background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

wtorek, 9 grudnia 2014

Wanna crush and burn




12 listopada byłem na koncercie Jacka White'a i było całkiem spoko. Szalony pisk fanek, elitarność krakowskich hipsterów, sentyment rockowej starej gwardii i lans telewizyjnych celebrytów. Generalnie dla każdego coś miłego, a śpiewanie riffu Seven nation army stało się już tym samym elementem krajobrazu co krzyczenie "hip-HOP!" na koncertach z rapsami. Co z tego wszystkiego, skoro następnego dnia we Wrocławiu o w wiele lepszy koncert dała Julia Marcell. W Starym Klasztorze dostałem wszystko czego brakowało mi u chłopca z gitarą - żywą zabawę, taneczny nerw, wyzwalającą rytmikę, bezpośredni kontakt, utwory The Dead Weather, element improwizacji i to co najważniejsze - moje piosenki.




Od razu muszę się wyjaśnić - różnice koncertowych odczuć mogą subiektywnie wynikać także z tego, że należę do obozu "jaram się śpiewającymi laskami" a nie "jaram się Jackiem" (White-m, żeby nie była jasna sytuacja). Tego wieczoru to Julia Marcell była najważniejsza. Zaczęła może nieco chaotycznie, ale już minimalistyczne i surowe Piggy Blonde zahiopnotyzowało publiczność. Z tego wykonania przeszła do odgrywania roli - Maryanna stała się czymś na kształt szekspirowskiego monologu. Wstrząsającego i intymnego; scena zawierająca się w punktowym świetle przypominała teatralną, a każdy gest Julii wywierał wpływ niekoniecznie muzyczny, ale emocjonalny przede wszystkim. Jej charyzma jest obezwładniająca, trwamy unieruchomieni niby pod wzrokiem młodej Ofelii.

Bo faktycznie, miało się wrażenie, że oglądamy artystkę w najlepszym momencie swojej kariery. Dowodem tego poczucia siły może być zagranie najnowszego albumu Sentiments w całości - setlistowy ruch, którego odwagi próżno szukać u uznanych nie-debiutantów. Trzecia płyta jest naturalnym rozwinięciem autorki - zaczynała jako pianistka-songwriterka, a do rejestracji i tak skromnego instrumentalium musiała zbierać pieniądze przez croudsurfing. Drugim wydawnictwem June, śmiało skierowała się w stronę elektroniki, a na koncertach już akcentowała rosnące znaczenie sekcji rytmicznej. Teraz sięgnęła po gitarę elektryczną, która nie jest nosicielem hałaśliwych solówek, a naturalnego rytmu. Klasyczny zestaw perkusyjny zaskakuje piosenkowym wkładem, tak konkretnym jak na Safari Pustek. Brzmienie jest proste, ale dzięki temu tym łatwiej trafiające do środka słuchacza. Bez nowoczesnych udziwnień, zbędnych do zwyczajnych historii. Wśród środków także znanych nam doskonale - gitara, bas, bębny i klawisz - bo to przelot jest tu najważniejszy.



Najpiękniejsza prostota kryje się jednak w samych piosenkach. Jak w mojej ulubionej North Pole, klasycznie prowadzonej przez melodykę prostego bicia akordów. Zwyczajna historia, której niepewność podbija rześki zwrot w refrenie i łagodzący klawisz Hammonda. Jedna z tych życiowych spraw, która nie poruszy instytucji Jacka White'a, bo co miałoby go obchodzić polskie dziewczę dying in the living room to the music from America so proudly universal, that they like to call it soul? Są w moim świecie ważniejsze rzeczy niż zbawianie gitarowego soundu i potrzebuję do tego wyciągniętej znajomej dłoni. Zanim Julia Marcell zawojuje pół świata i zabierze się za Sprawy Muzyki, miło że pamięta o smutnych-nudnych fanach pisząc piosenki, które wciąż jeszcze możemy przyjąć jako własne.



(takie tam, rodzinne)


PS. Dwa pierwsze zdjęcia zrobiła margo, którą serdecznie pozdrawiam podobnie jak Szczotka i Julię (nie, nie tą Marcell), z którymi miałem przyjemność partycypować w koncercie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz