The Favourite (2018)
reż. Yorgos Lanthimos
Yorgos Lanthimos znowu sprawdza klasyczne umowy społeczne, które okazują się tylko przykrywką dla dyktatu namiętności.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 17 lutego 2019
niedziela, 30 grudnia 2018
Bohaterka anty
Fuga (2018)
reż. Agnieszka Smoczyńska
Termin "kino autorskie" kojarzy się czasami z oryginałami hollywoodu, którzy troszeczkę wychodzą poza ustandaryzowane ramy kina gatunkowego. Ustawienia kadrów Wesa Andersona, niezdrowa perspektywa Woody'ego Allena, czy spektakle przegadanej przemocy Quentina Tarantino. Na szczęście mamy w kraju Agnieszkę Smoczyńską, której twórczość przypomina, że kino autorskie polega na tym, ze film mogła nakręcić tylko ta jedna osoba.
poniedziałek, 15 stycznia 2018
Some Dreamers of the Golden Dream
Joan Didion - Wszystko w rozpadzie (2017)
reż. Griffin Dunne
dokument, Netflix
Reportaż w Stanach Zjednoczonych jest czymś innym niż w Polsce - tam jednoznacznie zalicza się on do dziennikarstwa. Długie artykuły mają swoje stałe miejsce w magazynach i tygodnikach, a nawet promocyjne wywiady z artystami stają się zniuansowanymi portretami osobowości. Inna
sobota, 13 stycznia 2018
Kompleks mniejszości
Pomiejszenie (2017)
reż. Alexander Payne
Wyobraź sobie, że możesz uratować planetę przed przeludnieniem. Zyskać lokalną sławę i setki zajmujących anegdot z egzotycznej podróży. Porzucić hipotekę i pomnożyć kapitał. Zrzucić z ramion wielki ciężar codziennej pracy i nudy codzienności. Możesz zostać wielkim bohaterem, jeśli tylko się... pomniejszysz.
środa, 10 stycznia 2018
The Grumpy Jedi
Star Wars: The Last Jedi (2017)
reż. Rian Johnson
Ósma część legendarnych Gwiezdnych Wojen w reżyserii Riana Johnsona jest jak scena bitwy na pokrytej solą planecie Crait - wyraźnie nawiązuje do serii, ale przedstawia znajome schematy w inny sposób. The Last Jedi jest drugą częścią w trylogii, tak jak wcześniej Imperium Kontratakuje, więc
poniedziałek, 14 marca 2016
Frankly, my dear
Carol (2016)
reż. Todd Haynes
Film Carol podąża tym samym fabularnym tropem co inna historia miłosna z imieniem w tytule - Lolita napisana przez Vladimira Nabokova. Starsza osoba uwodzi bardzo młodą dziewczynę, która zaskakująco chętnie odwzajemnia zainteresowanie i w końcu sama przejmuje inicjatywę. Oboje
sobota, 20 lutego 2016
Good night, and good luck
Spotlight (2016)
reż. Tom McCarthy
Od ambitnego kina zawsze oczekuje się "czegoś więcej". Czegoś więcej niż tylko odegranie roli, czegoś więcej niż schematyczne przedstawienie fabuły, a wreszcie czegoś więcej niż prosty happy
poniedziałek, 15 lutego 2016
Polowanie na syreny
Córki Dancingu (2015)
reż. Agnieszka Smoczyńska
czwartek, 21 stycznia 2016
Puszy się i miota, pełna wrzasku i wściekłości
Niezawistna Ósemka (2016)
reż. Quentin Tarantino
Niezawistna Ósemka to najbardziej tradycyjny formalnie film Tarantino nie tylko dlatego, że jest westernem, ale przede wszystkim przypomina sztukę teatralną. Teatr tańca, danse macabre. Tak jak wrocławskie teatry mają seks i goliznę, tak samo specyfiką Tarantino są krew i flaki. Wszyscy znają historię o tym jak Quentin obejrzał setki filmów pracując w wypożyczalni wideo. Patrząc jednak na ilość dialogów i strukturę akcji jego dzieła stawiałbym bardziej na less cool czytanie dramatów Shakespeare'a. A może w filmach klasy B mówiło się tak dużo, bo nie było budżetu na efekty specjalne?
Quentin Tarantino zapowiedział, że zrobi tylko 10 filmów, co wydaje się rozsądnym postawieniem sprawy. Rozwiązania fabularne w Hateful Eight były tak przewidywalne, że nawet osoba, która obejrzała tylko jeden film Tarantino (ja, i nie było to nawet Pulp Fiction) oczekiwała ich z pewnym znużeniem. Woody Allen, inny guru snobujących się kinomanów też kręci ten sam film, ale stosuje chociaż dwa warianty opowieści: poważną (Blue Jasmine) i komediową (kilkadziesiąt innych). I zamiast filmów klasy B reinterpretuje mistrzów literatury (Wszystko gra). I - the last but not least - stawia na estetykę coraz to młodszych piękności (Emma Stone), podczas gdy Tarantino wykorzystuje dokładnie tych samych aktorów - akurat w Niezawistnej Ósemce nie ma Christopha Waltza, ale gra go Tim Roth. Dajże spokój z tymi masakrami Quentin; rozwalanie mózgu zawsze wygląda tak samo.
Zawiodła nawet tajna broń Tarantino, czyli dobór piosenek. Jack White śpiewający bluesa pasował do westernowej aury zbyt idealnie - nawet on się tym znudził! Nie mogę jednak zjechać całego soundtracku, bo zdecydowanie najlepszą rzeczą w Hateful Eight jest muzyka mistrza Ennio Morricone. A raczej dwa tematy na krzyż, bo akurat tego w 3-godzinnym filmie jest za mało. Tak czy inaczej, stylizacja formalna na klasyczne spaghetti westerny to prawdziwa przyjemność; nie bez powodu napisy początkowe dumnie wieszczą filmed by Panavision 70 mm. Za to Tarantino zawsze będzie miał u mnie szacunek - autentycznie bawi się wskrzeszaniem wielkich tradycji kina i z radością pozwala sobie na takie ekstrawagancje jak kręcenie filmu na szerokiej, szumiącej taśmie filmowej.
Jako, że wszystko musi ostatnio kończyć się na Davidzie Bowiem, przypomnę więc że użycie jego Cat People w drugowojennych Bękartach Wojny było kluczowe dla miodności zabawy tego fantastycznego filmu. Jakby nie było, Hateful Eight to już trzeci z rzędu western Quentina Tarantino, najbardziej klasyczny gatunkowo - a przez to najmniej znaczący. W Bękartach Wojny ku uciesze całego świata masakrował hitlerowców u przywracał kinu magiczną moc kreowania Historii, a Django było widowiskową vendettą czarnego niewolnika. Niezawistna Ósemka jest tylko kryminalną szaradą w stereotypowo westernowych dekoracjach. Tarantino próbował nadać filmowi ciężar gatunkowy - wywołał nawet skandal oskarżając amerykańską policję o nadużywanie przemocy wobec czarnoskórych obywateli. Funkcjonariusze ogłosili bojkot, a film ciągle jest zbyt rozmyty tematycznie. Czarni przeciwko Meksykanom, kobiety przeciw mężczyznom, konfederaci przeciwko unii, szeryf walczy z gangiem.... Problem w tym, że Tarantino przesunął poziom przemocy i okrucieństwa tak absurdalnie daleko, że wojna wszystkich ze wszystkimi wydaje się być naturalnym stanem rzeczy i nieludzki chaos nie robi już na nas żadnego wrażenia.
PS. Tytuł pochodzi oczywiście z monologu Makbeta. Prawda, że pasuje idealnie?
sobota, 7 listopada 2015
I've been here before
Spectre (2015)
reż. Sam Mendes
Rzeczą, która w Skyfall, poprzednim filmie o przygodach Jamesa Bonda sprawiła mi największą radość był triumfalny powrót klasycznego Astona Martina. Model DB5, ten sam jakim jeździł Sean Connery rozpoczynając serię 50 lat wcześniej. Uosobienie brytyjskości, elegancji i tradycji szpiegowskiej sagi sagi o Agencie Jej Królewskiej Mości. Nawiązanie ucieszyło mnie tym bardziej również jako nagroda po doskonałej w każdym calu scenie strzelaniny na przesłuchaniu rządowym M. Być może najlepszej sekwencji w całej historii cyklu, gdzie brytyjski parlament zamienił się w pole bitwy nowej generacji z wojennym chaosem, ślepą bezwzględnością i braterstwem broni Bonda i urzędasa Mallory'ego (świetny Ralph Finnes).
Podobnie realistycznych scen nie znajdziemy w najnowszym Spectre, ale to narzekanie w stylu Can't cook (who cares?). Tytuł najlepszej piosenki The Car Is On Fire był zainspirowany bilboardem z piękną dziewczyną i bezużytecznym sloganem z jasnym przekazem - przyjemność jest wazniejsza od nudnej przydatności. Czy jak w tym przypadku - realności, którą odcinki Bonda z Danielem Craigiem śmiało czerpały z przygód Jasona Bourne'a. Spotkało się to z uznaniem krytyki, przygody brytyjskiego agenta nabrały wreszcie ciężaru gatunkowego, ale Spectre korzysta już tylko z bondowskiej tradycji. Pełnymi garściami czerpiąc właśnie z tych najbardziej szalonego okresu serii, czasów Rogera Moora z samolotem w górach, koziołkującymi w powietrzu helikopterami, przerośniętymi badgajami i nocnymi wyścigami po ulicach malowniczych miast. Szczególnie groteskowe okazuje się spotkanie z tytułową organizacją zła, stylizowaną na masonów czy innych średniowiecznych templariuszy (Wieczne Miasto!). Pan Oberchauser zwraca się prosto do Bonda, a ja nie mogę powstrzymać triumfalnego uśmiechu, bo oto wypełniła się odwieczna konwencja staroświeckiej walki Bonda/dobra ze złem. Obaj przeciwnicy nie kryli się ze swoją dziejową rolą, a James dumnie stanął na posterunku jako ten rycerz z zasadami. Dokładnie tak jak w filmach, które oglądałem jako dziecko, Bond przyznawał się wreszcie do swojej legendarnej wyjątkowości.
Największy dysonans pomiędzy posągowym wizerunkiem super-agenta, a człowiekiem z krwi i kości wystarczająco załatwia twarz samego Daniela Craiga. Jego Bond jest wspaniale szorstki, a świdrujące spojrzenie zmęczonych oczu pozostaje zdeterminowane jak nigdy wcześniej. W szlachetną nieomylność ufają także jego przyjaciele z MI6 - Q heroicznie rusza się sprzed laptopa, a Moneypenny w pysznym epizodzie poświęca mu kawałek "normalnego" życia. Wszystko dla Jamesa. Myślicie, że początkowa sekwencja w Mexico City nawiązuje do (bez)montażowego chwytu Birdmana? Nic bardziej mylnego - pojedyncze epickie ujęcie nie spuszcza oka z Bonda, aby pokazać doskonałość jego... chodzenia. W nim kryje się elegancja agenta 007, to stylem byci i perfekcyjnie skrojonym garniturem kalejni odtwórcy ikonicznej roli - nomen omen - wchodzą do historii popkultury. Oprócz blond włosów Bond Craiga wyróżnia też nieskończenie opiekuńczy stosunek do kobiet. Tak jak w Quantum of Solance uczy biedną sierotę posługiwania się bronią; z tym że Lea Seydoux ujawnia o wiele więcej drzemiącego w niej charakteru. Jej świadomość morderczej gry równa się niemal z fatalizmem Bonda zachowując uwierającą tajemnicę piękna do samego końca. Prawdą jest, że te wszystkie dramatyczne rozważania są wysoce niepraktyczne i w innym uniwersum trzeba by było skwitować je tylko śmiechem. Ale to Bond, James Bond. Nawet podniosła piosenka Sama Smitha zupełnie nie sprawdza się poza kontekstem napisów kinowych.
W recenzjach Skyfall powtarzała się opinia, że Sam Mendes (reżyser także Spectre i American Beauty) sprowadził estetykę Bonda do "stanu czystego" - bez gadżetów, ironii i spektakularnych wybuchów. Historia zyskała na psychologicznej głębi, a nawet dramaturgicznej powadze, ale finał w szkockim zamku był tak surowy, że aż nudny. Celowo beznamiętny, lecz prywatna kameralność nie sprawdza się w tego typu opowieściach. Dlatego powrót do nie-rzeczywistości, iście bondowskiej rozrywki wydaje się w Spectre jak najbardziej zrozumiały. A może chodzi nie o filozofię udręczonego zabójcy - na najbardziej podstawowym poziomie ta różnica polega bardziej na samych dziewczynach Bonda. Ostatnio była nią M., czyli Matka, czyli ciężko było się jarać sprawami rodzinnymi. Pojawienie się Lei Seydoux w zwiewnej sukni i efektownych zalotach przyjąłem tak jak naturalne piękno Astona Martina - z westchnieniem ulgi i nieskrywanej radości.
wtorek, 20 października 2015
SNL: The girl most likely
Humor w Saturday Night Live (nadawanym na żywo amerykańskim programie rozrywkowym) w największej mierze opiera się na komizmie postaci. Wynika to oczywiście z podstawowego założenia szoł zapraszającego wielkiego gwiazdy, które są gospodarzami (hostami) odcinka do udziału w skeczach, ale świadczy również o kluczowym znaczeniu stałej obsady aktorskiej (cast members) sobotniego programu. Każdy tydzień to zestaw zupełnie nowych skeczy i postaci, dlatego najważniejsza staje się różnorodność. I właśnie różnorodność jest znakiem rozpoznawczym pięknej i zachwycająco zabawnej Kristen Wiig. Podczas swojej 7-letniej kariery w SNL zasłynęła jako specjalistka od "one note characters" - postaci, które można opisać zaledwie jednym zdaniem. W historii programu zapisała się min. jako Gilly (klasowa łobuziara), Target Lady (sprzedawczyni w sieci supermarketów Target), Penelope (kobieta dopowiadająca historie innych ludzi), Sue (kochająca niespodzianki i niezdolna do utrzymania ich w tajemnicy), Rebeca Larue (ekspertka od flirtowania) czy Lillian (przesadnie skromna śpiewaczka). To tylko niektóe z jej powracających postaci (reccuring characters), Kristen ma na swoim koncie również fantastyczne impresje sławnych postaci takich jak Lana Del Rey, czy Bjork. "Tak bardzo jak odlatuje do stanów ekstremalnych, jej postaci są zawsze mocno osadzone na ziemii" - powiedziała o Wiig jej przyjaciółka z SNL (oraz Bridesmaids) Maya Rudolph i wydaje mi się to najlepszą definicją występowanie w tym programie rozrywkowym. Na początku mamy dobry żart, a swoją drogą idzie gra aktorska upstrzona małym szaleństwem i dużymi, przerysowanymi gestami. Kristen Wiig zrobiła oddzielny segment nawet z tak zwyczajnej roli jak "rozmowa twojej mamy z Megan Fox".
Saturday Night Live to tylko program rozrywkowy i aktorom raz uznanym za komediowych nie jest łatwo udowodnić swoje umiejętności w świecie filmu. Dlatego po odejściu z SNL Kristen wybierała mniej efektowne, wręcz dramatyczne role. Jej bohaterki były wyraźnie przygaszone, celowo zaniedbane i zmagające się Życiem z naprawdę poważnymi problemami. Zmarszczki Kristen szczególnie wyraźnie było widać w ekranizacji opowiadania kanadyjskiej noblistki Alice Munro Hateship Loveship, trochę mniej w The Girl Most Likely (którego to filmu Wiig była również współproducentką). Być może to zbyt dramatyczne kierunki wyboru, ale mówimy tu o typowym slow-moving kinie niezależnym gdzie perypetie i dziwności postaci mogą wydawać się trochę nielogiczne. Skomplikowane bohaterki tych dwóch filmów były chwilami nudne, ale właśnie wtedy Kristen Wiig wnosiła trochę światła ratując je swoim humorem i naturalnym optymizmem. Moim ulubionym obrazem z tego indie nurtu kariery aktorki jest The Skeleton Twins - ulubionym dlatego, bo gra tam z Billem Haderem,równie niezapomnianą gwiazdą SNL. Oglądanie ich razem na ekranie to czysta przyjemność od razu widać jak wielka łączy ich przyjaźń. To co w filmnie o bliźniętach w depresji dodaje relacji bohaterów szczególnej głębi, w Saturday Night Live pozwalało tej dwójce na robienie sobie nawzajem... dziwnych rzeczy (dość powiedzieć, że Bill wypluwał na nią całe koktajle i naruszał jej "lady parts"). Właśnie Hader (Mistrz Impresji) przedstawił Kristen jako zakrywającą się rękami osóbkę, która nie chce zwracać na siebie uwagi, jakby cały czas było jej zimno. Bardzo słodki i chyba najbliższy prawdy obrazek odmalowany z troską przez prawdziwego przyjaciela.
PS. Dwa nowe filmy z Kristen można właśnie zobaczyć we Wrocławiu na American Film Festiwal w Nowych Horyzontach. Ja idę jutro na Diary of teenage girl, ale później będzie też Nasty Baby. Polecam
wtorek, 8 września 2015
I love the feeling when we lift off
A Girl Walks Home Alone at Night (reż. Ana Lily Amirpour)
Film O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu jest dobrym, niezwykle elegancko poprowadzonym obrazem.
Zacznę inaczej: to film, który chce się podobać za bardzo. Czarno-biała stylowość ściga się z wampirycznym fetyszyzmem i efektownymi dopalaczami. Młodzi twórcy wcale zresztą nie kryją się ze swoim hipsterstwem; opis filmu brzmi jak modelowy wniosek o dofinansowanie do Vice-a (to nie żart, magazyn modnych mocno uczestniczył w produkcji). Gdzieś w Iranie piękna dziewczyna-wampir pod osłoną nocy przemierza ulice mszcząc się na złych facetach. Jakkolwiek dziwnie możecie zabrzmieć opowiadając to znajomym, taki punkt wyściowy jest nie tylko najciekawszym, ale też najbardziej trafnym wyborem dla całej historii. Orientalna sceneria zapewnia tajemniczość, wysysanie mężczyzn ustawia feministyczne wartości, a tradycyjny czarny czador rozwiany podczas jazdy deskorolką wygląda absolutnie fantastycznie, jeszcze lepiej niż peleryna i maska Mrocznego Rycerza.
Wszystkie nieumiarkowania w byciu "très cool" i tak bledną w perfekcji tych kilku spełnionych wizualnie scen. Intencje reżyserki świetnie oddaje tytuł recenzji Anny Bielak z filmweba: "Ugryźć Jamesa Deana". Nawiązania do klasyki są czytelne, zapisane głośno i wyraźnie, ale bronią się umiejętnym żonglowaniem symboli i udanym osadzeniem we własnym kontekście. Ana Lily Amirpour (reżyserka i scenarzystka) bierze kultowe kadry i celebruje je, delektuje się nimi rozciągając w czasie - za pomocą muzyki. Plakatowe, chciałoby się powiedzieć "hymniczne" sekwencje stają się teledyskami, w których nie liczą się dialogi i historia, ale nastrój i pulsacja dźwięku. Główną rolę gra coś, co zwykle nazywamy nastrojem - w końcu czegóż innego oczekuje się od horroru?
Nie jest to na szczęście teen-horror w stylu wampirycznej sagi Zmierzch, co nie zmienia faktu, że spokojnie i bez urazy można użyć pojęcia "horror romantyczny". TA SCENA. Statyczna sceneria przypominająca lokację ze starej gry komputerowej, jeden poziom z przygodówki 2D. Na ścianach Wszyscy Wielcy, apostołowie tanecznej kultury pop - Kate Bush, Michael Jackson, Patti Smith i oczywiście Bracia Gibb. Ona budzi go do życia nakładając szpulę na winylową płytę gatunku synth-pop. Kluczowym rekwizytem staje się kula dyskotekowa, której wprawienie w ruch wywołuje uśmiech na twarzy dziewczyny, zadowolonej, że wreszcie to zrobił. A później błyski, refleksy światła i halloweenowa zabawa z zamianą krwiopijczych ról.
Właściwie nie warto więcej opisywać, zostawię tylko zdanie z recenzji Piotra Plucińskiego (z górnej półki) "Następująca niedługo później scena ich zbliżenia jest tak pełna napięcia, jak tylko może być dylemat pomiędzy rozszarpaniem komuś gardła, a przytuleniem się do jego piersi."
czwartek, 4 czerwca 2015
You'll never walk alone
Body/Ciało (2015). Reż. Małgorzata Szumowska
Truman Capote twierdził, że "jeśli posłucha się uważnie czyjegoś słownictwa, można odnotować występowanie pewnych wyrazów kluczowych dla jego charakteru". W przypadku obserwacji Małgorzaty Szumowskiej takimi leksykalnymi drogowskazami byłyby słowa mega i super. Ujawniają się one podczas wywiadu jakiego reżyserka udzieliła redakcji K Maga, gdzie podkreśla istotne dla niej wartości deklarując, że forma jest megaważna oraz potrzebują superdużo siły. Wykrzyknikowy styl zdaje się pasować do wizerunku artystki, która bryluje na międzynarodowych festiwalach (ostatnio zdobyła Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię na Berlinale), z młodzieńczo rozwianą urodą biega w ramonesce i zawadiacko podpisuje się pod kolejnymi tytułami imieniem "Małgośka". Jest teraz pewnie najważniejszą kobietą polskiego kina, ale ciągle gdzies ucieka, nie chce jej się celebrować statusu rodzinnego w kolorowych magazynach, czy też artykułować feministyczne manifesty z pozycji silnej płci.
Przy Body/Ciało trudno użyć zwyczajowej frazy, że "twórca najlepiej wyraża się przez swoje filmy", bo funkcjonują one w zupełnie innym tempie niż sama Szumowska. Wolniejszym, wycofanym. Trochę jak spektakularne Pendolino na polskich torach. Bo przecież Małgośka mogłaby zrobić to szybciej i głośniej, konsekwentnie jednak wystrzega się kontrowersji. Jak w poprzedniej produkcji z iście tabloidowym potencjałem - W imię poruszało temat księdza homoseksualisty, ale reżyserka wolała zastygnąć nad chłopakami z mazurskiej wsi. Krytycy pisali o "wzorcowym kinie środka" a odpowiedzią na rozważania Szumowskiej był szacunek ze wszystkich (nie)zainteresowanych dyskusją stron. Być może "slow is the new loud" i jest to tylko kolejny format kina festiwalowego. Wciąż jednak warto zauważyć mało inwazyjną różnicę w świetle Słońca na blokowisku czy zdjęcia przy windzie.
Wiadomo, że rola Janusza Gajosa z pewnością. To jest klasa sama w sobie, no zjadł zęby na aktorstwie. Kolejny po Andrzeju Chyrze ważny aktor, który dzięki Szumowskiej miał wreszcie coś zagrać w filmie. Ale klasa pana Gajosa jest aż nadto oczywista, a on sam gra w Body/Ciało takiego "typowego Janusza" właśnie. Nie musi nawet grać - wystarcza zmęczony wyraz twarzy, nieco ociężały krok i cała charakterystyka staje się zbędna: oto statystyczny Polak po 60-tce (cóż, u Smarzowskiego byłoby pewnie jeszcze gorzej). Niemniej jednak w nim tkwi istota świata przedstawionego obrazu, bo pośród kolejnych scen z życia trzeba zauważyć wazniejsze momenty, wydłubać je po trochu, jak rodzynki z ciasta. Miałem wątpliwości co do tej roli, ale nie chodzi przecież o to, że Janusz Gajos nie wie jak zagrać bohatera filmowego. To jego postać nie potrafi zachować się jak bohater filmowy - targany uczuciami, zmagający się z absolutem i zmuszony do nagłej bliskości.
Body/Ciało wygrywa zdecydowanie najwięcej ogrywaniem kontrastów; niekoniecznie tych językowych, ale na polu sacrum/profanum. Pytania graniczne zyskują nagle bardzo śmieszne, niemal komediowe oblicze. Celuje w tym zwłaszcza postać przegiętej medium-starej panny granej przez Maję Ostaszewską. Trudno mówić o powiewie świeżego powietrza, ale w (samochodowej) scenie starcia z prokuratorem Gajosa pomiędzy postaciami dosłownie iskrzy. Inna sprawa, że w filmie Szumowskiej metafizyczne znaczenia otaczają tak powszednie i zwyczaje rzeczy jak piosenki (oczywiście dla piszącego tego bloga nie jest to nic dziwnego). Co prawda nie przeżyłem katharsis w scenie z Republiką, ale podobna perspektywa zawsze cieszy. W filmie Małgorzaty Szumowskiej najwięcej radości daje optyka małych rzeczy - chwalebna kotwica w sklepie osiedlowym, zalanie ciepłym światłem mieszkania z wielkiej płyty, ironiczne przekleństwo do kotleta wygłupy z "wydobyciem wewnętrznego krzyku" czy śmiech ojca i córki.
PS. Dziękuję Karolinie, że mnie jednak wyciągnęła na to do kina. A w ogóle to jakbyście czytali wspomniany na początku wywiad Szumowskiej z K Maga, to znajdziecie tam też zdjęcia zrobione przez Karolinę, how cool is that?
PS2. Truman Capote użył swojej metody do opisu Humphreya Bogarta w tomie fotografii Richarda Avedona "Obserwacje". Teksty z tego albumu są wydane po polsku w zbiorze "Portrety i obserwacje. Eseje" wydawnictwa Albatros (bardzo polecam, bo da się znaleźć w Internecie za jakieś 14 złotych).
niedziela, 1 marca 2015
Czas wschodnioeuropejski
(na zdj: Aneta Kopacz, Urszula Żal, Agata Kulesza, Agata Trzebuchowska)
Okrągły rok przed oscarową galą, która przyniosła Idzie nagrodę dla najlepszego filmu zagranicznego, 5 lutego 2014 roku w sercu Nowego Jorku rozpoczął się przegląd Martin Scorsese Presents : Masterpieces of Polish Cinema. Seria pokazów arcydzieł polskiego kina sygnowana nazwiskiem jednego z najwybitniejszych reżyserów świata, a zarazem wielkiego fana Andrzeja Wajdy i Krzysztofa Zanussiego. Twórca Taksówkarza wielokrotnie podkreślał jak duży wpływ na jego pracę miała Polska Szkoła Filmowa, a organizowane w całych Stanach Zjednoczonych pokazy 21 dzieł są swego rodzaju podziękowaniem pilnego ucznia dla europejskich mistrzów. Nasza kinematografia nie mogła znaleźć lepszego ambasadora.
Kwestie artystyczne nie cieszą się zwykle największym zainteresowaniem czytelników, dlatego dyskusja o Idzie w polskich mediach skupiła się na aspekcie (przynajmniej dla niektórych) fundamentalnym - czy aby to na pewno polski film. Nie chcę się wikłać w kwestię antypolskości, a bardziej tożsamości samego reżysera, który zwykł tworzyć zagranicą; jednym z najczęstszych zarzutów pod adresem Pawła Pawlikowskiego było "skierowanie filmu do zagranicznego widza" z uproszczeniami/przekłamaniami historycznymi włącznie. Cóż, jeśli komuś nie wystarcza fakt, że film powstał za dotacje PISFu, grają w nim nasi aktorzy, podobnie jak polska jest ekipa (Łukasz Żal!), to spieszę z tezą, że cały oscarowy sukces Idy polega na narodowości obrazu. Na polskości własnie.
Ida zawiera wszystko to co amerykańskiemu widzowi kojarzy się z Polską. Komunizm, religijność, poniemieckie kamienice, samochody mydelniczki, alkoholizm, antysemityzm, groby w lasach, głuchą wieś, jazz i zdjęcie Krzysztofa Komedy z saksofonem. Czarno-białe, kwadratowe kadry będące najbardziej wyjątkową cechą filmu (jak najbardziej zasłużona, choć zaskakująca nominacja za zdjęcia) każdym spojrzeniem nawiązują do osiągnięć Polskiej Szkoły Filmowej - wszyscy pamiętamy legendarne kadry z Popiołu i Diamentu czy Salta. Tak się składa, że kameralny romantyzm i chłodne piękno obrazów pustej Polski stały się w Ameryce bardzo cool. Nie znam się na filmach, ale w mojej skromnej opinii Ida nie jest jednak jakimś och arcydziełem - przynajmniej nie większym niż Nóż w wodzie czy Ziemia Obiecana, które złotej statuetki nie zdobyły. Film Pawlikowkiego idealnie trafił w oczekiwanie rozbudzone przez promocyjny cykl Martina Scorsese, jak również w gusta nowojorskich krytyków, którzy mogli spokojnie posnobować się małym filmem ze smutnej (szczególnie dzisiaj) Europy Wschodniej.
Tegoroczne rozdanie Oscarów w ogóle było jakieś takie mniejsze; przynajmniej produkcyjnie. Rozstawienie głównych kategorii przypominało bardziej festiwal filmów niezależnych Sundance (Whiplash), a najbardziej hollywoodzkim nazwiskiem był Michael Keaton. Jego sława była oczywiście ujęta w pyszny nawias, a sam Birdman to "sztuka teatralna, którą niechcący nakręcono" - pewnie dlatego akurat ten film był moim ulubionym; Oscary rozdałbym całej obsadzie. Sprawa ukraińsko-rosyjska też zwróciła jakąś uwagę, bo głównym konkurentem Idy (pamiętajmy, że nasz kraj umiejscowiony jest gdzieś na miejscu Ukrainy) był Lewiatan traktujący o współczesnej Rosji. Ale znowu - nie powinniśmy mieć z tego powodu zbędnych kompleksów, czego najlepszym dowodem jest zdjęcie przedstawiające przedstawicielki nominacji do złotej nagrody.
Brilliant, gorgeus, extraordinary, astonishing, beautiful, successful, charming, stylish, witty, flirty, priceless, marvelous. Fotka zrobiona jest telefonem komórkowym, co tylko służy swobodzie i podkreśla fakt, że one wszystkie są czarowne ot, tak bez pozowania i fotoszopowania. Rozluźniona, świadoma duma z kobiecości, którą postanowiły jednak podarować niegodnemu fotografowi. Naturalna symetria - dwie lampki na wysokości łona i dwa profile zwrócone w przeciwną stronę; długie nogi stykające się pod idealnym kątem i dotknięcie dwóch dyskretnie nagich ramion. Wreszcie przezrocze wszystkich wieczorowych odcieni sukien i wycofany magnetyzm Agaty Trzebuchowskiej, która - zgodnie z zapowiedziami o jednorazowości aktorstwa - odwraca się od wielkiej kariery. A szkoda, bo nawet w megapikselach iPhone'a skupia na sobie całą uwagę. Nawet papierosy mi nie przeszkadzają, bo zostały stworzone właśnie do takiego niepokornego spojrzenia w przestrzeń jakim piorunuje Agata Kulesza. Tyle erotyzmu na jednym zdjęciu, które słusznie powinno przejść do historii. Zapomnijcie o jakimś Oscarze - najważniejsze, że wszystkie te kobiety wracają do nas, do Polski.
sobota, 14 lutego 2015
I have a will for survival
Every breaking wave (2014) Reż. Aoife McArdle
Wiem co ludzie myślą o U2.
Że te stare dziady, które nie wiedzą kiedy ze sceny zejść. Okej, mogą jeździć na wspominkowe trasy koncertowe typu „the Best of” bo zawsze fajnie usłyszeć One co leci w radiu. Ale nowe płyty? Ambicje artystyczne? Nigdy w życiu! Chęć przypodobania się młodszej publiczności staje się tak samo niestosowna jak 50-letni facet podrywający licealistkę.
Domyślam się też co możecie myśleć o mnie gdy znowu zaczynam coś mówić o U2.
Że ten Jacek jest psychofanem, wszyscy wiemy że jara się irlandzkimi dziadami. Okej, też lubimy tą balladę z RMFu, ale przecież ich wszystkie piosenki są takie same. Prawda? Nowi, modni producenci? I tak nic nie zrobią w tym wieku! Właściwie to czuję się niezręcznie po raz kolejny zaczynając ich temat.
Ale tym razem muszę, bo tak się składa, że film z piosenkami U2 w reżyserii Aoife McArdle jest skierowany właśnie do Was – młodej, internetowej widowni, która nie ma ochoty oglądać podskakującego niziołka w okularach o wielkim ego.
Every breaking wave nie jest teledyskiem do nowego singla z Songs of Innocence. To film krótkometrażowy opowiadający o konflikcie religijnym w Irlandii Północnej lat 70tych. Ale pochodząca z Dublina obiecująca panna McArdle przedstawia te tragiczne wydarzenia z perspektywy młodych ludzi. Przypomina to trochę szeroko komentowaną decyzję o reżyserii Miasta 44 przez „Janka” Komasę. W obu przypadkach chodzi o to samo – zwrócenie się do widowni w mniej zaawansowanym wieku, dla której przestawione wydarzenia są historią, ale taką naprawdę zamierzchłą. Nieprzypadkowo wytwórnia zwróciła się z produkcją filmu do kolektywu The Creators Project, który firmuje najciekawsze teledyski ostatnich 2-3 lat (min. opisywane przeze mnie Trying to be cool). Siłą filmowego Every Breaking Wave jest właśnie świeżość – nowe spojrzenie z wszystkimi wadami i zaletami przyjęcia akurat takiej, młodzieńczej perspektywy.
Zwyczajne love story – chłopiec i dziewczyna wymieniający się oddechami z papierosa, tacy ladni i skąpani złotym światłem. Trochę Romeo i Julia – on katolik, a ona jest protestantką, więc muszą się szukać pomiędzy przestrogami przyjaciół. Łatwo zauważyć przepalone negatywy i stylowe pulsacje nazywając je ckliwymi, zbyt banalnymi dla muzyki tak utytułowanego zespołu. W końcu czy jest coś słodszego niż nastoletnie uczucie? (zakrzyknęli zatwardziali fani zespołu). A z takich podzielonych miłości zrodził się min. sam Paul Hewson (rodzice Bono też byli parą z różnych „parafii”). W filmie wielka historia miga gdzieś w tle, wtrącając się scenkami w zabawy wyszczekanych kumpli. Historia, która wreszcie wybucha wbijając się w zwyczajne życie.
Wielkie zespoły, wygórowane ambicje, podrażnione dumy, hipsterskie obrazki, religijne konflikty, brutalne zamachu, grafomańskie opinie. Wszystkie te uderzające fale historii rozbijają się w końcu o dwójkę ludzi. W porównaniu z ich żarliwą siłą, impetem pierwszych uczuć i ryzykowną ciekawością wszystko usuwa się w cień. Jak chłopak rzucający wszystko i z całych sił biegnący, aby uratować ojca. Albo jak Bono w ostatnim refrenie wydający krótki, rozpaczliwy okrzyk: If you go?
wtorek, 16 grudnia 2014
God Help the Boy
God Help the girl - film (2014)
Eve ratuje nam życie
Muzyczny film reżysera kultowego Once Johna Carneya z Keirą Knightley i Markiem Ruffalo Begin Again nosił oryginalnie nazwę Can a song save your life? Nie jest to może najlepszy tytuł dla hollywoodzkiego filmu, ale bardzo chętnie wziąłbym takie hasło na sztandary pod postacią życiowego manifestu. Tak, zebraliśmy się tutaj, bo wciąż (mimo odpływu jedynki z przodu wieku) piosenka popowa jest dla nas ważna, przypisujemy jej sprawczą moc ratującą nam życie. Znam tylko jedną rzecz, która może na nie wpłynąć w równie znaczący sposób - dziewczyny. Piosenki śpiewane przez dziewczyny. Taką właśnie mieszankę wybuchową serwuje nam Stuart Murdoch w swoim filmie (!) God Help The Girl, który od zeszłego piątku można oglądać w polskich kinach.
Eve pięknie śpiewa
Lider unikatowego w swoim stylu Belle and Sebastian zapisał historię Eve w scenariuszu i piosenkach. Bez większej przesady mogę powiedzieć, że udało mu się skomponować pop bittersweet symphony. Partie śpiewane są wzorcowymi przykładami piosenek pop, dokładnie takich jakimi wymyślili je The Beatles. Klasyczne utwory przechodzą z akordu w akord z leciutkim poświstem tanecznego kroku, zawsze przyjemnie i łatwo przyswajalne dla ucha.
Takiej właśnie harmonii szuka w muzyce Eve, tytułowa bohaterka, która oprócz problemów psychicznych ma talent i zmysł melodii - pisze urocze piosenki kiedy nie może poradzić sobie z samą sobą. To nimi przedstawia się w prawdziwym świecie gdy usprawiedliwia swoją ucieczkę od lekarzy (Act of Apostle) lub uwodzi przydatnego chłopca (The Psychiatryst Is In). Tak się składa, że tych samych piosenek słuchają chłopcy nie mogący poradzić sobie z samą Eve (Pretty Eve in the Tub). Ostatecznie to jej emocje napędzają historię i ona pozostaje kuratorem składanki swojej grupy nowych przyjaciół. Nie powinno to nikogo dziwić, bo
Eve jest śliczna
Główna bohaterka jest gwiazdą od samego początku: kocha ją kamera, a instrumenty same stroją się do jej taktu. To jedna z tych dziewczyn, którą chcesz się zaopiekować z czystej empatii, bo jej uśmiech zaciąga najbardziej szczodry kredyt (szczytnie zapewniany jako bezzwrotny). Samą Eve gra (i śpiewa) Emily Browning zjawiskowa tajemniczą urodą i mieszcząca w niskim wzroście sprzeczności: entuzjazm nowego projektu i niepewność wypalenia emocjonalnego. W ogóle Stuartowi udało się zebrać naprawdę sympatyczną gromadkę - Hannah Murray gra tu drugie skrzypce; zahukaną dorastaniem niewiastę o wdzięcznym imieniu Cassie.
Stylistyka debiutanckiego reżysera jest już promocyjnie porównywana do Wesa Andersona; być może z uwagi na zbieżne czasowo inspiracje staroświecką Nową Falą francuskich lat 60-tych. Niemniej jednak w miejscach gdzie Anderson stawia kolorowe domki dla lalek, Murdoch ożywia sceny tanecznym akordem, który zapala jupitery musicalowej śpiewności. W filmie Stuarta nie znajdziecie kolorowych makiet, bo scenografia odbija jaśniejącą iskrę młodości bohaterów, podobnie jak sama kamera sama zwraca się do źródła muzyki.
Kluczowa dla klimatu opowieści staje się jednak pewna umowność, którą ofiaruje nam reżyser. Bezczas staje się łaską - przyzwoleniem na słodki sentymentalizm, pastelowe bale i beztroskie naiwności. Od technologii też mamy wolne; nie ma Internetu, rozgłośnie radiowe edukują młodzież muzyką z taśm magnetofonowych, a telefon zastępuje piesek wysłany z wiadomością serca. To wszystko zwalnia nas z odpowiedzialności, a raczej z dorosłości. Wiemy mniej więcej, że pewne historie występują zawsze, bez względu na czasy w których żyjemy. Ta sama zasada ma zastosowanie do nas samych. Trudność emocjo z jakimi musimy sobie poradzić jest zawsze taka sama, nieważne z jakim wiekiem przyszło nam akurat dojrzewać. Lub zakochiwać się.
Eve jest niewdzięczna
God Help The Girl jest zachwycającym filmem, ale po seansie pozostaje pewien niedosyt. Coś jest z nim nie tak i tudno powiedzieć dlaczego - bo przecież Eve znalazła swoją szansę na bycie gwiazdą, a jej obraz rozpływa się jeszcze ciepłem w naszych sercach. Dostałem dokładnie to co chciałem, dodałem najwyższą ocenę na filmwebie, ale to dziwne uczucie nie chciało ze mnie zejść. I nagle zrozumiałem Jamesa; drugoplanowego bohatera filmu, miłośnika śpiewającej dziewczyny i zawiedzionego chłopaka (oczywiście w przyjacielskim znaczeniu tego słowa). Tak jest zawsze - pomagamy, pielęgnujemy, utwierdzamy w dobrym samopoczuciu, na nas buduje się jej pewność siebie, jesteśmy jej pierwszymi entuzjastycznymi recenzentami. Odkrywamy je dla samych siebie, a wszystko po to, żeby pozostać wiernymi fanami, którzy mogą co najwyżej kupić w sklepie jej najnowszą płytę. You got lucky - you ain't talking to me now. Oczywiście od początku wiedzieliśmy, że nigdy nie dorastaliśmy do jej pięt, trafiło nam się rozpoznać diament przed oszlifowaniem i zaraz wróci na nieosiągalny dla nas poziom. James miał pecha, bo nie dane mu było w porę usłyszeć theme songa Eve rozpoczynającego się niepozostawiającego złudzeń werse "there is no way I'm looking for a boyfriend".