background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

wtorek, 16 grudnia 2014

God Help the Boy


God Help the girl - film (2014)


Eve ratuje nam życie

Muzyczny film reżysera kultowego Once Johna Carneya z Keirą Knightley i Markiem Ruffalo Begin Again nosił oryginalnie nazwę Can a song save your life? Nie jest to może najlepszy tytuł dla hollywoodzkiego filmu, ale bardzo chętnie wziąłbym takie hasło na sztandary pod postacią życiowego manifestu. Tak, zebraliśmy się tutaj, bo wciąż (mimo odpływu jedynki z przodu wieku) piosenka popowa jest dla nas ważna, przypisujemy jej sprawczą moc ratującą nam życie. Znam tylko jedną rzecz, która może na nie wpłynąć w równie znaczący sposób - dziewczyny. Piosenki śpiewane przez dziewczyny. Taką właśnie mieszankę wybuchową serwuje nam Stuart Murdoch w swoim filmie (!) God Help The Girl, który od zeszłego piątku można oglądać w polskich kinach.




Eve pięknie śpiewa

Lider unikatowego w swoim stylu Belle and Sebastian zapisał historię Eve w scenariuszu i piosenkach. Bez większej przesady mogę powiedzieć, że udało mu się skomponować pop bittersweet symphony. Partie śpiewane są wzorcowymi przykładami piosenek pop, dokładnie takich jakimi wymyślili je The Beatles. Klasyczne utwory przechodzą z akordu w akord z leciutkim poświstem tanecznego kroku, zawsze przyjemnie i łatwo przyswajalne dla ucha.
Takiej właśnie harmonii szuka w muzyce Eve, tytułowa bohaterka, która oprócz problemów psychicznych ma talent i zmysł melodii - pisze urocze piosenki kiedy nie może poradzić sobie z samą sobą. To nimi przedstawia się w prawdziwym świecie gdy usprawiedliwia swoją ucieczkę od lekarzy (Act of Apostle) lub uwodzi przydatnego chłopca (The Psychiatryst Is In). Tak się składa, że tych samych piosenek słuchają chłopcy nie mogący poradzić sobie z samą Eve (Pretty Eve in the Tub). Ostatecznie to jej emocje napędzają historię i ona pozostaje kuratorem składanki swojej grupy nowych przyjaciół. Nie powinno to nikogo dziwić, bo

Eve jest śliczna

Główna bohaterka jest gwiazdą od samego początku: kocha ją kamera, a instrumenty same stroją się do jej taktu. To jedna z tych dziewczyn, którą chcesz się zaopiekować z czystej empatii, bo jej uśmiech zaciąga najbardziej szczodry kredyt (szczytnie zapewniany jako bezzwrotny). Samą Eve gra (i śpiewa) Emily Browning zjawiskowa tajemniczą urodą i mieszcząca w niskim wzroście sprzeczności: entuzjazm nowego projektu i niepewność wypalenia emocjonalnego. W ogóle Stuartowi udało się zebrać naprawdę sympatyczną gromadkę - Hannah Murray gra tu drugie skrzypce; zahukaną dorastaniem niewiastę o wdzięcznym imieniu Cassie.
Stylistyka debiutanckiego reżysera jest już promocyjnie porównywana do Wesa Andersona; być może z uwagi na zbieżne czasowo inspiracje staroświecką Nową Falą francuskich lat 60-tych. Niemniej jednak w miejscach gdzie Anderson stawia kolorowe domki dla lalek, Murdoch ożywia sceny tanecznym akordem, który zapala jupitery musicalowej śpiewności. W filmie Stuarta nie znajdziecie kolorowych makiet, bo scenografia odbija jaśniejącą iskrę młodości bohaterów, podobnie jak sama kamera sama zwraca się do źródła muzyki.




Kluczowa dla klimatu opowieści staje się jednak pewna umowność, którą ofiaruje nam reżyser. Bezczas staje się łaską - przyzwoleniem na słodki sentymentalizm, pastelowe bale i beztroskie naiwności. Od technologii też mamy wolne; nie ma Internetu, rozgłośnie radiowe edukują młodzież muzyką z taśm magnetofonowych, a telefon zastępuje piesek wysłany z wiadomością serca. To wszystko zwalnia nas z odpowiedzialności, a raczej z dorosłości. Wiemy mniej więcej, że pewne historie występują zawsze, bez względu na czasy w których żyjemy. Ta sama zasada ma zastosowanie do nas samych. Trudność emocjo z jakimi musimy sobie poradzić jest zawsze taka sama, nieważne z jakim wiekiem przyszło nam akurat dojrzewać. Lub zakochiwać się.


Eve jest niewdzięczna

God Help The Girl jest zachwycającym filmem, ale po seansie pozostaje pewien niedosyt. Coś jest z nim nie tak i tudno powiedzieć dlaczego - bo przecież Eve znalazła swoją szansę na bycie gwiazdą, a jej obraz rozpływa się jeszcze ciepłem w naszych sercach. Dostałem dokładnie to co chciałem, dodałem najwyższą ocenę na filmwebie, ale to dziwne uczucie nie chciało ze mnie zejść. I nagle zrozumiałem Jamesa; drugoplanowego bohatera filmu, miłośnika śpiewającej dziewczyny i zawiedzionego chłopaka (oczywiście w przyjacielskim znaczeniu tego słowa). Tak jest zawsze - pomagamy, pielęgnujemy, utwierdzamy w dobrym samopoczuciu, na nas buduje się jej pewność siebie, jesteśmy jej pierwszymi entuzjastycznymi recenzentami. Odkrywamy je dla samych siebie, a wszystko po to, żeby pozostać wiernymi fanami, którzy mogą co najwyżej kupić w sklepie jej najnowszą płytę. You got lucky - you ain't talking to me now. Oczywiście od początku wiedzieliśmy, że nigdy nie dorastaliśmy do jej pięt, trafiło nam się rozpoznać diament przed oszlifowaniem i zaraz wróci na nieosiągalny dla nas poziom. James miał pecha, bo nie dane mu było w porę usłyszeć theme songa Eve rozpoczynającego się niepozostawiającego złudzeń werse "there is no way I'm looking for a boyfriend".


czwartek, 11 grudnia 2014

SP 7" : Johnny, take a walk with your sister the moon



Czy Stuart Murdoch pomylił na starość kluby z muzyką? A może aż 40 lat zbierał się na odwagę, by wejść do jednego z nich? The Party Line jest jedną z niewielu piosenek Belle & Sebastian nienaznaczonych skoczną wesołością mającą maskować nerwową niepewność. Doświadczony w swoich czterech ścianach bedroom dancer wreszcie wchodzi w światło prawdziwego parkietu.

A taki klub nie jest miejscem tak sprzyjającym pokojowi jak indie nasłonecznienia poprzednich albumów. Bas musi przebijać się swoim dundnieniem przez snopy dyskotekowych reflektorów, gitara wciska się krótkimi zagrywkami, a w tłumie ludzi nie ma miejsca na wymyślne piruety i zgrabne figury towarzyskie. Jesteśmy zmuszeni skakać, bo rytm jest w tym miejscu sprowadzony do najprostszego wspólnego mianownika.

Czy do takiej muzyki da się w ogóle tańczyć? Okazuje się, że są znawcy tematu potrafiący odnaleźć się nawet w takiej rzekomej łupance. Więcej nawet - traktują ją z jeszcze większym wyczuciem i kontrapunktującą powściągliwością. To jak z pewnością siebie - wytrawny bywalec nie musi zarzucać towarzystwa workiem dowcipów, wystarczy że ograniczy się do ciętej riposty. W tej melodii tancerze przemykają między prosto postawionymi ramami taktowymi wtrącając niby przy okazji zgrabny obrót czy podbicie bębenka.

Więc Stuart Murdoch bansuje, bardziej śmiało wciąga się w wir zabawy; ale nawet wtedy myśli o problemach z babami. She asked me if I'm single going steady - tak bezpośredni kontakt wywołuje podony połoch emocjonalny co na wczesnym Tigermilku. Wydaje się, że nawet taka konfuzja nie jawi się już końcem świata wpędzającym z powrotem do bezpiecznej swojej pościeli. W końcu every beauty needs to go out with an idiot, a girls in peacetime want to dance. 


KROPKI - KRESKI : Euforia - Waxwings


Nervy - Nervy (2014)

Anonsowany tu i ówdzie WROsound zbiera swoje owoce.
Swoją płytę wydały wreszcie Nervy, czyli Agim Dżejlili, Igor Boxx i Jan Młynarski. Można jej już posłuchać na Spotifi, do czego serdecznie zachęcam.







Michał Biela - michał biela (2014)


Poza tym miła niespodzianka dotarła do nas z Warszawy - Michał Biela, lider i wokalista zespołu Kristen - został nominowany do Paszportu Polityki w kategorii "Muzyka Popularna". Gratulacje, miły gest redaktora Chacińskiego, ale wciąż nurtuje mnie jedno pytanie - czy Wojewódzki będzie wiedział kto zacz?

Tej płyty nie ma w Spotifi, samego pana Michała nie ma nawet w ZAIKSie. Ale zawsze możecie kupić jego solówkę na bandcampie do czego zachęcam jeszcze mocniej.

wtorek, 9 grudnia 2014

Wanna crush and burn




12 listopada byłem na koncercie Jacka White'a i było całkiem spoko. Szalony pisk fanek, elitarność krakowskich hipsterów, sentyment rockowej starej gwardii i lans telewizyjnych celebrytów. Generalnie dla każdego coś miłego, a śpiewanie riffu Seven nation army stało się już tym samym elementem krajobrazu co krzyczenie "hip-HOP!" na koncertach z rapsami. Co z tego wszystkiego, skoro następnego dnia we Wrocławiu o w wiele lepszy koncert dała Julia Marcell. W Starym Klasztorze dostałem wszystko czego brakowało mi u chłopca z gitarą - żywą zabawę, taneczny nerw, wyzwalającą rytmikę, bezpośredni kontakt, utwory The Dead Weather, element improwizacji i to co najważniejsze - moje piosenki.




Od razu muszę się wyjaśnić - różnice koncertowych odczuć mogą subiektywnie wynikać także z tego, że należę do obozu "jaram się śpiewającymi laskami" a nie "jaram się Jackiem" (White-m, żeby nie była jasna sytuacja). Tego wieczoru to Julia Marcell była najważniejsza. Zaczęła może nieco chaotycznie, ale już minimalistyczne i surowe Piggy Blonde zahiopnotyzowało publiczność. Z tego wykonania przeszła do odgrywania roli - Maryanna stała się czymś na kształt szekspirowskiego monologu. Wstrząsającego i intymnego; scena zawierająca się w punktowym świetle przypominała teatralną, a każdy gest Julii wywierał wpływ niekoniecznie muzyczny, ale emocjonalny przede wszystkim. Jej charyzma jest obezwładniająca, trwamy unieruchomieni niby pod wzrokiem młodej Ofelii.

Bo faktycznie, miało się wrażenie, że oglądamy artystkę w najlepszym momencie swojej kariery. Dowodem tego poczucia siły może być zagranie najnowszego albumu Sentiments w całości - setlistowy ruch, którego odwagi próżno szukać u uznanych nie-debiutantów. Trzecia płyta jest naturalnym rozwinięciem autorki - zaczynała jako pianistka-songwriterka, a do rejestracji i tak skromnego instrumentalium musiała zbierać pieniądze przez croudsurfing. Drugim wydawnictwem June, śmiało skierowała się w stronę elektroniki, a na koncertach już akcentowała rosnące znaczenie sekcji rytmicznej. Teraz sięgnęła po gitarę elektryczną, która nie jest nosicielem hałaśliwych solówek, a naturalnego rytmu. Klasyczny zestaw perkusyjny zaskakuje piosenkowym wkładem, tak konkretnym jak na Safari Pustek. Brzmienie jest proste, ale dzięki temu tym łatwiej trafiające do środka słuchacza. Bez nowoczesnych udziwnień, zbędnych do zwyczajnych historii. Wśród środków także znanych nam doskonale - gitara, bas, bębny i klawisz - bo to przelot jest tu najważniejszy.



Najpiękniejsza prostota kryje się jednak w samych piosenkach. Jak w mojej ulubionej North Pole, klasycznie prowadzonej przez melodykę prostego bicia akordów. Zwyczajna historia, której niepewność podbija rześki zwrot w refrenie i łagodzący klawisz Hammonda. Jedna z tych życiowych spraw, która nie poruszy instytucji Jacka White'a, bo co miałoby go obchodzić polskie dziewczę dying in the living room to the music from America so proudly universal, that they like to call it soul? Są w moim świecie ważniejsze rzeczy niż zbawianie gitarowego soundu i potrzebuję do tego wyciągniętej znajomej dłoni. Zanim Julia Marcell zawojuje pół świata i zabierze się za Sprawy Muzyki, miło że pamięta o smutnych-nudnych fanach pisząc piosenki, które wciąż jeszcze możemy przyjąć jako własne.



(takie tam, rodzinne)


PS. Dwa pierwsze zdjęcia zrobiła margo, którą serdecznie pozdrawiam podobnie jak Szczotka i Julię (nie, nie tą Marcell), z którymi miałem przyjemność partycypować w koncercie.