The Favourite (2018)
reż. Yorgos Lanthimos
Yorgos Lanthimos znowu sprawdza klasyczne umowy społeczne, które okazują się tylko przykrywką dla dyktatu namiętności.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 17 lutego 2019
poniedziałek, 15 stycznia 2018
Some Dreamers of the Golden Dream
Joan Didion - Wszystko w rozpadzie (2017)
reż. Griffin Dunne
dokument, Netflix
Reportaż w Stanach Zjednoczonych jest czymś innym niż w Polsce - tam jednoznacznie zalicza się on do dziennikarstwa. Długie artykuły mają swoje stałe miejsce w magazynach i tygodnikach, a nawet promocyjne wywiady z artystami stają się zniuansowanymi portretami osobowości. Inna
niedziela, 14 stycznia 2018
I can't turn off what turns me on
St. Vincent - Masseduction (2017)
Pisząc poprzednio o Annie Clark, przedstawiałem ją jako artystkę, która nakłada na siebie gorset umiejętności muzycznych. Teraz jest to forma oczekiwań medialnych, zachowania gwiazdorskiego wizerunku oraz blichtru wielkiego świata. Po romansach ze słynną aktorką Kristen Steward i równie
sobota, 13 stycznia 2018
Kompleks mniejszości
Pomiejszenie (2017)
reż. Alexander Payne
Wyobraź sobie, że możesz uratować planetę przed przeludnieniem. Zyskać lokalną sławę i setki zajmujących anegdot z egzotycznej podróży. Porzucić hipotekę i pomnożyć kapitał. Zrzucić z ramion wielki ciężar codziennej pracy i nudy codzienności. Możesz zostać wielkim bohaterem, jeśli tylko się... pomniejszysz.
środa, 10 stycznia 2018
The Grumpy Jedi
Star Wars: The Last Jedi (2017)
reż. Rian Johnson
Ósma część legendarnych Gwiezdnych Wojen w reżyserii Riana Johnsona jest jak scena bitwy na pokrytej solą planecie Crait - wyraźnie nawiązuje do serii, ale przedstawia znajome schematy w inny sposób. The Last Jedi jest drugą częścią w trylogii, tak jak wcześniej Imperium Kontratakuje, więc
poniedziałek, 15 lutego 2016
Polowanie na syreny
Córki Dancingu (2015)
reż. Agnieszka Smoczyńska
czwartek, 21 stycznia 2016
Puszy się i miota, pełna wrzasku i wściekłości
Niezawistna Ósemka (2016)
reż. Quentin Tarantino
Niezawistna Ósemka to najbardziej tradycyjny formalnie film Tarantino nie tylko dlatego, że jest westernem, ale przede wszystkim przypomina sztukę teatralną. Teatr tańca, danse macabre. Tak jak wrocławskie teatry mają seks i goliznę, tak samo specyfiką Tarantino są krew i flaki. Wszyscy znają historię o tym jak Quentin obejrzał setki filmów pracując w wypożyczalni wideo. Patrząc jednak na ilość dialogów i strukturę akcji jego dzieła stawiałbym bardziej na less cool czytanie dramatów Shakespeare'a. A może w filmach klasy B mówiło się tak dużo, bo nie było budżetu na efekty specjalne?
Quentin Tarantino zapowiedział, że zrobi tylko 10 filmów, co wydaje się rozsądnym postawieniem sprawy. Rozwiązania fabularne w Hateful Eight były tak przewidywalne, że nawet osoba, która obejrzała tylko jeden film Tarantino (ja, i nie było to nawet Pulp Fiction) oczekiwała ich z pewnym znużeniem. Woody Allen, inny guru snobujących się kinomanów też kręci ten sam film, ale stosuje chociaż dwa warianty opowieści: poważną (Blue Jasmine) i komediową (kilkadziesiąt innych). I zamiast filmów klasy B reinterpretuje mistrzów literatury (Wszystko gra). I - the last but not least - stawia na estetykę coraz to młodszych piękności (Emma Stone), podczas gdy Tarantino wykorzystuje dokładnie tych samych aktorów - akurat w Niezawistnej Ósemce nie ma Christopha Waltza, ale gra go Tim Roth. Dajże spokój z tymi masakrami Quentin; rozwalanie mózgu zawsze wygląda tak samo.
Zawiodła nawet tajna broń Tarantino, czyli dobór piosenek. Jack White śpiewający bluesa pasował do westernowej aury zbyt idealnie - nawet on się tym znudził! Nie mogę jednak zjechać całego soundtracku, bo zdecydowanie najlepszą rzeczą w Hateful Eight jest muzyka mistrza Ennio Morricone. A raczej dwa tematy na krzyż, bo akurat tego w 3-godzinnym filmie jest za mało. Tak czy inaczej, stylizacja formalna na klasyczne spaghetti westerny to prawdziwa przyjemność; nie bez powodu napisy początkowe dumnie wieszczą filmed by Panavision 70 mm. Za to Tarantino zawsze będzie miał u mnie szacunek - autentycznie bawi się wskrzeszaniem wielkich tradycji kina i z radością pozwala sobie na takie ekstrawagancje jak kręcenie filmu na szerokiej, szumiącej taśmie filmowej.
Jako, że wszystko musi ostatnio kończyć się na Davidzie Bowiem, przypomnę więc że użycie jego Cat People w drugowojennych Bękartach Wojny było kluczowe dla miodności zabawy tego fantastycznego filmu. Jakby nie było, Hateful Eight to już trzeci z rzędu western Quentina Tarantino, najbardziej klasyczny gatunkowo - a przez to najmniej znaczący. W Bękartach Wojny ku uciesze całego świata masakrował hitlerowców u przywracał kinu magiczną moc kreowania Historii, a Django było widowiskową vendettą czarnego niewolnika. Niezawistna Ósemka jest tylko kryminalną szaradą w stereotypowo westernowych dekoracjach. Tarantino próbował nadać filmowi ciężar gatunkowy - wywołał nawet skandal oskarżając amerykańską policję o nadużywanie przemocy wobec czarnoskórych obywateli. Funkcjonariusze ogłosili bojkot, a film ciągle jest zbyt rozmyty tematycznie. Czarni przeciwko Meksykanom, kobiety przeciw mężczyznom, konfederaci przeciwko unii, szeryf walczy z gangiem.... Problem w tym, że Tarantino przesunął poziom przemocy i okrucieństwa tak absurdalnie daleko, że wojna wszystkich ze wszystkimi wydaje się być naturalnym stanem rzeczy i nieludzki chaos nie robi już na nas żadnego wrażenia.
PS. Tytuł pochodzi oczywiście z monologu Makbeta. Prawda, że pasuje idealnie?
piątek, 16 października 2015
Nie jestem gotowa na taką odmianę wnętrz
Lilly Hates Roses - Mokotów (2015)
Umówmy się, że październik to takie wielkie nic. Wieczory zajmują pół dnia, jest nagle mega zimno, jakiś śnieg spada - co powinno być już totalną jesienną abstrakcją - zajęcia tylko organizacyjne, plany ciągle nieustalone i nic się nie dzieje.Studenci mają pewne wytłumaczenie, że muszą się "zaadaptować" z wakacji do roku akademickiego, a niektórzy z domu do wielkiego miasta.
O tym jest druga płyta Lilly Hates Roses - niekoniecznie o Słoikach, ale na pewno o zadomawianiu się w Warszawie. Kasia Gołomska i Kamil Durski poznają stolicę krok po kroku (nie mylić ze "stacja po stacji") zaczynając od tytułowego Mokotowa. Nie mają jednak epickich ambicji wspomnianego Tacosa czy Sufjana Stevensa, który po albumie Illinois chciał opisać koncept albumowo pozostałe 49 stanów Ameryki. Wyruszając w wycieczkę osobistą komunikują się z otoczeniem namacalnie, przez zmysł dotyku ("układ papilarnych dróg"), a nie na korporacyjnym mega poziomie ("łańcuch mokotowskich biur").
Znajduje to swoje odzwierciedlenie w brzmieniu całego albumu, który wyprodukował Bogdan Kondracki (Podsiadło, anyone?). Cały czas mówimy o piosenkach wesołego duetu indie, ale miejscami (Spiders and snakes, L.A.S.) przypomina to... shoegaze. Choć bardziej odpowiednie byłoby określenie "flipflopsgaze" bo jest to buto-wpatrywanie-się w wersji pokojowej. Szumiąca gitara nie musi być bardzo głośna gdy z łatwością zagarnia małą przestrzeń. Instrumenty i ścieżki ustawione są bardzo blisko siebie, zaraz obok kompaktowych wzmacniaczy przenośnych. Ani razu nie wystąpi na płycie duża perkusja - same nabicia stopą, proste automaty i zabawkowe przeszkadzajki do hawajskich gitar.
Najładniejsze na (w?) Mokotowie Feng Shui brzmi jednak jak nagrane na kasetę magnetofonową. Ciche wyznanie z ciemnego pokoiku z widokiem na miasto. Gdy Kasia śpiewa o tym, "by obudzić Słońce i wygonić je za drzwi" ,jej delikatne zawieszenia i rozbujania głosu tkną jednocześnie światłem nadziei. A nagły odwrót z wersu o gotowości "na kilka rozstań i zejść" jest przejściem cudownym, pewnie najpiękniejszą rzeczą jaka może się zdarzyć w dzielnicy zamożnych korporacji i bogatego rozwoju osobistego. Ciepło tej małej-wielkiej piosenki emanuje na wszystko wokoło ratując zimno zagubienia i chłodną niepewność kolejnego zbyt wielkiego dla nas miasta.
Lilly Hates Roses gra dzisiaj z Rubber Dots i Eric Shoves Them In His Pocket w Firleju za jakieś śmieszne pieniądze (20 zło, dla studentów 16 złotych). Ja nie mogę tam być, ale Wy idźcie.
PS. Ten typ w bandanie z teledysku do singla to MUSI być Jakub Żulczyk. Kraina łagodności z piosenki powyżej jest zbyt idealnym odbiciem czarnej Warszawy z jego (całkiem spoko) książki Ślepnąć od świateł.
czwartek, 30 lipca 2015
OFF: Desert Melodie
Songhoy Blues - Music in exile (2015)
Zdobywanie nowej muzyki nie powinno być zbyt proste. Poważnego miłośnika muzyki poznajemy nie po wysublimowanym guście i unikalnych opiniach; te rzeczy posiada każdy. U prawdziwego znawcy podziwia się obszerność kolekcji nagrań - w szczególności tych unikatowych i nie znanych zwykłemu śmiertelnikowi. Douglas Adams, autor serii Autostopem przez galaktykę, w wieku dziecięcym nie słuchał Penny Lane, ale relacji przyjaciela, który miał okazję usłyszeć gdzieś najnowszy wtedy singiel The Beatles. W czasach komunizmu słuchacze Trójki, z kasetami magnetofonowymi gotowymi do nagrywania, czekali na nowe płyty przywiezione zza Żelaznej Kurtyny przez Piotra Kaczkowskiego. Trochę później zaś Nick Hornby i James Murphy polowali na unikatowe pierwsze wydania winylowych singli, aby móc szpanować kolekcją w ksiazkach i piosenkach. Teraz poznawanie muzyki stało się tak wygodne jak tylko się da; proces ten zyskał nawet okropnie użytkową nazwę "ściągania". Nie trzeba nigdzie się ruszać, wystarczy Internet - tam jest wszystko. Zalewem dostępu rządzi demokratyzacja - w domku na wsi mam takie same możliwości dotarcia do perełek co nowojorski didżej. Wszystko super, ale doszło do tego, że romantyczne wyprawy do sklepu muzycznego muszą być zorganizowanym przez wytwórnię wydarzeniem (Record Store Day). Dlatego też w poszukiwaniu nowych inspiracji Damon Albarn podjął iście antropologiczną wyprawę do Afryki. W ramach projektu Africa Express zabrał ze sobą min. Briana Eno i Fleę, którzy odbyli serię sesji nagraniowych z lokalnymi artystami. Owocem współpracy była min. płyta, trasa koncertowa i wreszcie - odkrycie grupy Songhoy Blues.
Afrykańska muzyka kojarzy mi się głównie z rytmiką. Kontynentalna Europa miała salony i fortepiany, a Czarny Ląd bongosy z instrumentami perkusyjnymi. Oczywiście jest to ogromne (być może nawet rasistowskie) uproszczenie, ale wg. wiarygodnych teorii muzykologicznych muzyka narodziła się własnie z rytmu i własnie w Afryce. Dlaczego więc "nasi" artyści inspirują się nią dopiero teraz? Być może po stroposkopowych szaleństwach lat osiemdziesiąt- i dziewięćdziesiątych elektronicznie generowane rytmy już nas zmęczyły i znudziły nieuchronną mechanicznością. Moim ulubionym przykładem udanego zwrócenia się w stronę Afryki jest Reflektor Arcade Fire, ma stosunkowo dużo elektroniki, której zupełnie ise nie zauważa, bo wszystko otoczone jest naturalną rytmiką bębniarzy z Haiti. Rytm jest też charakterystyczną cechą grupy Songhoy Blues - bardzo intuicyjny i bardzo prosty. Większość piosenek puszczonych jest w ruch wahadełkiem raz-dwa, raz dwa. Pod naszą szerokością geograficzną tak banalne tempo może budzić nieciekawe skojarzenia z "muzyką chodnikową" ale u swego źródła odzyskuje ona swoją ożywczą intuicyjność. Piosenki, nazwijmy je "zachodnie" oparte są raczej na szerszych ramach taktowych - rytm na cztery, jakiś wal, te wszystkie snujące się podkłady. Taka Irganda jest z kolei bardzo zwartą piosenką - nie ma miejsca na solówki czy wybrzmiewanie poszczególnych akordów, bo bas jest również przyklejony do linii melodycznej i skacze razem z nią. Dzięki błyskawicznej, tanecznej repetycji motyw przewodni jest niesłychanie chwytliwy - po prostu: nogi same wytupują zaraźliwy rytm. Trudno mi powiedzieć co dały im gitary i europejskie (a może indie hehe) instrumentalium), ale wygrywają melodyjki jak na skrzypeczkach czy tradycyjnych przyrządach strunowych; fantastyczna prosta energia tylko nagłośniona przez wzmacniacze.
Inną charakterystyczną cechą muzyki afrykańskiej jest znaczenie piosenek, a raczej jego brak. Przynajmniej dla osoby rozumiejącej w językach europejskich - nic, ni w ząb nie rozumiem o czym to mogą śpiewać Songhoy Blues. Mogę tylko domyślać się tematów ich utworów: najchętniej łączą mi się one z zabawą i ogólnie pojętą afirmacją życia - funkcją jaką powinna na początku spełniać sama muzyka. No i wkraczamy w następne uproszczenie: jeśli nie możemy czegoś zrozumieć, to odruchowo odmawiamy mu ważniejszych tematów. Takie tam "Afrika eeee, Afrika ooo". Ale z drugiej strony, dlaczego nie: czy muzyka zachodnia nie stała się zbyt przeintelektualizowana? Choć ja sam skupiam się tutaj na odczytywaniu kontekstów, to zdarzają się projekty gdzie muzyka jest mniej kompozycją, a bardziej tłem dla prowokacji artystycznych. (A tej miłości to też ileż można znowu opowiadać). Afrykańskie spojrzenie na muzykę samo w sobie jest świetną odmianą, bo chociaż niezrozumiała, to wystarczy że jest nowa. Chyba nie wierzycie w to, że wszystkie najlepsze płyty świata pojawiają się tyko w Ameryce i na Zachodzie Europy - jesteśmy tak zaoferowani swoim podwórkiem, że zupełnie zapomnieliśmy o różnorodności reszty świata.
Różnorodność swojego rodzinnego Mali Songhoy Blues pokazują w teledysku do Soubour. Powolne przesuwanie się ulic nagle fascynuje swoją zwyczajną niecodziennością, nieprzystajnością do sterylności będącej ogólnie przyjętym standardem. Jednocześnie filtr światła oddaje ciepło ziemi przepalonej słońcem. Głupio tak być intruzem, widać to na pierwszy rzut oka przez gapienie się naszymi szeroko otwartymi oczami. Co nie przeszkadza dołączyć się do skandowania powtarzanych zwrotek i refrenów.
Songhoy Blues nie będzie jedynym zespołem z Afryki na OFF Festivalu, ale inaczej niż w przypadku Sun Ra Orchestra nie musimy wnikać w mitologię wierzeń Boga Słońca, w której to (coverowej) odsłonie akurat powraca. Music in Exile to teraz zdecydowanie najgorętszy towar z Czarnego Lądu - skrojony w produkcji przez gitarzystę Yeah Yeah Yeahs Nicka Zimmera i przez to przyjemnie świadomy swojej przystępności. Zespół z Mali unieważnia te wszystkie bariery kulturowe szerokim gestem gitar zapraszając do wspólnego tańca. Choć zdążyli juz podpisac kontrakt z gigantem wydawniczym Atlantic, wciąż napędza ich nieposkromiona, ktoś mógłby powiedzieć, że wciąż tajemnicza energia Czarnego Lądu. Nad wykonawcami z naszego kręgu kulturowego mają ta przewagę, że muzycy z Mali mogą pozwolić sobie na szczerość. Nikt nie oczekuje od nich brzmieniowych udziwnień czy ekscentrycznych zachowań scenicznych; to ten szczególny paradoksalny przypadek kiedy tradycja z jednego zakątka świata staje się nowością w innym. Na szczęście w poszukiwaniu całkiem nowych brzmień nie muszę podróżować na inne kontynenty, ani przeczesywać się przez zagraniczne serwery - nową muzykę znajduję zawsze na OFF Festivalu.
wtorek, 3 marca 2015
Oh, it's up to you
Will Butler - Policy (2015)
Will Butler jest Jimmim Fallonem zespołu Arcade Fire. Amerykański komik cały czas się śmieje podczas gdy kanadyjski muzyk wydający właśnie pierwszą solową płytę nie może przestać tańczyć. Tryska młodzieńczym entuzjazmem, który nie pozwala mu ustać w jednym miejscu sceny podczas i tak żywiołowych koncertów AF. Bez trudu zauważylibyście jego różową marynarkę, szalejącą i kręcącą się wirem fal dźwiękowych.
Fantastycznie żywa energia bije z całego Policy już od pierwszej rockandrollowej piosenki. Take my side korzysta z klasycznego gitarowego konceptu w jak najbardziej słusznej sprawie i choć budowa utworu nie jest skomplikowana, to właśnie z prostoty bierze swój ponadczasowy wigor. Pulsująca i skradająca się Anna mogłaby się odnaleźć ze swoją skromną konstrukcją na kolejnej sklejonej z sampli płycie Radiohead; nie prowadzi jej na szczęście toporny beatmaker, lecz soczyste brzmienie solidnego bębna. To jak swobodna, niemal niechlujna gra jest precyzyjnie zorientowana na efekt słychać świetnie w najbardziej porywającym z tego wszystkiego Witness. Jak mawia Radosław Kotarski "Ja po prostu chcę żeby wszyscy dobrze się bawili". Pod czujnym taktem galopującego pianina Will miesza te najbardziej taneczne zagrywki: czasem wrzuca w przejściu odmienne akordy, które cofnięte tonacją jak naginają podkład jak skrecz płyty gramofonowej.
Może nie najwybitniejszym, ale najbardziej wyjątkowym dziełem, którym zajmował się Will Butler jest (cudowny) soundtrack do filmu Her za który artysta zdobył nominację do Oscara. W albumowych balladach pozostały charakterystyczne rozbłyski dźwięki włączanego w pustym pokoju systemu komputerowego. Te nieco ambientowe wiązki czule okalają dźwięki pianina jak w przygnębiająco banalnym Sing to me. Bolesna samoświadomość hamuje przez zejściem do głębszej liryki w Finish what I started z rozdzierającym wersem I tried my best, but my best was half-hearted. Ale to nawet dobrze, że nie musi odwoływać się do filozofii czy innych mitologii na taką skalę jak obrastające w wielkość Arcade Fire. Solowa płyta zyskuje dzięki temu na pewnej lekkości, bo te same chórki które w AF nazwalibyśmy "stadionowymi" w przypadku Son of god odsyłają do musicalowych zaśpiewów.
Oprócz posady cast membera Arcade Fire Will jest również, a może przede wszystkim, młodszym bratem Wina Butlera (lidera kanadyjskiego kolektywu). Wydaje mi się to całkiem odprężającą perspektywą; solowo może postawić bardziej na chwytliwość niż na wymaganą przez krytyków historyczną pamiętliwość. Czy też bezkarnie posłużyć się emocjonalnym skrótem kawałka What I want w postaci zaczepnej gry słownej If you come and take my hand I will buy you a pony / We can cook it, for supper I know this great recipe for pony macaroni. Może też zaskoczyć kaskadą garażowych hałasów tak żarliwych jak żarliwe mogą być tylko proste akordy grane na gitarze elektrycznej.
clue: Płyta jest świeżutka i ciężko coś konkretnego stwierdzić po 3 dniach słuchania, ale wydaje mi się, że Policy zawiera w sobie jakąś zagadkę kryminalną. Takie słowa jak knife, grave, fight, witness pojawiają się z niepokojącą częstotliwością.
wtorek, 3 lutego 2015
He says you play it on your broken guitar
Angus & Julia Stone - s/t (2014)
Erlend Øye - Legao (2014)
Co będzie jak zepsuje się moja wieża stereo?
Pamiętam jak mój tata przywiózł ją z Niemiec kiedy byłem naprawdę mały. Leżałem w łóżku chory na jakąś świnkę i sprezentował mi pilota z magicznym napisem SONY. Ostatnio z niemałym szokiem dostrzegłem tą piękną maszynę na zdjęciu z urodzin gdy na moim torcie świeciło się góra 6 świeczek. Brat nagrywał na kasety hity jeszcze z POPlisty i eksperymentował połączenia z telewizorem, a teraz ja przejąłem ją jako wzmacniacz do studenckiego laptopa. Oczywiście laser nie odczytuje już płyt CD, wiadomo - tyle lat. Niemniej jednak myśl o zepsuciu się całego sprzętu napawa mnie prawdziwym audiofilskim przerażeniem.
Z podobną obawą pisała o swoim iPodzie felietonistka Pitchforka. U nas odtwarzacz z jałbkiem nie jest otoczony takim kultem, ale decyzja o zakończeniu produkcji serii Classic dla mnie także jest symboliczna (swojego kupiłem używanego na Allegro i faktycznie jest najlepszy, nie odchodź). Żyjemy w ciekawych czasach, ale nowinki technologiczno-internetowe są interesujące raczej dla geeków z polibudy. Nikt chyba nie przywiązuje się do gigabajtow co nie zmienia faktu, że to moja muzyka. Nie chciałbym żeby rozpłynęła się w chmurze wystawionej na widok całego świata, z którym będę musiał się dzielić swoimi dźwiękami.
Tą zmianę, gaśnięcie technologii zdają się wyczuwać Angus i Julia Stone. Ich najnowsza płyta przypomina soundtrack do wakacyjnego filmu wyświetlanego z projektora taśm Super 8 na sypialnianym prześcieradle. Podpisali ją swoim nazwiskiem, tak jak podpisuje się osoby na odwrocie wywoływanych zdjęć. Celowo wybrali tak nietrwałe nośniki, bo zaspany głos Julii już na samym początku zdradza zainteresowanie na wieść o zepsutej gitarze. Sprzętowe niedoskonałości mają swój nieodparty urok, zniekształcenia nadają unikalne brzmienia i piętno ciepłej, analogowej usterki. Wherever you are mówi o starych głośnikach samochodowych, towarzyszach niejednej podróży po niezliczonych kilometrach i współsłuchaczach niezapomnianych melodii. "With a broken stereo I wanna be wherever you are" staje się sentymentalnym wyrazem zgody na dzielenie wspólnej drogi, która nie musi być komfortowa. Bo jeśli chcemy, te wszystkie dziury miłością da się załatać. Pan Jacek Cygan naprawdę ładnie to ujął - tylko że w piosenkach nierówności łagodzi prowadzenie miękkiego basu, a rozstrojone domowe pianino jest świadkiem kolejnego A heartbrak. Kojąca serdeczność jest pewnie staroświecka, ale dobrze jest się odprężyć i zamiast zestawu sex, drugs and rock n' roll wybrać love, whiskey and smooth.
Podobnie jak muzyka rodzeństwa Stone funkcjonuje poza czasem, tak płyta Erlenda Øye ni ejest umiejscowiona w konkretnej przestrzeni. Legao było nagrywane w różnych miastach i z różnymi muzykami, co przypomina trochę wędrówkę trupy grajków, która przenosi się akurat tam gdzie panuje przyjemny klimat i ładna pogoda. Wyobrażam ich sobie jako "Bungalow band" grający słoneczną muzykę na plażowych tarasach. Wśród palem, które w jakiś sposób zdołały położyć się cieniem nad rozczochraną głową chłopaka z Islandii. Bo nie są to dramatyczne wstrząsy i trzaski łamanego serca; bardziej kołysania miękkiej bossanovy z pomachaniem dłonią na pożegnanie w Save some loving. Jak upadki na plaży, które nie mogą być tak bardzo groźne gdy uderzenie amortyzuje (trochę tylko szorstki) piasek. Dobrze jest wyjechać na wakacje i nabrać odpowiedniego dystansu - nawet jeśli nie można spojrzeć przez różowe okulary, to ciemne szkła nie musza tam oznaczać czarnowidzenia. Dzięki takiej falującej pulsacji Bad guy now staje się najładniejszą obwiniającą piosenką jaką można sobie wymarzyć w koszmarach wyrzutów sumienia.
Jeden z bohaterów Norwegian Wood Haruki Murakamiego czytał tylko książki wydane co najmniej 30 lat wcześniej (z wyjątkiem Wielkiego Gatsby'ego). Ta cenzura miała wydzielić dzieła, które oparły się próbie czasu, są faktycznie warte przeczytania. W przypadku muzyki brakuje jeszcze takiej granicy - nie ma żółknących kartek czy wyblakłych kolorów; dane po prostu ulatują z zapisu płyty CD, a laser gaśnie. Ciężko się wzruszać nad elektroniką, ale na szczęście audiofile też mają swoje romantyczne nośniki - winyle. Kurz pięknie osiada w czarnych rowkach, a trzaski zdradzają ulubione, najbardziej zgrane miejsca.
Właśnie to charakterystyczne ciepło brzmienia jest tym co najcieplej bije z opisywanych wyżej albumów. Legao oraz Angus and Julia Stone jak ulał pasują do adapterów. Już teraz udzieliłbym im historycznego kredytu zaufania i wytłoczył na czarnych płytach jako przepustkę do nieśmiertelności. Udzieliłbym im schronienia przed wypaleniem na zwyczajnej płycie CD, z której za kilkanaście lat uciekną nie tylko megabajty, ale to co ważniejsze - dusza.
środa, 7 stycznia 2015
Gwen Stories
Coldplay - Ghost Stories (2014)
Na przestrzeni swojej wieloletniej kariery Coldplay wciąż boryka się z uporczywym pytaniem - czy jest to zespół grający pop, czy może alternatywę? Podobne porównania nie są rzecz jasna najbardziej rozsądne, ale w świetle powszechnej powagi postrzegania gatunkowego można nadać im odrobinę sensu. Na potrzeby tego tekstu przyjmijmy proste założenie, że pop opiera się na melodii oraz harmonii, alternatywa natomiast skupia się na brzmieniu i modyfikacjach materiału nutowego. Chris Martin jest urodzonym melodystą, więc jego zespół to zespół pop. Nie chciałbym, aby zabrzmiało to jak jakaś obelga; warto pamiętać, ze w (pop)kulturze anglosaskiej terminem pop music określa się całą muzykę nie-poważną. Nasze przekonanie o miałkości popu faktycznie może mieć podstawy radiowe, lecz są sposoby, aby uszlachetnić ten gatunek muzyczny.
Po pierwsze - klimat. Jeśli dysponujemy bardzo ładną melodią, taką bez zgrzytów alternatywy, możemy pójść z nią w dwie strony: reklamę (bo przystępna dla ogółu), lub kołysankę. Ta ostatnia opcja charakteryzuje się bowiem harmonijnością, łagodnym biegiem i klimatem właśnie. Wydaje mi się, że kluczową decyzją podczas pracy nad Ghost Stories było postawienie na ten aspekt uroku. Urzekają pieczołowicie ustawione drobiazgi takie jak wyciszenia, repetycje czy wreszcie całkowite rozmycie Midnight (najmniej koldplejowego utworu Coldplay). Magic - taki tytuł nosi kołysanka promująca wydawnictwo. Dopiero później doceniłem jak bardzo musieli się starać, aby zagrać jak najmniej; dwoma akordami i zaledwie dwoma instrumentami. Na temat cierpliwie utkanego O pisałem przy książce, a jest to ballada jeszcze skromniejsza niż te z naiwnych czasów Parachutes.
Inną rzeczą wzbogacającą pop są uczucia - zarówno wpisane w piosenkę jak i nasze własne, które mimochodem przypominamy sobie na dźwięk wakacyjnego hitu. Szczęśliwe emocje potrafią zmieścić się nawet do najprostszej radiowej pioseneczki, ale już smutek nadaje większy ciężar gatunkowy. Tym razem Coldplay zrezygnował z wesołej wspólnoty miałkiego przeboju Paradise. Chris Martin zabiera nas głębiej, do zatopionego w marazmie Another's Arms komunikującego się z Damonem Albarnem, bo przecież It's hard to be a lover when the TV's on (w ogóle cała płyta ma podobne brzmienie do Everyday Robots, ale to temat na inną historię). Pod względem prostoty emocji Ghost Stories jest tak wyczekiwanym przeze mnie następcą Parachutes - bardziej smutnym, zrezygnowanym, ale też pogodzonym ze światem w wyważony dorosły sposób.
Nie do końca. W ułożoną muzykę zespołu wkradają się rzeczy wcześniej nie do pomyślenie - nieczystości i zgrzyty melodyczne jak w solówce do True Love. Ta tęsknota nie mija; frustracja przebija się nawet przez EMD-owy (Electro-dance music) podkład Avicilego w Sky full of stars.
Problem muzyki pop nie tkwi w samych - idealnie przecież ułożonych - nutach, a w reakcjach otoczenia na tą najprostszą formę wyrazu. Ironistów drażni bezpośredniość w rodzaju Here comes the Sun George'a Harrisona.
Za sprawą sieci świat, nasze życie, traci swoją bezpośredniość. Bierzemy rzeczywistość, a przez to samych siebie, w nawias. Nagie życie, życie „realne”, staje się nieznośne w tej swojej oczywistości i namacalności. Zachowując bezpieczny ironiczny dystans, zawsze mogę się przecież wycofać, schować w wirtualnej (czyli umownej) rzeczywistości.
To już jest problem, o czym pisze Robert Siewiorek w Dwutygodniku. Osobiście wierzę, że są jeszcze rzeczy, których nie powinno się zasłaniać konwencją. W pewnym momencie wydawało się, że sam Chris Martin dołączył do maistreamowych pozerów, aż nagle... rozstał się z Gwyneth Paltrow. Oczywiście jest mi przykro z tego powodu, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że artystycznie sprowadziło go to być może na ziemię. Wobec rozstania wszyscy jesteśmy równi, to (na szczęście?) jedna z najbardziej demokratycznych sytuacji życiowych. I znowu rozumiem jego muzykę, gdy kończy refren tak samo jak na Yellow - banalnym I love you so. Tylko, że 15 lat temu było to jeszcze wyrazem i najwyższej radości, mógł sobie pozwolić na powiedzenie do kogoś you know. Na moim ulubionym z Ghost Stories Ink jest skierowane tylko do siebie; poprzedzone All I know i zakończone so much that it hurts. Z konieczności brakuje młodzieńczej żarliwości, ale jej miejsce zajmuje plumkanie gitary akustycznej i nucenie od niechcenia niemal pogodnej melodyjki.
czwartek, 1 stycznia 2015
All the inventors could never design
Coldplay - X&Y (2005)
X&Y nie jest najbardziej udaną płytą płytą Coldplay, ale wciąż można znaleźć na niej bardzo ciekawe rzeczy. Pożarte, zmielone i wyplute, ale te źle strawione cząstki są nadal interesujące. Nietrudno o niestrawność, gdy chce się ugryźć wszystko za jednym razem, Na swoim trzecim albumie angielski zespół pozwolił sobie na lot w kosmos supernowoczesnym technologicznie wahadłowcem. Problem w tym, że wrażeń było tak wiele, że nie byli w stanie ich ogarnąć; podróż okazała się zbyt oszałamiająca, aby coś z niej wynieść.
Utwór tytułowy oznaczony jest dwoma niewiadomymi wyjętymi z tablicy wzorów matematycznych. Po Naukowcu, który was just guessing at numbers and figures, pulling the puzzles apart zagłębiają się w jeszcze bardziej złożone zależności szukając geometrii gwiazd. Piosenka jest starannie rozłożona, a jej zmienne krążą jak przezrocza w planetarium podczas gdy kapitalny bas nadaje racjonalność dowodu naukowego.
W większości utworów brakuje jednak tej harmonii, równianie nijak nie chce się uzgodnić. Jak w kapitalnej kodzie Square One odsyłającej do Space Oddity - gdyby tylko nie rujnować akustycznych akordów pikającymi pierdółkami. Albo nieznośnie sterylnej balladzie pianinowej What If, której próżni nie da się zapełnić nawet tak bezpośrednimi pytaniami. Przez cały album gdzieś na tylnej ścieżce ciągnie się smuga klawisza przypominająca odczłowieczenie załogi bandu.
Zważywszy na ogromne oczekiwania i ambicje samego zespołu, jedyną naprawdę wielka piosenką jest Fix you. To pieśń godna największych, pozwalająca na kumplowanie się z Bono czy Brianem Eno (który pojawił się na płycie dogrywając klawisz do Low). Podobnie jak ówczesna prasa porównam ich tu do U2 z mniej oczywistego Bad - niespieszne budowanie klimatu na cieplejszych rejestrach, które uwalnia solówka gitary rozedganej w nieskończoność. Te wszystkie kosmosy i Prędkości Dźwięku zyskują sens, bo przecież każdy z nas poruszyłby niebo i Ziemię, aby pomóc ukochanej osobie. Singalongowa ballada wchodzi w dramatyczne tony tak rozpaczliwie jak gra The Edge'a poszukującego Miracle Drug dla chorej córki. Nieważne są listy przebojów i rankingi wielkości - chodzi tylko o to, aby Cię naprawić.
Na X&Y Coldplay zgubili drogę i zamiast wejść na nieznane szlaki muzycznych odkrywców podążyli szerokim traktem rock-popowego mainstreamu. Jednak po latach ta płyta nie tyle się broni, co usprawiedliwia. Nie można odmówić jej młodzieńczego entuzjazmu, Verne'owskiej ciekawości i chęci przeżycia wielkiej przygody. Istotę tego ambitnego zamiaru najlepiej uchwycił (oczywiście) Anton Corijbin reżyserując teledysk do Talk. Czterech nieopierzonych chłopaków przemierza dziwaczną planetę borykając się z problemami komunikacyjnymi sympatycznego robota (E.T?). Archaiczna sepia nawiązuje do klasycznej Podróży na Księżyc Georges'a Méliesa, a dekoracja zklecona jest z tektury i bibuły. Rzecz w tym, że ta sama sztuczność brzmienia instrumentów jest tym co irytuje na X&Y najbardziej - w kosmicznych planach podbicia świata muzyki zabrakło potrzebnego dystansu. Coldplay spadł z wysokiego konia; przestał być traktowany poważnie zepchnięty do szufladki "muzyki lajfstajlowej". Na szczęście trzy lata później nie zapomną o ożywczej roli konwencji.
PS. Wydali płytę przestrzeloną, zwyczajnie średnią, ale o talencie Chrisa Martina niech powie lepiej ukryty utwór Til' kingdom come. Prostolinijna ballada opada na Spadochronach uratowana katapultowaniem się z bombastycznej rakiety reszty albumu. Ta ofiarowana Johnny'emu Cashowi piosenka stałą się dla zmarłej legendy country tym samym czym In a little while U2 było dla Johnny'ego Ramone'a - gospel song I think o żegnaniu się z doczesnym życiem.
wtorek, 16 grudnia 2014
God Help the Boy
God Help the girl - film (2014)
Eve ratuje nam życie
Muzyczny film reżysera kultowego Once Johna Carneya z Keirą Knightley i Markiem Ruffalo Begin Again nosił oryginalnie nazwę Can a song save your life? Nie jest to może najlepszy tytuł dla hollywoodzkiego filmu, ale bardzo chętnie wziąłbym takie hasło na sztandary pod postacią życiowego manifestu. Tak, zebraliśmy się tutaj, bo wciąż (mimo odpływu jedynki z przodu wieku) piosenka popowa jest dla nas ważna, przypisujemy jej sprawczą moc ratującą nam życie. Znam tylko jedną rzecz, która może na nie wpłynąć w równie znaczący sposób - dziewczyny. Piosenki śpiewane przez dziewczyny. Taką właśnie mieszankę wybuchową serwuje nam Stuart Murdoch w swoim filmie (!) God Help The Girl, który od zeszłego piątku można oglądać w polskich kinach.
Eve pięknie śpiewa
Lider unikatowego w swoim stylu Belle and Sebastian zapisał historię Eve w scenariuszu i piosenkach. Bez większej przesady mogę powiedzieć, że udało mu się skomponować pop bittersweet symphony. Partie śpiewane są wzorcowymi przykładami piosenek pop, dokładnie takich jakimi wymyślili je The Beatles. Klasyczne utwory przechodzą z akordu w akord z leciutkim poświstem tanecznego kroku, zawsze przyjemnie i łatwo przyswajalne dla ucha.
Takiej właśnie harmonii szuka w muzyce Eve, tytułowa bohaterka, która oprócz problemów psychicznych ma talent i zmysł melodii - pisze urocze piosenki kiedy nie może poradzić sobie z samą sobą. To nimi przedstawia się w prawdziwym świecie gdy usprawiedliwia swoją ucieczkę od lekarzy (Act of Apostle) lub uwodzi przydatnego chłopca (The Psychiatryst Is In). Tak się składa, że tych samych piosenek słuchają chłopcy nie mogący poradzić sobie z samą Eve (Pretty Eve in the Tub). Ostatecznie to jej emocje napędzają historię i ona pozostaje kuratorem składanki swojej grupy nowych przyjaciół. Nie powinno to nikogo dziwić, bo
Eve jest śliczna
Główna bohaterka jest gwiazdą od samego początku: kocha ją kamera, a instrumenty same stroją się do jej taktu. To jedna z tych dziewczyn, którą chcesz się zaopiekować z czystej empatii, bo jej uśmiech zaciąga najbardziej szczodry kredyt (szczytnie zapewniany jako bezzwrotny). Samą Eve gra (i śpiewa) Emily Browning zjawiskowa tajemniczą urodą i mieszcząca w niskim wzroście sprzeczności: entuzjazm nowego projektu i niepewność wypalenia emocjonalnego. W ogóle Stuartowi udało się zebrać naprawdę sympatyczną gromadkę - Hannah Murray gra tu drugie skrzypce; zahukaną dorastaniem niewiastę o wdzięcznym imieniu Cassie.
Stylistyka debiutanckiego reżysera jest już promocyjnie porównywana do Wesa Andersona; być może z uwagi na zbieżne czasowo inspiracje staroświecką Nową Falą francuskich lat 60-tych. Niemniej jednak w miejscach gdzie Anderson stawia kolorowe domki dla lalek, Murdoch ożywia sceny tanecznym akordem, który zapala jupitery musicalowej śpiewności. W filmie Stuarta nie znajdziecie kolorowych makiet, bo scenografia odbija jaśniejącą iskrę młodości bohaterów, podobnie jak sama kamera sama zwraca się do źródła muzyki.
Kluczowa dla klimatu opowieści staje się jednak pewna umowność, którą ofiaruje nam reżyser. Bezczas staje się łaską - przyzwoleniem na słodki sentymentalizm, pastelowe bale i beztroskie naiwności. Od technologii też mamy wolne; nie ma Internetu, rozgłośnie radiowe edukują młodzież muzyką z taśm magnetofonowych, a telefon zastępuje piesek wysłany z wiadomością serca. To wszystko zwalnia nas z odpowiedzialności, a raczej z dorosłości. Wiemy mniej więcej, że pewne historie występują zawsze, bez względu na czasy w których żyjemy. Ta sama zasada ma zastosowanie do nas samych. Trudność emocjo z jakimi musimy sobie poradzić jest zawsze taka sama, nieważne z jakim wiekiem przyszło nam akurat dojrzewać. Lub zakochiwać się.
Eve jest niewdzięczna
God Help The Girl jest zachwycającym filmem, ale po seansie pozostaje pewien niedosyt. Coś jest z nim nie tak i tudno powiedzieć dlaczego - bo przecież Eve znalazła swoją szansę na bycie gwiazdą, a jej obraz rozpływa się jeszcze ciepłem w naszych sercach. Dostałem dokładnie to co chciałem, dodałem najwyższą ocenę na filmwebie, ale to dziwne uczucie nie chciało ze mnie zejść. I nagle zrozumiałem Jamesa; drugoplanowego bohatera filmu, miłośnika śpiewającej dziewczyny i zawiedzionego chłopaka (oczywiście w przyjacielskim znaczeniu tego słowa). Tak jest zawsze - pomagamy, pielęgnujemy, utwierdzamy w dobrym samopoczuciu, na nas buduje się jej pewność siebie, jesteśmy jej pierwszymi entuzjastycznymi recenzentami. Odkrywamy je dla samych siebie, a wszystko po to, żeby pozostać wiernymi fanami, którzy mogą co najwyżej kupić w sklepie jej najnowszą płytę. You got lucky - you ain't talking to me now. Oczywiście od początku wiedzieliśmy, że nigdy nie dorastaliśmy do jej pięt, trafiło nam się rozpoznać diament przed oszlifowaniem i zaraz wróci na nieosiągalny dla nas poziom. James miał pecha, bo nie dane mu było w porę usłyszeć theme songa Eve rozpoczynającego się niepozostawiającego złudzeń werse "there is no way I'm looking for a boyfriend".