(Zdjęcie ukradzione z fejsbukowego profilu ishootmusic.eu)
Zgodnie z planem i przywoływanymi tutaj niejednokrotnie złośliwościami pod adresem Scumbaga Ziółkowskiego udało mi się nie uczestniczyć w tegorocznym Openerze. Mogę tylko zgadywać jak bardzo mogę tego żałować, ale pewnymi fusami, z których wróżę o poziomie festiwalu były transmisje, nadawane na stronie internetowej. Nie zdziwił mnie pokaz mocy Jacka White'a, który po raz kolejny potwierdził, że deklarowane gorące uczucie do Polski nie jest zwyczajową kurtuazją. Ze streamu strony opener.com dowiedziałem się także jak genialne koncerty daje Phoenix i faktycznie, uroniłem symboliczną łzę żalu "dlaczego mnie tam nie ma???!!!". Tylko godzinny, ale napakowany do granic przebojami set. Idealnie skomponowany od początkowego uderzenia przez wybitne - także na żywo - niespieszne budowanie klimatu na Love like a sunset po najbardziej taneczne w historii If I ever feel better. A wszystko to zwieńczone triumfalnym pochodem Thomasa Marsa na rękach publiczności. No szkoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz