Aktualnie, obecnie, nowadays gusta dużej części słuchaczy indie kształtują dwa zjawiska :
- Foster the People
- Ogłaszany line-up Opener Festival 2012
Na temat Foster the People mam dość paskudnie hipsterskie zdanie, bo znałem ich wcześniej niż cała Polska z eremefu. Pod koniec wakacji strasznie jarałem się Houdinim i zupełnie nie zwracałem uwagi na jakieś średnie przecież Pumped up kicks (serioserio), Wtedy też planując niesamowicie odkrywczy wpis na bloga o Torches uknułem krótką recenzję ich twórczości dla osób nie mających czasu na czytanie moich postów : Foster the People = MGMT + Phoenix. Do tej pory nie ogarniam tej masowej psychozy na punkcie akurat Tego kawałka i ciągle ze zdziwieniem odnajduję ich w samochodowych odbiornikach radiowych. Z Phoenix właśnie wzięli tą organiczność brzmienia, które jest faktycznie prawdziwe i nie ma w nim komputerowych plam z kosmosu, ale stary dobry bas i mocna perkusja.
Ad. 2
Po tym jak nawet ja sam ze zdziwieniem odnalazłem w czwartkowym headlinerze Openera 2011 Zespół Który Uratował Mi Życie (National, żeby nie było wątpliwości) coraz bardziej szanuję inwencję p. Ziółkowskiego. O ile ogłoszenie Björk pierwszą gwiazdą przyszłorocznej edycji motywuję potrzebą promocji jej nowej płyty, to mam nadzieję, że pan dyrektor nie będzie bał się wyznaczać nowych trendów muzycznych tak naprawdę. I zaprosi wreszcie Phoenix (i The Kills i jakieś Wilco). Owszem, pisałem już o nich, ale tylko wspominkowo i marnie krótko, a mam nadzieję znów zostać line-up'owym wróżem (jak w przypadku Foals hehe).
Phoenix_Lisztomania by hugoletras
Płyta Wolfgang Amadeus Phoenix jest w swojej kategorii pozycją idealną. Zaczyna się ultrasinglową Lisztomanią z tym mocnym, ale naturalnie skocznym rytmem a tak naprawdę obsługiwanym przez drapiącą gitarę. Cały czas podbijając się samoistnie muzycznym perpetum mobile potrzymuje się jedynie plumknięciami idealnie dobranych klawiszy w pre-refrenie. Budzona do życia przez bas energia tej melodii wybucha gejzerem jakiejś witalności. Ta eksplozja theSmithsowychszesnastekwysokogitarowych i poganiających talerzy jest dla indie rocka tym samym co tnąca kosmos solówka Miracle drug jest dla U2 (albo ostatni refren The difference between us dla fanów oldschoolowych klawiszy.
From the mess to the masses! Tylko Francuzi mają tak niesamowicie melodyjne głosy i tylko Thomas Mars mógł nadążyć za melodią przełąmującą się całkowicie co 2 sekundy ( i delikatnie podciągnąć nutki o pół tonu dokładnie). Muzycy fundują nam rozbieg napięcia, wycofanie się lekkie, abyśmy jeszcze bardziej jeszcze bardziej dowiedzieli się, że bez tej energii zwiotczejemy i umrzemy w marazmie, prezentując całą gamę plumkaniowych chwytów syntezatorowych, aby ze swoim hasłem Mars uwolnił wszystko od nowa.
1901 zaczyna się dziwnym rytmem, tak dziwnym, że nie mogłem się w nim połapać. Ale gdy wreszcie człowiek wie o co chodzi, następuje uczucie podobne do tego gdy zakładając szkła korekcyjne, z chmury kolorowych punktów wyłania się litera igrek co oznacza, że okulista wysępi od ciebie kolejne dwie stówy na nowe okulary (cytat, strasznie niedokładny, bo z głowy, pochodzi z powieści Autostopem przez Galaktykę). Oni zatrzymali kręcące się Koło Fortuny z rymami i tymi uderzeniami gitar próbują utrzymać uciekający rytm. Jest faza i wszystko się kręci. Radość w refrenie z dobrego zgrania się, dobrze uchwyconego singlowego killera.
Fences to nie do końca ukształtowana "piosenka" - jest to raczej produkcyjny samograj, indie/rock/electro makieta na której z alchemiczną dokładnością definiują brzmienie dla tego gatunku perfekcyjne. Klaśnięcia co drugie uderzenie perki, nurkujące skrobanie grubszych strun, wjazdy gitary akustycznej, rozładowanie się dźwięku na syntezatorze, zejścia basu. Jednocześnie nie przekraczają granicy bycia czyimś remiksem. (Wyobrażam sobie, że było to faktycznie idealnym podkładem do telewizyjnej reklamy konkursu zjazdu na nartach.)
Po tak bajeranckiej robocie Love like a sunset wydaje się kręgosłupem moralnym, duszą tej płyty. Narodziny melodii. Trwa prawie 8 minut i na tle tych błyskawicznych chwytaczy spokojnie rozwija się w swoim własnym tempie, w swoim własnym świecie. Nawet gitary zlewają się z klawiszami. Tam dzieje się więcej niż na niejednym longplayu. Nie zdradzam, polecam poznać samemu, trochę też nie ogarniam. Klimat - pokazany naocznie w końcowej sekwencji filmu Sophie Coppoli (prywatnie partnerki życiowej Marsa) Somewhere (na którą czekałem cały film) - rzeczywiście niepowtarzalny.
Lasso ujawnia tajną broń Phoenix - fantastyczną perkusję przeklepywującą się nam po plecach i podbijającą ryż na membranach (nie wiem, nie pytajcie). Najśmieszniejsze jest to, że oficjalnie grupa nie ma w składzie pałkera - może robią do każdej piosenki casting i wybierają najlepszego? ;) Tutaj też odnajduję kolejną "inspirację" Coldplay - na pewno marząo takiej ścianie dźwięku, a raczej rytmu. Cała różnica między bandami jest w tym, że Phoenix ma świetną sekcję i wrodzony styl, zabójczy urok muzyczny, robią to wszystko jakby od niechcenia. Nie-brytyjskie granie, so sexy.
Pojęcie "indie" dla tej grupy jest tak pojemne, że mieści się w nim balladowy, klasycznie smutny Rome. Już wcześniej pokazywałem jak kapitalnie uchwyciła to na swoim zdjęciu Kanka - pocinające gitary odjeżdżają od czegoś, od kogoś. Im dalej tym smutniej. Aż wreszcie dojeżdża i trzeba zrobić to co ostateczne i nieuchronne.
Countdown (Sick for the big sun) to już "tylko" odpowiednio epickie zakończenie, a raczej wprowadzenie do finałowej sceny, Szkoda bardzo, że to zwolnienie na końcu tak naprawdę nic nie wnosi. Podobnie jak Girlfriend, ale tutaj może celowo chodziło o jakąś niedojrzałość, pobieżność, przecież i tak słucha się tego fantastycznie.
Phoenix - Lasso by KROQ
Armistice to znowu heroiczna walka, w której wypluwa się płuca i do utraty sił. Akordowo-chwytowe wprowadzenie do refrenu stawia nowe Coldplay w jeszcze śmieszniejszym świetle, ale tak naprawdę słowa and I come down in your room wprowadzają duży ładunek emocji. Jest w tym jakieś nabożne życzenie, klasyczne pragnienie z przekonywanie statycznego zakochańca. Tak samo gwałtownie i szybko się kończy, niestety.
Świetna płyta z genialną produkcją, która jest perfekcyjnie wymuskana, ale jest tam cały czas prawdziwe granie i ludzka spontaniczność. Fold it, fold it, fold it!
PS. Aaaaa, nie panuję nad długością postów! Przepraszam! Ratunku! Pomocy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz