i cała masa dźwiękowego brudu. Chaotyczny akompaniament niesamowicie łączy się z delikatnym wokalem, jakby występowały dwie warstwy w tym utworze. Prosty efekt gitarowy daje poczucie, że gitarzyście udało się złapać za nogi wokalistkę wzlatującą gdzieś w metaforyczne przestworza dźwiękowe. Jest bosko. Solówka gitary jest cudownie... rozhulana i wydaje się improwizowana, grana na poczekaniu, niespokojnie, starająca wyrwać się z ramy wspomnianego prostego, nieskomplikowanego rytmu. Cała płyta to takie genialne połączenie niespokojnej, hałaśliwej wręcz muzyki z wzorcowo opanowanym głosem, który można porównać nawet do tego anielskiego. No przesadzam, ale jest niesamowicie spokojny, delikatny i czysty.


Beautiful Boys z płyty Happy Pills - Retrosexual


Przebojowy, chwytliwy, swobodny i bardzo wakacyjny singiel polskiej grupy, o której słyszałem dotychczas jedynie jakieś skąpe legendy. Np. o tym, jak w zamierzchłych czasach minionego tysiąclecia, kiedy na polskiej "scenie muzycznej" królowała stylistyka grunge i punk (Hey!) istniał sobie zespół inny niż inne. Grał on melodyjnego rocka/gitarowy pop umiejętnie i dosyć swobodnie czerpiącego z amerykańskiego "nieżalowego" grania. Podczas gdy wspomniani "inny" chcieli być przesterowani i głośni, zespół o którym możemy mówimy, potrafił bez większego wysiłku nagle wprowadzić oszczędną ale treściwą partię gitary np. Zespół ten, niepasujący i niezrozumiały przez "polską scenę" chciał zrobić karierę na zachodzie. Gdy pewnego wrześniowego dnia wsiiedli w samolot do USA kierujący ich do tamtejszych hamerykańskich klubów na gigi. Niestety, był to akurat 11 dzień września roku 2001. I świat miał na głowie o wiele większe tragedie niż zmarnowana kariera jakiegoś zespoliku z dalekiej Polszy.

W w.w kawałku słychać te delikatne zagrywki, nienachalne, ale przewijające się przez całego songa i nadające ton całemu "tłu muzycznemu". Do tego dodamy świetną partię akustyka/bardzo fajne bicie i otrzymujemy oto świetny pop-rock hiciorek po prostu. Przepraszam, zapomniałem o całkiem ładnym i uroczym wręcz wokalu ;)

Epilog opowiastki : Band zakończył działalność, jeden z członków - Mariusz Szypura stworzył Silver Rockets, a teraz na szczęście wrócili. Brakowało mi takiego polskiego bandu grającego ciekawą, wesołą i chwytliwą gitarową muzykę.

Falling Down z płyty James - Pleased to meet you


Nie ukrywam, że poznałem ten zespół z forum U2, gdzie zamieszczono taką adnotację: "Kto lubi U2 a nie zna James, ten pozna James i polubi też, ręczę." Dodatkowe wspomnienie o podobieństwie do mojej ukochanej płyty Irlandczyków (All That You Can't Leave Behind) było najlepszą zachętą jaką można sobie wyobrazić, oczywiście, no przecież. Muszę z zadowoleniem napisać, że zapowiedzi okazały się prawdą, płyta ta posiada to co w ATYCLB jest najistotniejsze - tzw. "przestrzenność dźwięku". Oczywiście nie umiem tego opisać do ludzku i normalnie, gdybym miał to przedstawić, pokazałbym pierwsze sekundy teledysku do Beautiful Day (http://www.youtube.com/watch?v=co6WMzDOh1o&ob=av2n) . Eeee, chmury-niebo-przestrzeń, syntezatory tworząca ten klimat, muzyka zdolna przesuwać chmurki po niebie. Kurcze... no bajka!
Można by to chyba też opisać, że kompozycja rozwija się w bardzo fajny sposób : najpierw mamy zwrotkę na niskich dźwiękach, zaśpiewaną w krótkich, urywanych wersach, to tego dochodzi bas grający... w ten sam sposób. Nagle wchodzi refren w którym wokal porusza się po wyższych liniach melodycznych, a bas jest uderzony pojedynczo, dzięki czemu jego wypasiony, głęboki dźwięk może spokojnie rozejść się po naszych słuchawkach.
Jak udało komuś, komukolwiek uszczknąć odrobinę magii U2? Jak zwykle odpowiedzią jest jeden człowiek - Brian Eno, który wyprodukował oba albumy. Jak wszyscy powinni wiedzieć, jest on muzycznym bogiem, postacią mityczną, którą ogarniemy za jakieś 20 lat dopiero. Człowiek ten nauczył poważniejszego grania U2 na ich "Unforgettable Fire". Nauczył jak najbardziej dosłownie, bo Irlandczycy w tamtym czasie byli po prostu zbyt cienkimi punkowcami na takie granie, co tu ukrywać. "Jeśli są na tej planecie ważni artyści, z którymi nie współpracował, to zmieni to się wkrótce albo nie są ważni."
Kontekst psychologiczno-autoboigraficzny : słuchałem tej płyty jak jechałem do Istebnej (w góry na 3 tyg.) i myślałem sobie jak będzie tam fajnie.

The Suburbs z płyty Arcade Fire - The Suburbs


Piosenka z przesłaniem pt. "Nie ściągajcie wczesnych przecieków audio w słabej jakości!" Pewnego więc czerwcowego dnia ściągnąłem jakieś nagranie słabej jakości z jakiegoś radia. Pierwszy exluziv singiel z nowej, wyczekiwanej płyty Arcade Fire. Pierwsze wrażenie moje było takie sobie, nic wielkiego, ale zdołałem docenić wspaniałe przejście z akordu dur do moll. To jest to co Kanadyjczycy potrafią najlepiej, swoisty znak rozpoznawczy ich kompozycji - błyskawiczna, harmonijna zmiana klimatu kompozycji. Gdy jakiś miesiąc później dostałem całą płytę w dobrej jakości, od razu musiałem poprawić swoje zdanie o ołpenerze. Bowiem w wersji, którą mam teraz słuchać nareszcie dobrze wszystkie instrumenty, a co najważniejsze - słychać tam pianino! Niby nic, a decyduje ono o klimacie całego kawałka, teraz jest naprawdę dobrze wyprodukowany i niczego w nim nie brakuje (mamy nawet smyczki gdzieś tam w tle i świetnie wyrównane chórki).
Jeśli już o klimacie mowa, to trzeba pamiętać, że cały album opowiada o tytułowych "Przedmieściach". Czuć tą beztroskę w przeskakiwanych jakby akordach na zwyczajnym pianinie, które można znaleźć w takim podmiejskim domku. Może to i dobrze, że nie ma tu jakiś produkcyjnych sztuczek czy wysilonej hymniczności. Ta płyta naprawdę ma coś w sobie z leniwego letniego popołudnia, gdy ze spokojną, nie skażoną nauką głową kroczy się przez jakąś tam określoną połać przestrzeni.

Billy Elliot z płyty Julii Marcell - It might like you


Kolejny, zmów uroczy przykład załagodzenia mojego negatywnego stosunku do naszych zachodnich geograficznie sąsiadów - Niemców to znaczy. Powiem więcej - poczułem jakąś dziwną sympatię do tej nacji, a to za sprawą następnej Polki, która uparcie twierdzi iż jest Niemką. P. Julia tworzy i mieszka bowiem w Berlinie (?), a zdobyła środki na wydanie debiutanckiej płyty dzięki naturalnemu urokowi osobistemu (zbierała pieniądze na portalu wspierającym młodych muzyków). Jako, że posiada go bardzo, bardzo dużo, przyszło jej to bez większego wysiłku, podobnie jak podbicie mego serca. Muszę tłumaczyć, dlaczego jest taka wspaniała i w ogóle? Naprawdę, nie wydaje mi się to wystarczająco racjonalne, nie da się po prostu ;)
Ok, muzycznie p. Julia jest świetną pianistką, na tym instrumencie bowiem jest oparta większość płyty (wyciszenie po pierwszej minucie filmiku i spokojne budowanie znów napięcia i mocy - świetne!). Nie wiem, nie ogarnę czemu "te szwaby" zabierają nam najładniejsze dziewczyny, naprawdę, poddaję się ;(

U.R.A. Fever z płyty Alison Mosshart The Kills - Midnight Boom


Jak już delikatnie zasugerowałem, cała płyta jest taka świetna i genialna tylko i wyłącznie za sprawą Alison Mosshart. W ogóle cały zespół oparty jest na charyzmie i charakterach VV i Hotela, co do tego nie może być wątpliwości. Świetnie widać na teledysku, który w zasadzie zbudowany jest z różnych improwizowanych scenek, interakcji pomiędzy nimi, naturalnej chemii. (Sam teledysk jest też genialny wprost, sama estetyka zabija i zachwyca, wszystko dopracowane w najdrobniejszych szczegółach). Niesamowicie pasują do siebie także ich głosy - dobrali się idealnie. Muzyka zaś jest taka jak sama Alison - szorstka, szybka, szarpana, głośna, niespokojna, wręcz brudna. Sam nie wiem dlaczego nagle polubiłem taki jej rodzaj, przypuszczam jednak, że chcę podświadomie wyprzeć z siebie tą banalną romantyczność nabytą od Coldpleja ;p Przester gitary, charszczenie głośników, jakiśtamrytm, niesamowity, niepokojący klimat i jedyny w swoim rodzaju dialog dwóch... nie wiem, nie wiem, ale wiem, że moment od 1:10 miecie i bezpośrednio każe jeszcze bardziej gwałtownie szarpać się głową w rytm muzyki! The Kills rządzi, prawdziwie prymitywna i brudna muzyka plus niczym nieograniczona energia, a raczej ekspresja Alison Mosshart. Mówiłem już, że ją kocham? ( a raczej "pożądam ;p)


W pięciu smakach z płyty Moniki Brodki - Granda (której tej płyty oczywiście nie znam jeszcze)


Uff, niby z "Idola" ,a nie zawiodła naszego zaufania. Młodzieńczo wygrała trzecią edycję tego szoła, zwyciężyła także w Opolu z całkiem niezłym hiciorckiem (ze słowami A. Piasecznego ;p), odbębniła zaśpiewanie dwóch płyt dla wytwórni, zagrała ciekawy cover "Libertanga" z ciekawym zespołem na koncercie w Trójce (+10 do powagi w środowisku i +15 do inteligentnego lansu), została okrzyknięta najbardziej cool designem w Polsce i zyskała wreszcie artystyczną niezależność. Krążyły pogłoski, że robi naprawdę ciekawy i niebanalny/niehitowopopwy materiał. Wreszcie doczekaliśmy się premiery nowego singla, oczywiście dokonało się to na Trójce, na Liście Przebojów (w ogóle jakieś +25 do epickości lansu).
Efekciarski efekt produkcyjny na początek, świetny rytm i sekcja rytmiczna bezczelnie skradzione od TV On The Radio ("Golden Age" dokładniej), refren z łatwością mógłby wskoczyć do któregoś z hitów Vampire Weekend (Holiday chociażby), późniejsze miechowe klawisze w 2:05, chórki oraz wykorzystanie swojskich instrumentów może być zainspirowane Arcade Fire. Końcowa solówka to partia gitary z National Anthem Radiogłowych zagrana na dudach chyba, a i refren przypomina charakterystyczne falsety Thoma Yorka (który jest ulubionym wokalistą tej wokalistki). Jeśli mam być chamski, to samo instrumentalne zakończenie jednoznacznie przypomina o "Afterglow" INXS.

Za te wszystkie inspiracje nie pozostaje mi nic zrobić jak tylko to pochwalić. Nawet Hey-owi w każdej recenzji wypominano zgapianie od Modest Mouse np. co nie przeszkodziło zbierać im najwyższych ocen. Ja też traktuję to jako zaletę, bo jeśli Brodka przemyci do masowego radia echa tych wszystkich zespołów (które mają zerowe szanse na rmf) to oznaczać to będzie, że "polska muzyka pop" rozwija się w dobrym kierunku. A i sama młoda wokalistka także.

Ta jej nowa płyta "Granda" będzie świetna. Zapowiadam to już teraz, pamiętajcie. Produkcja w singlu jest naprawdę spoko, świetnie łączy te wszystkie wagoniki z nazwami tych wspaniałych alternatywnych bandów i dodatkowo takiego kopa, że ten specyficzno-metaforyczny pociąg jedzie tak szybko, że demaskujące napisy rozmazują się i nie zwraca się na nie uwagi. Ale najfajniejszą niespodzianką z tego wszystkiego jest to, że autorami tekstów nie jest już Piasek, ale Budyń (!) i Radek Łukasiewicz (z Pustek, w "W Pięciu Smakach" pokazał nareszcie swoją zabawniejszą stronę) (!!).
Czekałem na taką polską płytę

Prenzlaurberg z płyty Beirut - Gulag Orkestar


Wrocław jest świetny. Byłem naprawdę zdumiony taką głupotą małą, że wystarczy przejechać jakieś 5-10 minut rowerem, aby z centrum miasta z galeriami na każdym kroku przejechać na kompletne przedmieścia. Puste, spokojne i czyste, których jedynym elementem przynależności do "miasta" jest linia tramwajowa. Ten szok dawał wręcz wrażenie pewnego surrealizmu, które ostatecznie objawiło się przy słynnej juz ogólnie wyposażonej w kosmos fontannie (laserowej? świetlnej?). Totalna różnorodność krajobrazów i harmonijne ich dopasowanie tworzy coś specjalnego, co sprawia, że miasto, przestrzeń ma "to coś".

Podobnie intuicyjnie wszechobecny i zaskakujący jest klimat płyty "Gulag Orkestar". Nagle możemy przenieść się w odległe (dodatkowo określone przez Zacha Condona miejsca). "Prenzlaurberg" można określić jako muzykę wschodniej Europy. Tęskne, rozciągnięte chóralne głosy męskie i akordeon jako główny instrument. Lubię myśleć o tym utworze jako o ludowej melodii towarzyszącej lokalnej jakiejś uroczystości typu chrzest/ślub/pogrzeb. Jest tu dostojny, spokojny rytm mający coś z walca. Ci wszyscy brodacze w wielkich wełnianych czapach i kobiety w bogato ustrojonych spódnicach i oni tańczą, a nad wszystkim unosi się ulotny klimat tęsknej zadymy. Niesamowita, bezbłędna stylizacja przenosząca nas w zupełnie inne miejsca na mapie świata.

Half of That zespołu Muchy


Piosnka ta pochodzi z kultowej już chyba epki - dema Much. Świetne zmiany tempa (0:15 s.), genialnie przyspiesza melodia w refrenie, tam też gitara w stylu Radiohead (nie napiszę przecież "arpeggio" ;p) i genialny, charakterystyczny zagubiony chórek Maciejewskiego. Jako, że Muchy byli wtedy jeszcze piękni i młodzi, można zauważyć pewne gówniarstwo jeszcze w tej piosence. Ok, przesadzam z tym określeniem - punkt widzenia nastolatka. Na związek np. - mimo iż w tekście stoi jak byk "so you gone away", to wokal pędzi z zabójczą szybkością, zdaje się uciekać wręcz od tej całej odpowiedzialności i od uczuć też. Wspomniany chórek głównego wioślarza może symbolizować jakieś wyrzuty sumienia czy coś takie smutne uczucia przedstawiane przez podmiot liryczny. W ogóle w tym naciąganym kontekście bardzo fajnie wypada outro, należące do Maciejewskiego, a podły, nieczuły wokalista kaszle, mamy nadzieję, że się krztusi lub nawet dusi.

Golden Skans z płyty Klaxons - Myths of the Near Future


Kolejny niedoceniony przeze mnie zespół z Ołpenera. Chyba jednak musiałem wmówić sobie to, że Festival Hainekena jest zły i drogi, aby bez większego żalu słuchać relacji stamtąd w Trójce. Kolejnym zabawnym aspektem wyparcia/poznania wreszcie Klaxonsów było to, że "Golden Skans" znalazłem na składance/liście wszech czasów New Musical Express, które jak wiadomo, promuje śmieszne zespoliki z Wysp jako mesjaszy/stworzycieli danego gatunku w muzyce. Nie wiem, jaśli nimi gardzę, nie powinno mnie to obchodzić, ale...
Golden Skans zaczyna się naprawdę wspaniale melodyjnie, Od mruczanego intra perkusja po prostu pędzi, a jej rytm jest świetnie zaakcentowany przez stare, dobre akordy pianina na na syntezatorze (bo na czym). Jak w każdym dobrym singlu, zwrotka stanowi jedynie rozgrzewkę przed ultraprzebojowym, skandowanym (na dwa aż głosy!) refren, w którym linia melodyczna naprawdę szczelnie zapełnia takty muzyki. Nawet ciekawe, nie-czyste wejścia gitary są tylko ozdobnikiem, zaakcentowaniem rytmu do którego się powinno skakać, najlepiej.

W ostatnim tygodniu sierpnia (ech...) naprawdę zwariowałem na punkcie tej piosenki, nauczyłem się nawet podśpiewywać ten zawiły i wspaniale-angielsko-łączący się tekst w refrenie. Klasyczna naiwność i młodzieńcza przekora w wersie "you can forget our future plans" może być elementem tragicznym. Klimat ten fatalistyczny i nie-wesoły można przyrównać do pożegnania wakacji, więc można sobie dopisać, że żegnałem lato bujając się w rytm niespokojnej perkusji o czymś złotym.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Love comes tumbling

Zakochanie, zauroczenie, uczucie, motylki w brzuchu to istne szaleństwo. Szaleństwo, czyli głupota. Człowiek zapomina wtedy o całym świecie, nagle zmienia hierarchię wartości różnych i myśli tylko wyłącznie o konkretnej osobie. Klasykiem są uwagi otoczenia o nie-myślenie, gapiostwo czy ślamazarność wynikająca z "zamyślenia się". Bujanie w obłokach, gadanie o niczym, głupia radość z byle powodu. Przesadne przywiązywanie wagi do najmniejszych szczegółów i niespotykany optymizm. Wszystko to nie jest zbyt normalnym stanem dla normalnych ludzi. Aby jeszcze fajniej pokazać ten stan psychiczny, warto zajrzeć do słownika języka angielskiego. Kilka pierwszych lepszych wyrażeń, takich jak "crazy in love" lub "madly in love with" - szalony z miłości, lub "fell in love (with a girl)" - dosł. "wpaść w miłość". Że tak gwałtownie i po same uszy. Chodzi o to, że jak już człowiek ta "wpadnie" to po prostu traci kontrolę nad sobą, nad myślami, które nagle biegną z prędkością światła i przedstawiają przesłodzony obraz świata, w którym love story musi, MUSI się zakończy długim i szczęśliwym wspólnym życiem.

Jest to myślenie zazwyczaj błędne, bo jak wiadomo, życie nie jest komedią romantyczną i doświadczenie boleśnie uczy, że zazwyczaj to nie jest TO (TO - mityczna "prawdziwa miłość" i inne lukrowane rzeczy). Jeśli jest się doświadczonym przez okrutny los młodym broken-harted-romantykiem-humanistą, o takim rzeczach już się wie mniej więcej. Jednakże, niestety, gdy serce zaczyna bić szybciej, patrząc na świat przez różowy filtr łatwo zapomnieć o tym jak bardzo świat jest zły i nieczuły oraz pusty (czyt. samotny). Z jednej strony chcemy dać się porwać nowym doznaniom uczuciowym, z drugiej jednak warto pamiętać o zdrowym rozsądku. Powtarzam znów więc pytanie : jak? (how?) ?

Znów, po raz 425578215698475 z pomocą przychodzi muzyka. Jak to bywa w sytuacjach kryzysowych, jest to U2. W soundtracku tego odcinka telenoweli pt. "Życie i twórczość Jacka S." pojawia się nagle stara piosenka jeszcze młodych wtedy Irlandczyków "Love comes tumbling".   




Jako, że na tym blogu zdecydowanie za mało zachwycam się wielkością U2, to przedstawiam kolejne ich Dzieło. Następne, które stało się dla mnie Bardzo Ważne W Życiu i znów okazało się, że właśnie Bono potrafi najlepiej zdefiniować moje sprzeczne i gorące młodzieńcze uczucia, których nie ogarniam.Oczywiście tym razem też nie zwracam uwagi na tekst piosenki, wybieram kilka wersów i dopisuję sobie temat najlepiej do mnie pasujący. Tym razem "Love comes tumbling" to kubeł zimnej wody na rozgrzaną głowę zakochanego. Bo "love is blindness" i w ogóle.

Muzycznie zaczyna się firmowym pogłosem Edża, którego partia jest owszem, prosta, ale daje jak zwykle ogromną przestrzenność. Wydaje się zresztą, że tym razem główną rolę odgrywa bas Adama Claytona, który wydaje się bardzo radosny, zupełnie odmienny klimatem od... całej piosenki. To jest bas wręcz taneczny, bujający. Sekcja rytmiczna zdecydowanie hipnotyzuje. Narracyjnie, jak dla mnie pokazuje to szaleńcze tempo rozpływającego się w całym ciele nowego uczucia, jest jak fala zabierająca naszą świadomość i oczywiście, niemożliwa do zatrzymania. 

Najpierw gitara prowadząca lekko "chrapie" (literacko opiszemy ją jako kotwica?) . I wokal Bono. Od dawna było wiadomo, jak ogromny mają jego niższe partie głosowe, ale tutaj zbliżył się do mistrzostwa. Udręczenie, zmęczenie, bezsilność, beznadzieja, świadomość tego, że to love story po prostu nie może zakończyć się dobrze (bezwolne powtarzane "love, love, love..." gdzieś w 1:50 minucie). Genialny kontrast między hopeful (mającą nadzieję, jak to brzmi po polsku...) sekcją rytmiczną, wyskakujący z entuzjazmem bas i prawda życiowa w ustach wokalisty. Niesamowite, jak wiele można przekazać za pomocą 3 instrumentów, z których każdy ma coś niezwykle istotnego do powiedzenia. 

Jak już powiedziałem, uwielbiam w U2 to, że nie muszę śledzić dokładnie tekstu piosenki, mogę sobie dopisywać setki różnych znaczeń. Wystarcza mi to, że znam nastrój kawałka, dalej dopasowywuję tylko do konkretnej historii. Tutaj wybrałem akurat tytuł : "love comes tumbling" tłumaczę jako "miłość przychodzi tupiąc". Owszem, brzmi to idiotycznie, ale od razu wiadomo, że uczucie nie zawsze musi być dobre dla nas i nie zawsze przynosi szczęście, a częściej smutek. Bono woła, ostrzega nas przed takim właśnie potworem, który nadciąga w różowym i pachnącym wdzianku, aby wtopić zimne ostrze w nasze najczulsze punkty (czyt. serca) ;>
Strzeżcie się więc miłości. Tupie, rani i boli.

(Ok, all you need is love, zgadzam się cały czas z The Beatles, bo za czymś trzeba płakać, aby po pierwsze primo: nie zostać nieczułym draniem, po drugie primo : mieć coś miłego wspominać  i po trzecie primo - ultimo: nic tak nie zwiększa doznawania Interpolu i innych smętów jak zły romans. Rzekłem)

środa, 30 czerwca 2010

Wielkość według Glastonbury 2010

Glastonbury potwierdza swoją niepodważalną pozycję najważniejszego festiwalu świata. Zawsze coś się dzieje, także w tym roku kilku artystów potwierdziło swoją wielkość i dołożyło swoją cegiełkę do 40-letniej już historii tego angielskiego spędu muzycznego.

Wielkość wg. Jacka White-a



Zakładasz ociekający zajebistością kapelusz z piórkiem (wszystko rzecz jasna w czarnym kolorze) bierzesz najfajniejszą dziewoję z bandu wspaniale śmiejącą się z Twoich dowcipów i przychodzisz na wywiad do prowizorycznej przyczepy. Ot tak, bez żadnego wysiłku olśniewasz poczuciem humoru i rzucasz puentami na prawo i lewo.
Już poza przyczepą zaskakujesz niekumatych robieniem pierdolnięcia na czymś innym niż gitara i starasz się wbić wszystkim do głowy, że Twój obecny projekt jest tym najważniejszym. Nawet w historii rocka.

Wielkość wg. Damona Albarna



Poprzedniego roku bez większego problemu i "z marszu" zebrałeś starych kumpli na kilka koncertów na których ożywiliście historycznego trupa zwanego "britpopem". Na Piramid Stage uroniłeś nawet łzę. Tym razem przybywasz także bez większego przygotowania, bo nagle jakiemuś konusowi z Irlandii stało się coś z plecami i musisz zastąpić główną gwiazdę imprezy. Nie zrażasz się, nie obrażasz, tylko w pocie czoła przygotowujesz.... karaoke! Ale nie takie zwykłe. Ważne karaoke. Z przesłaniem. Chociaż nie zachwycasz się Radiogłowymi, to popierasz ich zielony manifest. Więc każesz śpiewać temu tumultowi o złych plastikowych butelkach i w przygotowanym wideo na głównym ekranie nawiązujesz do "Uwolnić Orkę". Z prawdziwą pasją i wściekłością zgniatasz ten niewinny, pusty 1 litr colialboinnegopicia i groźnym wzrokiem nakazujesz im śpiewać razem z Tobą. Władczym gestem uciszasz swoją niesamowitą gorylową orkiestrę, bo te nastoletnie angielskie tempaki muszą powtarzać Twój manifest aż trzeci raz. Ale ostatecznie słyszysz ich epicki chór, będą go słyszeć nawet na Tubie. Znów pod płaszczykiem elektronicznego popu z domieszką hip-hopu dałeś bezcenną światopoglądową lekcję pokoleniu MTV. Brawo, jesteś najbardziej cool pedagogiem na calutkim zaśmieconym świecie.
It's all good news now
Because we left the taps
Running
For a hundred years
So drink into the drink
A plastic cup of drink
Drink with a couple of people
The plastic creating people
Still connected to the moment it began










Wielkość wg. Thoma Yorka



Robisz wszystkim niespodziankę i jesteś na evencie jako "suprise gig". Pewnie nie chciało Ci się świecić na szczycie line-upu i brać ze sobą całego bandu. Przyjeżdżasz z Jonnym, bierzesz starego akustyka i z głupią bandaną na czuprynie słuchasz jak dziesiątki tysięcy ludzi bezbłędnie śpiewa Twoją piosenkę z klasycznej płyty o komputerach. Ktoś ośmieli się zakwestionować Twoją wielkość? Zagroź im, że następnym razem bardziej się postarasz,przylecisz statkiem kosmicznym na biopaliwo i rozniesiesz całe to indie gówno.

Wielkość wg. The Edge-a



Jesteś ostro wkurzony, że ten mały krzykacz z napompowanym ego z Twojego zespołu chciał zrobić podwójne salto i popisać się publice. I zrobił sobie coś z plecami. Przez tę jego "kontuzję" wszyscy muszą przerwać koncerty na 2 miesiące i tracicie kupę kasy. Jakiś miliard. Fuck. Ile razy masz mu powtarzać "Bono, starzejesz się" "Bono, naprawdę nie umiesz grać na gitarze" "Bono, ten prezydent i tak ma cię w dupie" "Bono, kretynie, zaraz zabiorę Ci te koturny i wszyscy zobaczą, że naprawdę jesteś najniższy w zespole!". Żal. Jeszcze kolejny miliard ludzi na całym świecie myśli, że to Bono wszystko sam sobie pisze i gra na wszystkim. W ogóle nie ogarniają, ze to Ty jesteś kluczową i niezbędną postacią U2, nikt tak nie zagra i czasami nawet Ty nie możesz się połapać w tych wszystkich efektach, które trzeba użyć żeby wszystko zabrzmiało jak trzeba.
Ale tak nie będzie. Wystąpisz na tym słynnym i wielki festiwalu i tak i tak.
Nawet jeśli będziesz musiał zagrać z tym śmiesznym prawie-rock-bandem. W którym jest przesadnie wczuwający się śmieszny śpiewak w różowych, obcisłych spodniach. No nic, ale mają za to na tyle zajebistego pałkera, że pozwolisz mu na zaszczyt nadawania rytmu Tobie. Więc wkraczasz na tą małą scenkę ( w porównaniu z Twoimi trasami, he he) i fajnie jest, bo ta dzicz Cię rozpoznaje i oczywiście wiwatują na Twoją cześć. Nareszcie jesteś gwiazdą, wszyscy nareszcie mogą się przekonać, że to tylko Twój song, i to właśnie Ty, sam, w swoim pokoiku nagrałeś pierwsze demo. I z czegoś wzięły się te tytuły "największego utowru gitarowego ever". Zabrzmiewa wspaniałe ( bo tylko Twoje) intro i nareszcie pokazujesz jaki jesteś wielki, nawet bez jakiejkolwiek pomocy tego małego nadętego buca na wokalu.

niedziela, 20 czerwca 2010

French touch

Czy coś takiego w ogóle istnieje? Sam nie wiem, ale zobaczyłem ten termin na Porcys(ie).pl . Jak wiadomo, jest to portal obrzydliwie lanserski i snobistyczny, więc Dejnarowicz i -ska bardzo lubią rzucać takimi mądrymi terminami. Jako, że napisali to o Phoenix właśnie, pomyślałem, że też mogę zacząć tym szpanować w tagach. Doskonale wiem, jak kretyńskie są te wszystkie szufladki (pierwszy lepszy przykład - "indie rock"). Jednakże razem z Phoenix na moim Zenie (odtwarzacz mp4) zagościł ostatnio także francuski duet Air. Można powiedzieć, że tegoroczne lato zapowiada mi się osobiście w tychże klimatach, takich... francuskich czy jakiś.

Phoenix


Jak już napisałem na Facebooku, Phoenix jest oficjalnie moim wakacyjnym zespołem A.D 2010 i oznacza to mniej więcej to, że będę na pewno słuchać ich radosnych piosenek z fajnym gitarowym biciem w promieniach letniego słońca. Naprawdę, Phoenix jest świetne i znakomicie pełni u minie funkcję takiego alternatywnego Coldplay. Bez smętów. Najlepsze jest to, że grupa nie ma stałego perkusisty w składzie. Komponują raczej na akustykach i właśnie te proste-genialne gitarowe bicia są siłą piosenek i nadają jak najbardziej naturalny rytm. Wyżej pokazany "One time too many" lubię właśnie za tą prostotę, może naiwność. Pojedynczo o mocy "1901" już było, dodam tylko, że niesamowicie fajnie idzie się przez miasto w rytm "Napoleon Says" ;p

Wartością informacyjną tego wpisu niech będzie news o tym, że Phoenix wydadzą płytę z serii MTV Unplugged ;D  Z jednej strony, bardzo często grają wersje akustyczne w jakiś radiach czy coś, a i same piosenki są wręcz do tego stworzone. Jednak może trochę dziwić, że MTV nadało im status aż takich gwiazd, nie sądziłem, że są aż tak sławni, tytuły singli roku dostawali raczej od Pichforków czy innych alternatywnych mediów. Może to jednak ta nie-muzyczna stacja chce zmienić nieco kierunek muzyczny? Tak czy inaczej będzie ciekawie, ciekawe kogo zaproszą z "gości specjalnych" (po cichu liczę na Air, z którymi grali już kiedyś trasę). Będzie świetna płyta! 

AIR


Nie wiedziałem trochę co dać tutaj z ich repertuaru, jak dla mnie cała płyta "Moon Safari" stanowi zamkniętą całość i trzeba poczuć dokładnie tan klimat. Ale obejrzałem to video i... Koniecznie przeczytajcie mesydże pojawiające się na ekranach komputerów. :)

Więc chciałem być (jak zwykle) fajny. Słyszałem już o nich, że tacy francuscy i w ogóle. Jeszcze przeczytałem w książce Nick-a Hornby-ego, że główna bohaterka chwali ich sobie, że... kojarzą jej się bardzo z wolnością (akurat tam w stanie cywilnym). Więc poczytałem na Porysie, ściągnąłem, wrzuciłem na Zena, wsiadłem w PKS, założyłem audiofilskie słuchawki, otworzyłem Hamleta do czytania, załadowałem pierwszy, w.w. track, posłuchałem jakieś 30 sekund i... odleciałem. Tak po prostu. Wzięło mnie i cały czas bierze. Cóż, bardziej niż Sigur Ros przynajmniej (w kategorii nie-piosenki). Bardzo polecam jako muzykę 'relaksacyjną'. Naprawdę świetny bas.  Acha, zapomniałem, +10 do lansu ;)

Charlotte Gainsbourgh



Napiszę se o niej, bo w Machinie tez piszą. Z okazji przybycia tej pani do Polski na Festiwal Malta w Poznaniu. Nie będzie mnie tam, owszem, ale wypada zawsze pochwalić się, że bardzo lubię jej i Beck-a płytę "IRM" za bardzo fajne akustyczne brzmienie. I w ogóle to już w lutym miałem napisać o tym świetnym teledysku. Mój niegdysiejszy projekt wpisu na bloga miał tytuł "Ćwiczenie z wyobraźni" i miało w nim chodzić chyba o to, że poszczególne sceny tego videa intrygują i zachęcają do dopisywania sobie samemu dalszego ich ciągu. Takie pojedyncze etiudki i każda przyciągająca uwagę. Od razu człowiek myśli "o co w tym chodzi". Ukryte niesamowite drobiazgi, jakiś rekwizyt, np. lewitująca ludzka noga. Moje ulubione motywy: z włosami w lustrze, Beck grający na padzie z człowiekiem-kamerą i Charlotte leżąca w obozie dla uchodźców ;p
Bo to ona jest tu najważniejsza. Zajmuje uwagę i fascynuje nawet na tym przedziwnym tle, mimo tych wszystkich rzeczy cały czas myślimy tylko o niej. Przynajmniej ja :) Wspaniała gracja, delikatnie tylko wypowiadane słowa, półgesty, spojrzenia. Wspaniała jest, tyle.
(jak widać, każda okazja jest dobra, aby pozachwycać się nad pięknymi paniami)


Bonus Track


Bardzo ładny, wręcz uroczy przykład stereotypowego niezwykle romantycznego mruczenia po francusku ze stereotypową gitarą akustyczną i zdecydowanie niestereotypową Pewną Pierwszą Damą.

PS. Właśnieeee!!!
 Wpis inspired by Kanka, której zaczynam zazdrościć wakacji we Francji właśnie...

sobota, 29 maja 2010

Spaghetti always & foreva'



Można uznać to za komentarz do niegdysiejszego wpisu Najlona (na jego blogu).
Bardzo ciekawy home-made teledysk, nadzwyczaj świetnie pasuje tutaj epickość i hymniczność Arcade Fire.
Którzy mają przed sobą już niedługo, po gdzieś w wakacje "test trzeciej płyty". Moim skromnym zdaniem jeśli taki zespół zachwycił świat "Funeral-em", to druga płyta jeszcze może być jakimś rozwinięciem debiutu, ale teraz, jeśli naprawdę chcą być wielcy, to muszą zmienić świat i nagrać następną wielką płytę. Inaczej znów będzie rozczarowanie i nie tylko moje, ale innych fanów Arcade Fire. A że są nimi m.in U2, David Bowie, David Byrne, Chris Martin, to w sierpniu na pewno będziemy mieli do czynienia z najgłośniejszą premierą tego roku.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Trzy szybkie indie single, pażałasta, czyli kawałki, które nie zmienią świata

Phoenix - Lisztomania



Tak w ogóle to tego miało tu nie być. Zdaję sobie sprawę, że lekko faworyzuję tutaj Phoenix, ale wydało mi się nie fair nie zamieszczać singla, którego od piątku słucham cały czas. Nie mam więc olśniewającej formy opisania tego kawałka, podobno tytułowy Liszt to "jakiś" wybitny artysta. Ciekawe może być także to, że taki fajny bardzo śpiewny akcent wokalista zawdzięcza temu, że zespół pochodzi z Francji. A największa moc narasta gdzieś w 2:40 min zaskakująco fajnego (nieoficjalnego) teledysku. Czy można jakoś wyrafinowanie opisywać indie gitarowe single?  :)

Phoenix - 1901


Dla tego właśnie singla chciałem napisać tego posta. Aby pokazać, co się dzieje z rytmem w pierwszych 30 sekundach. Ja rozkminiłem to dopiero niedawno, po jakiś kilku (dziesięciu?) odsłuchach. Jeszcze cwany teledysk do tego. I dlatego warto słuchać alternatywnych zespołów indie, dla takich pomysłów. Rzekłem.

Modest Mouse - Dashboard


Tak, wiem doskonale, że to ta piosenka z TVN-u i ogólnie komercha, że szok. Ale:
1.To Modest Mouse, alternativ jednak, a nie coś jakieś tam. Dojrzewam do stwierdzenia, że ich "The Moon and Antarctica" to jedna z najlepszych płyt dekady.
2. Na gitarze gra i wymyślił riff Johnny Marr. Ten Johnny Marr. Ten sam, który wraz z Morisseyem dzielił rządził ongiś w The Smiths. Więc proszę już nie marudzić, że ściągnąłem to TVN-u ;p
3. Linia melodyczna jest niesamowita. Przypomina jakąś parabolę (sinusoidę?), wznosi się i opada bez chwili wytchnienia czy jakieś przerwy czy pauzy. Cały czas wręcz mknie do przodu i nie zatrzymuje się nawet na moment.
4. Znów podoba mi się akcent wokalu, tym razem hamerykański. To mamrotanie idealnie pasuje do wyżej opisanej sinusoidy ;)
5. Rytm. Tak wspaniały, że pląsały do niego nie mniej wspaniałe gwiazdy TVN-u. Nawet Piróg (ten, nad którym się zastanawiano w Bytomiu ;)  ).
6. I tak na pewno do ramówki wybrał im to Piotr Metz ;)

Muchy - Państwa Miasta
Muchy - panstwa miasta

Niestety, Wielka Tuba nie dysponuje tym kawałkiem w miarę dobrej jakości. A warto, bo "Państwa Miasta" to na pewno czołówka dokonań Much, jeden z najlepszych polskich singli ostatniej dekady. Wielki szacun dla "trójkowych dzieciaków". Perkusja perfekcyjnie nadaje rytm, świetne zgranie gitarzystów, TO wejście w refren, rozwalili. I nawet sympatyczny tekst, nie powiem. Mam nadzieję, że zabrzmi dzisiaj w Carpe Diem (a tak, wybieram się na gig-a, relacja może nawet będzie razem z recką płyty nowej).

sobota, 10 kwietnia 2010

Kocham Chan Marshall



Kocham Cat Power
Ok, wiem, że niedawno zachwycałem się Alison Mosshart, ale:
po pierwsze : ona cały czas o niczym nie wie, więc ją nie krzywdzę tym stwierdzeniem i na pewno nie jest zazdrosna.
po drugie : to przecież wokalistka z USA, wszystko mi wolno! :)
po trzecie : jest to na pewno innego rodzaju uwielbienie. Nie oparte wyłącznie na bardziej gwałtownej fascynacji. To jest bardziej głębsze. P. Chan, śpiewając, a raczej szepcząc swoim cholernie charakterystycznym niskim głosem uświadamia mi jak bardzo człowiek może być samotny. Pisałem już o tym przy "Good woman", ale brutalnie obnaża wszystkie głębsze uczucia. Nie pomylicie jej głosu z żadnym innym, od razu słysząc te smętne akordy na fortepianie wiadomo, że to właśnie ona.
Spójrzcie tylko na wideo, live od BBC. Jest niesamowicie... zwyczajna. Po prostu coś opowiada, jakąś historię. Nigdy nie pojmę chyba w jaki sposób wydaje dźwięki tym obłędnie seksownym niskim głosem. Nie patrzy się prosto w kamerę, ucieka zawsze wzrokiem, jakby się wstydząc? Takie pół-gesty jak potupywanie nogą, ręce w górze na pierwszym "greatest". Niesamowita jest, potrafi z łatwością zwrócić na siebie uwagę, chociaż nie tańczy, nie krzyczy ani nie miota się po scenie. Istnieje obawa, że gdyby nie mikrofon założony na statywie, to zaraz ułożyła by się w pozycji embrionalnej gdzieś pod perkusją, aby cicho poszlochać, czy coś.
Nie wiem co jest w lyricsach, nie chcę wiedzieć, nie widzę najmniejszej potrzeby. Myślę, że smutek kobiety jest wystarczający. Jakieś rozczarowanie, zrezygnowanie, bezsiła.
Wspaniała jest.
(seria westchnień)

sobota, 20 marca 2010

Sffffita$na skłonność, czyli odlatujemy na pogłosie (gitarowym)

The Edge byłby z nich dumny.
Piosenkę grupy The Temper Trap perfekcyjnie zaczyna motyw gitarowy z efektem, a raczej delay-em (pogłosem) wprost wyyjętym z I Still haven't found what I'm looking for U2 oczywiście. Czy to źle? Nieeeee, przecież wzorują się na legendach, a wszyscy zgapiają z Bitelsów ;D Przestrzeń pokazali tu naprawdę wzorcowo, "All that you can't leave behind" się kłania. Jednak ciekawe są bardzo próby zatuszowania owej "inspiracji" Irlandczykami.
Otóż wchodzi bardzo wysoki głosik wokalisty, podchodzący wręcz pod falset C. Martina, oczywiście niesamowicie odległy od Bonowego zaangażowanego wrzasku z lat fascynacji USA. Dalej bardzo fajna perkusja, też zawierająca w sobie czynnik "przestrzenności" (nie wiem jak nazwać różne kanały bębnów w słuchawkach). Przypominające zwolniony rytm z "Clocks" Zimnograjków.

Tyle czepiania się. Bo wyszło naprawdę fajnie. Szczególnie "jest moc" gdy wchodzi refren. Machanie rozłożonymi rękami i zadzieranie głowy do góry (w czasie "doznawania" przeze mnie muzyki) nagle przerwane zostaje zmianą rytmu na szybszy i korzystający z talerzy. Wszystko powstaje w odpowiednich proporcjach, pozwala nam tylko odpowiednio wzbić się, oderwać wręcz dosłownie w przestworza (a co!). Na ziemi trzyma nas świetny, mięsisty bas, szczególnie zajebiszczo wjeżdżający do refrenu.
Aby docenić ten kawałek trzeba oglądnąć jednak "500 days of Summer" (polski, nie-tak-świetny tytuł „500 dni miłości”). Jest ten song poruszany w scenie, gdy zakochany bohater przemierza ze swą lubą San Francisco i pokazuje jej inną, niezauważalną twarz miasta ukrytą w achitekturze. To te klimaty; marzycielskość, zapomnienie się, beztroska typowa dla zakochania. Jakby idelany soundtarck do wszystkich okropnie naiwnych i banalnych wynurzeń romantyków (szczęśliwych!) "Zakochani widzą słonie: ;p To chyba tytuł jakiegoś filmu; nie wiem dokładnie, skojarzył mi się podobny poziom abstrakcji."Sweet desposition" też jest przepustką do klimatu nieosiągalne bez odpowiedniej ilości endorfiny we krwi, nieskrępowanego, bezczelnego optymizmu w klatce piersiowej.

piątek, 12 marca 2010

Welcome To The World Of The Plastic Beach

Nareszcie mam!! Nową płytę Gorillaz :D Innymi słowy nareszcie nowy longplay Damona Albarna. Musi być bosko. Tym bardziej, że już teraz zachwycam i jaram się kilkoma utworami. Na recenzje i dokładniejszy opis przyjdzie jeszcze czas, ale to zbyt wielkie święto, żeby nie uczcić tego jakimkolwiek wpisem.

Chronologicznie na początku Broken, który poznałem z dema, wypuszczonego przed właściwą premierą płyty/kampanii z tym związanej. Syntezatorowo-hammondowa ballada z charakterystycznym niechciejstwem Albarna w w zwrotce.

Trochę się rozczarowałem, że album ver. nie różni się bardzo od dema, ale teraz widzę, że piosenka zyskała na lekkości. W refrenie mamy przyjemną zagrywkę klawiszową z dużym udziałem chórków wokalisty (tzn. bardziej - podwójna ścieżka wokalna). W mostku, w wyższym dźwięku "there's nothing..." zawiera się czyste muzyczne piękno znane np. z "Demon Days". Cała atmosfera, klimat jest budowany wokół tego momentu. Refren, chociaż szybszy i mający inne, mniej balladowe założenie nie psuje całości i jakiejś intymności kompozycji, która została zachowana mimo dużego wkładu elektroniki. Tekstowo także odjazd, Albarn podejmuje się bowiem określenia dokładnie, wręcz geograficznie miejsca gdzie odpływają wszyscy "broken-hearted-people". Zapowiedź jakiejś wspaniałej historii.




Stylo, czyli pierwszy singiel. Świetny basowy (?) riff przewijający się przez te wszystkie motywy z których składa się piosenka. Rapujący Mos Def do złudzenia przypomina głosowo Damona, co jest oczywiście tylko komplementem. Nie jest to typowy hicior, jak np. "Feel Good Inc." czy "Dare", co może świadczyć o tym, że Gorillaz stało się dla Albarna poważniejszym projektem, a nie tylko zabawową odskocznią od Blur (które jest niestety zawieszone). Świetny jest też absolutnie potężny zaśpiew Bobby-ego Wonacka.
Jak wiadomo, Gorillaz to zespół, na którego teledyski także czeka się z niecierpliwością. Tym razem wybrali bardziej klasyczna stylistykę, używając grafiki 3D w połączeniu z "normalnym",  żywym obrazem i zatrudnili samego Bruce'a Willisa. Świetny pościg, jak zwykle pełny humoru i charyzmy panów frontmanów - Murdoca i 2D. Po prostu : odjazd. Dosłownie i w przenośni.







Rhinestone Eyes

Zaczyna się delikatnie, prosty raczej bit i delikatna gitarka. Tylko aby zaraz włączył się rap Damona. I jak to się mówi "pozamiatane". To właśnie dlatego tak bardzo czeka się na nowe rzeczy tych Wielkich - potrafią w 5 sekund zmiażdżyć samą charyzmą lub unikalnym, niepowtarzalnym głosem. Udręczony wokal, wyciągane górki z heroizmem godnym Arrasa to jedno, a taki rap to drugie. Sama muzyka tez jest świetna - wystarczy dodac do niej syntezatorowo - dęciakowy motyw, aby pookazać moc ukrytą w tym utworze. Swoją drogą, przypomina on w pewnym momencie "Thriller-a" śp. Wiadomo-Kogo i jest to ciekawy też temat, co Murdoc (fikcyjny frontman Gorillaz, wiecznie zapijaczony i wygłaszający stale obelgi kontrowersyjne opinie) sądzi o śmierci Jacko; czy tez za nim płakał? ;p
Krótko - wszystko opiera się bezczelnie na natchnionym rapie Damona Albarna, którego to głos i charyzmę podziwiam okropnie. !:10 min. Delikatne murmurando i wejście w tekst w niesamowitą, pełną mocą. Mnie tam miażdży.




PS. Jest to stan podjarki nowymi Gorylami zanotowany w niedzielę ostatnią. Teraz musiałbym wymyślić takie pochwały dla tak gdzieś połowy albumu. Damon Albarn znów pokazuje że jest mistrzem muzycznego pop-artu (tzn. wg. mojego pojęcia tego terminu).

wtorek, 16 lutego 2010

Powrót Smętnego Damona czyli muzak na smętne wieczory

Szczerze mówiąc, miałem skończyć dzisiaj pisanie długasniego tekstu o NO!NO!NO! ale naszedł, a raczej napadl mnie dość specyficzny nastrój wieczornego nicniechcenia. Udało mi się skompletować coś w rodzaju idealnej setlisty na tą okazję. Pewnie nie mnie jednego to dopada, a powinienem coś dzisiaj napisać więc taadaaaa:

1. Saturday Comes Slow

Zjawił się nagle.
Słuchałem "jednym uchem" Myśliwieckiej 3/5/7 przysłuchując się nieokreślonemu minimalistycznemu bitowi z ledwo-co-wydającym-z-siebie wokalem. Po chwili zrozumiałem, że tylko jedna osoba na świecie może tak smęcić. Albarn oczywiście. Damon. Wielki Popowy Wodzirej w Gorillaz i niedawny wskrzesiciel brit popu we własnej osobie. Chociaż to tylko featuring dla Massive Attack, to zachwycające jest jak łatwo zdołał odcisnąć swoje piętno i charakter na tym songu.

Wspomniany już bit, oszczędna charakterystycznie gitarka akustyczna , delikatny tylko bas zaznaczający zmianę akordu. I ten refren oczywiście na wyższych dźwiękach. "Do you leve me?" Dalej wspaniale rozwijająca się perkusja pełniąca nawet rolę werbla. I skaczące klaswisze fortepianu obojętne na rozpaczliwe wyznania Albarna. Tło muzyczne podręcznikowo olewa wręcz jego emocje i tworzy galopujące (?) krajobrazy. A w centrum jak zwykle samotny Damon czyniący ostatni, heroiczny wręcz wysiłek przekazania światu swych smutków.

Ja mogę słuchać go non stop, mnie też odpręża. Odruchowo wręcz nakazuje mi mieć wszystko gdzieś, pozwala na monotonię, nic nie robienie i stan wiecznej nostalgii.




2. Cortez, the Killer ( Dave Matthews Band & Warren Haynes @ Central Park)
Wspaniałe gitarowe granie. Prawie instrumentalne. Tak po prostu dwóch gości (z bandem) gra klasyka Neila Younga. Jak dla mnie, mogliby to grać w nieskończoność. Żadnych zbędnych efektów, popisywania się, solówek z kosmosu. Czasem słychać zachrypnięty wokal Dave-a, ale generalnie pozostaje w cieniu gitary. Zdumiewa wręcz jak wspaniale Warren Haynes gra... cały czas coś innego, żadnych powtórzeń, monotonnego riffu. Od spokojnej partii akustyka, do szaleństwa w 7 minucie, gdzie gra po dwie struny na najwyższych progach do improwizowanego (to słychać) zakończenia przypominającego o głównej melodii.

Wspaniałe, muzak idealny, gdyby nie moje niezdrowe żądze scrooblowania czegoś na laście, leciałoby cały czas ;p  Wspaniałe, niech trwa.



3. Angeline (oryginał, PJ Harvey oczywiście )

Idealny rytm. Tyle ja mogę tylko powiedzieć z technicznego, suchego opisu, ale zacytuję mojego kuzyna:
no to najlepszy minimalistyczny odjazd ever
Nie biorę odpowiedzialności za video, chciałem pokazać po prostu wersję studyjną z charakterystycznym, nachalnym brzmieniem basu.


Cat Power - Good Woman

Taki bonus track. Na własną odpowiedzialność.

Według niepisanej zasady bowiem w takie wieczory jak te, nie powinno się generować jakiś głębszych uczuć. Mistrzem jest w tym wspomniany Albarn. Zdradzę wam, że jego moc polega właśnie na tym, że człowiek zapomina o uczuciach, które są nie takie(jakie powinny być)/przesadzoneza mocne - które powodują ten cały wieczorny stan. Ale pojakiś 10 repeatach wyżej wymienionych utworów i znieczulicy już, gdybyście chcieli wtedy przypomnieć o tym, że jednak możecie tak boleśnie mocno czuć te wszystkie uzucia - włączcie "Good Woman". Osobiście tego nie polecam, szczerze mówiąc, bo jak wiadomo "love is blindness" itd. itp. Nie moja wina, że ta piosenka jest tak... genialna, niesamowita. Czyste, niewyobrażalne piękno. Trzeba mieć wielką charyzmę, żeby zaśpiewać coś tylko z samą gitarą. Tu gra tylko pna najprostsze akordy, głos pani Chan Marshall wystaracza w zupełnoście.

Przywołuje emocje - daje też nadzieję chyba. Prawdziwa sielanka, błogość. Z jakimś drugim dnem (tekstem o odejściu. zbyt prostym, zdecydowanie zbyt prostym i za bardzo wstrząsającym tą bezpośredniością). To wygląda jak Jej spowiedź, proźba o przebaczene.
Nadzieja pozostaje jednak najgorszym z uczuć mogących na nawiedzić.

W jakiś sposób nienawidzę tej piosenki, bo nie pozwala i wrócic do Damona i innych uczuciowych painkillersów. Coś jak sól na otwartą ranę, ju noł aj miin. Nie pozwala za nic być znów obojętnym.

To źle


(a Ona jest po prostu piękna ;p)