background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

poniedziałek, 28 października 2013

Just let them go

Opener Festival 2013, dzień 1

Opener Festiwal i jego dyrektor, Mikołaj Scumbag Ziółkowski stał się w ostatnim czasie bardzo łatwym i dość powszechnym obiektem hejtu. A to za drogo, za długo, za daleko, piwo nie takie, pogoda angielska, pole się topi, dni za dużo, za dużo hipsterów, brak prawdziwych hipsterów, za mało nagrywających komórek, za dużo rejestrujących tabletów, gdzie są ci wszyscy MOI ulubieni artyści, a tak w ogóle to beka z tego „zachodniego festiwalu”. Opinie te należą do ludzi, którzy są zawistni, samolubni i mają rację. Ja także z chęcią przyłączyłbym się do chóru krytyków kpiących z nastoletniego iwentu, ale od dwóch lat z pewnym siebie zarozumialstwem powtarzałem, że Ziółek sprowadzi wreszcie do Polski Damona Albarna z Blur, pokornie zamknę twarz i bez cienia protestu kupię nadmorski karnet. Dlatego można sobie łatwo wyobrazić moje ambiwalentne uczucia, gdy podczas swojej tradycyjnej wizyty w radiowej Trójce Mikołaj Ziółkowski ogłosił pierwszego i najważniejszego headlinera swojego festiwalu. It really, really could hapten.
Na dobry początek przygotowano Dawida Podsiadło, platynową sensację wydawniczą ostatnich miesięcy. Już przed premierą „Comfort and Happiness” miałem podstawy twierdzić, że wytwórnia pokierowała go w stronę „męskiej Brodki” czyli niegłupiego alt-popu.  Do produkcji  debiutanckiej płyty zaangażowała samego Bogdana Kondrackiego - prawdziwego specjalistę odpowiedzialnego min. za wysmakowane brzmienia płyt Anny Dąbrowskiej, poza tym bardzo ciepłe opinie Piotra Metza pozwalały mi spokojnie uznać, że będzie to bardzo fajny krążek. Jednak zamiast pisać o tym i popisywać się zmysłem przewidywania, pozostałem szczerze zdziwiony rozmiarami sukcesu Ślązaka. Może to Granda tak przetarła szlaki adaptacjom zachodniego Indie, może to tęsknota za „starym Coldplayem”, ale wydaje mi się, że po prostu przeceniłem możliwości dziewczęcego  targetu oczarowanego uczuciowym kudłaczem.
Wydaje się, że wykonawca był podobnie zaskoczony masą ludzi, która wypełniła Openerowy namiot (położony gdzieś na końcu świata) już na rozpoczęcie imprezy, bo o 17:oo. Podsiadło dał całkiem dobry koncert, udało mu się odtworzyć subtelny klimat albumu, w czym pomógł zespół z szerokim instrumentalium i bliższa atmosfera zaciemnionego namiotu. Cóż, nie było chyba  dość blisko, bo też nie przeżyłem niestety wielkich emocji. Oczywiście brawo, że zagrali wszystko bez błędów tak jak na płycie, nikt też nie spodziewa się po Dawidzie bycia frontmanem na miarę Maccia Morettiego. Ta nieśmiałość i nieogar jeszcze pasują do trądziku na twarzy, ale mam nadzieję, że wkrótce jego występy staną się prawdziwymi wydarzeniami.


Co zaskakujące i niekoniecznie miłe, prawdziwej mocy zabrakło też na pierwszym koncercie (głównej) Opener Stage, gdzie słabo - ale bardzo urokliwie w popołudniowym Słońcu -  wystartowali Editors. Miałem nadzieję na zdecydowanie i soczyste gitary jak na Rattle& Hum mojego ukochanego U2 (które wróciło ostatnio do punktów odniesienia młodszych zespołów także za sprawą  dziewczyn z Savages, które równolegle hałasowały na Tent Stage. Ale uuum, well, i tak widziałem je już rok temu na OFFie). Może to wina spapranego nagłośnienia, ale nawet pomimo straty głównych największych atutów wokalista nie starał się tak bardzo o naszą uwagę. Nie wiem dlaczego, ale pytanie o to, czy grają dla nas na sto procent nie powinno pojawiać się tak natarczywie. Ale piosenki mają dobre, chociaż za bardzo skłaniali się w stronę pierwszych, bardziej „zwykłych” gitarowo płyt. Na szczęście później Tom Smith pokazał zaangażowaniem, że nie odda tego koncertu bez walki z… mikrofonem, na którym skupiał swoją muzyczną złość ( „when you caught my eye” w An end Has a start – świetne, zapamiętam). Na finał zespół wrócił do sprawdzonych syntezatorów i singlami z poprzedniej płyty odpowiednio mocno przygotował pole dla Gwiazdy Wieczoru.


Pewnie sygnalizowałem już to wcześniej wiele razy, ale kocham  Blur - brzmienie ich gitar uważam za dokładnie obliczoną mieszankę britpopową w idealny sposób zgrzytającą szaleństwami Coxona, zachwycam się socjologicznym rysem brytyjskiego społeczeństwa lat 90tych, ekscytuję się ciągłymi poszukiwaniami muzycznymi, a Damona Albarna to już w ogóle podziwiam we wszystkich projektach i staram się wzorować nawet w kolorze koszulki z długim rękawem, którą kupiłem w jednej z sieciówek. Wielokrotnie traciłem nadzieję, że zobaczę ten dream teamowy skład na żywo, a kolejnymi ze swoich legendarnych powrotów w Hyde Parku pozostaną dobrem narodowym wyłącznie Brytyjczyków.

Obawiam się, że nie jestem w stanie wypowiedzieć się krytycznie o tym koncercie, bo od razu muszę powiedzieć, że był to prawdopodobnie mój Koncert Życia, występ idealny (jeśli chodzi o U2 w Chorzowie, to jednak inna sprawa, inne emocje, ale chyba wtedy byłem bardziej krytyczny, dostrzegałem wyraźnie słabsze momenty, które w Gdyni nie miały miejsca w ogóle). A Damon okazał się dokładnie tym samym geniuszem, którego całe życie sobie idealizowałem.

Miałem pewne wątpliwości, owszem, bałem się, że sekcja rytmiczna tak bardzo zajęta wytwarzaniem serów (Alex James) i  jeszcze bardziej wyglądaniem jak Typowy Angielski Belfer (Dave Roventree) zgodnie ze słowami swojego lidera, średnio już nadaje się do grania prawdziwie popowej muzyki, że po prostu będzie zgrzytało i zwalniało. Jednak te bluźniercze kwestie zostały mi brutalnie wybite z głowy.  Z żeber. Z naskórka rąk. Wybito mnie z równowagi.   Dosłownie. Łokciami. Spoconymi cielskami.  Absurdalnymi – w odległości kilku metrów od sceny – plecakami. Mogę z dużą precyzją posłużyć się wyświechtanym stwierdzeniem, że początek koncertu mnie zabił. 

Nie zgodzę się jednak z dość powszechną opinią o tym, że dali set „bardzo imprezowy”.  Mamy tu do czynienia jednak z cięższym ciężarem gatunkowym, a najlepszym tego przykładem było wykonanie Caramel. Chwili doprawdy magicznej, zupełnie nie-festiwalowej kiedy duża część publiczności  w całkiem bliskiej odległości od sceny, połowa „golden circle” nagle zaczęła siadać. Nagle wszyscy, nawet ci nachlani Niemcy i okazjonalni fani „FIFA 98!” wspólnie łącząc się w cichym skupieniu dołączyli się do intymnej spowiedzi Damona. Jeden z niewielu znanych mi w muzyce przypadków wykorzystania „love, love, love” wyraził się Naprawdę.

Generalnie różnica między zwykłym zespołem, a Wielkim wydaje się dość prosta. Pierwsi, jak Editors odgrywają ten sam zwykły set ze zwykłym, letnim stosunkiem do muzyki i ot, koniec, następny przystanek na trasie. Natomiast ci Wielcy Muzycy tworzą na kolejnych koncertach tworzą swoje dzieła na nowo, pierwotna moc i przekaz wysyłane są dokładnie z tą samą intensywnością i nie ma w tym nic nieaktualnego, czy wystudiowanego, odtworzonego z dyskietki zza błyszczącego kasku. Szepty Albarna w megafonie przed Trimm Trabb wywołują takie same, a nawet wyraźniejsze dreszcze na całym ciele, podobnie jak ekscytujące przejścia bębnów przerzucające się w pozornie chaotycznym refrenie.

Podobnie nie wierzę w to, że pozy Albarna, które naoglądałem się na youtubach, jego kolejne grymasy, które znam chyba całkiem dobrze miałyby być zaplanowane. Był tego wieczoru naprawdę smutny (Out of time, wiadomo), czarujący (zaproszenie do tańca w orkiestrowym The Universal), szalony (wygłupy na barierkach pod Country House’m), czuły (Tender, nawet podegrał do wspólnego śpiewania), meast(r)atyczny (dowodzenie sekcją dętą i chórkiem – tak, to wszystko wzięli ze sobą do Polski, w ich słowniku nie ma słowa „fuszerka”) i wreszcie polski, kiedy rzucał nie-tak-bardzo zdawkowe „dzięki” i szczerze przyznawał się do stanu wiedzy o Solidarności. Dobrze wiedzieć, że są ludzie, którzy się nie zmieniają i tak pięknie uskuteczniają smutek jako podstawowy środek artystyczny.

Patrząc na szaleństwa lidera i rozpływając się w „ocean of noise” spiżowego solo Grahama Coxona w This is a low trudno mi było wyobrazić sobie Blur w lepszej formie. Tym bardziej boli niezrozumiała kwestia całkowitego zawieszenia prac nad długogrającym wydawnictwem . Określenie, które ciśnie mi się na usta, że „oni wciąż mogą” może się wydawać nieco dziwne kontekście Damona, który, przypomnijmy, zdobył nawet komiksową Amerykę małpami Gorillaz, a ostatnio nawet stworzył operę. Podobnie entuzjastycznie może ktoś pomyśleć o niedbale garażowych impresjach piosenkowych Grahama Coxona, ale prosty rachunek pokazuje, że nie zrobili  razem niczego większego od 14 lat (13 LP).  Podczas, gdy rozproszona i zdehumanizowana dzisiejsza muzyka nie dzieli ze współczesnymi sobie żadnej wspólnej myśli, przewijające się  tego wieczora hasło „end of the century” brzmiało tak bardzo aktualnie. Paradoksalnie to dzisiejsza muzyka jest „rozmyta” -zapętlaniem i „mrocznym, kombinowanym techno” oddaje niepewność i zwątpienie czasów kryzysu. Albarn już się z tym zmagał – to ja jestem thwentieth first century boy z, satelita stoi także na dachu mojego domu, a gdyby nie podziałało swobodnie rzucone zapewnienie, że it’s nothing special, Damon bierze każdego nas do serduszka szepcząc „hallelujah singing out loud singing to you”.

To był jeden z piękniejszych wieczorów mojego życia, nie tylko w czysto muzycznych kategoriach. Cóż, czekałem na ten koncert pół życia, ale wszystko i tak okazało się cudowne. To dobrze, że istnieją jeszcze ludzie, którzy zajmują się smutkiem, aby odmalować swój stosunek do życia, do świata, do emocji. To się działo naprawdę, wreszcie poczułem – na żywo, a nie jak zwykle w słuchawkach – euforię na triumfalne zakończenie The Universal, gdy dęciaki grały instrumentalny refren mogłem drzeć się razem z nimi i skakać i unosić ręce w góry zwycięskim gestem. Bo udało mi się, stałem się częścią tej wielkiej historii i… well here’s youre lucky Day!