background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

sobota, 7 listopada 2015

I've been here before


Spectre (2015)
reż. Sam Mendes

Rzeczą, która w Skyfall, poprzednim filmie o przygodach Jamesa Bonda sprawiła mi największą radość był triumfalny powrót klasycznego Astona Martina. Model DB5, ten sam jakim jeździł Sean Connery rozpoczynając serię 50 lat wcześniej. Uosobienie brytyjskości, elegancji i tradycji szpiegowskiej sagi sagi o Agencie Jej Królewskiej Mości. Nawiązanie ucieszyło mnie tym bardziej również jako nagroda po doskonałej w każdym calu scenie strzelaniny na przesłuchaniu rządowym M. Być może najlepszej sekwencji w całej historii cyklu, gdzie brytyjski parlament zamienił się w pole bitwy nowej generacji z wojennym chaosem, ślepą bezwzględnością i braterstwem broni Bonda i urzędasa Mallory'ego (świetny Ralph Finnes).



Podobnie realistycznych scen nie znajdziemy w najnowszym Spectre, ale to narzekanie w stylu Can't cook (who cares?). Tytuł najlepszej piosenki The Car Is On Fire był zainspirowany bilboardem z piękną dziewczyną i bezużytecznym sloganem z jasnym przekazem - przyjemność jest wazniejsza od nudnej przydatności. Czy jak w tym przypadku - realności, którą odcinki Bonda z Danielem Craigiem śmiało czerpały z przygód Jasona Bourne'a. Spotkało się to z uznaniem krytyki, przygody brytyjskiego agenta nabrały wreszcie ciężaru gatunkowego, ale Spectre korzysta już tylko z bondowskiej tradycji. Pełnymi garściami czerpiąc właśnie z tych najbardziej szalonego okresu serii, czasów Rogera Moora z samolotem w górach, koziołkującymi w powietrzu helikopterami, przerośniętymi badgajami i nocnymi wyścigami po ulicach malowniczych miast. Szczególnie groteskowe okazuje się spotkanie z tytułową organizacją zła, stylizowaną na masonów czy innych średniowiecznych templariuszy (Wieczne Miasto!). Pan Oberchauser zwraca się prosto do Bonda, a ja nie mogę powstrzymać triumfalnego uśmiechu, bo oto wypełniła się odwieczna konwencja staroświeckiej walki Bonda/dobra ze złem. Obaj przeciwnicy nie kryli się ze swoją dziejową rolą, a James dumnie stanął na posterunku jako ten rycerz z zasadami.  Dokładnie tak jak w filmach, które oglądałem jako dziecko, Bond przyznawał się wreszcie do swojej legendarnej wyjątkowości.

Największy dysonans pomiędzy posągowym wizerunkiem super-agenta, a człowiekiem z krwi i kości wystarczająco załatwia twarz samego Daniela Craiga. Jego Bond jest wspaniale szorstki, a świdrujące spojrzenie zmęczonych oczu pozostaje zdeterminowane jak nigdy wcześniej. W szlachetną nieomylność ufają także jego przyjaciele z MI6 - Q heroicznie rusza się sprzed laptopa, a Moneypenny w pysznym epizodzie poświęca mu kawałek "normalnego" życia. Wszystko dla Jamesa. Myślicie, że początkowa sekwencja w Mexico City nawiązuje do (bez)montażowego chwytu Birdmana? Nic bardziej mylnego - pojedyncze epickie ujęcie nie spuszcza oka z Bonda, aby pokazać doskonałość jego... chodzenia. W nim kryje się elegancja agenta 007, to stylem byci i perfekcyjnie skrojonym garniturem kalejni odtwórcy ikonicznej roli - nomen omen - wchodzą do historii popkultury. Oprócz blond włosów Bond Craiga wyróżnia też nieskończenie opiekuńczy stosunek do kobiet. Tak jak w Quantum of Solance uczy biedną sierotę posługiwania się bronią; z tym że Lea Seydoux ujawnia o wiele więcej drzemiącego w niej charakteru. Jej świadomość morderczej gry równa się niemal z fatalizmem Bonda zachowując uwierającą tajemnicę piękna do samego końca. Prawdą jest, że te wszystkie dramatyczne rozważania są wysoce niepraktyczne i w innym uniwersum trzeba by było skwitować je tylko śmiechem. Ale to Bond, James Bond. Nawet podniosła piosenka Sama Smitha zupełnie nie sprawdza się poza kontekstem napisów kinowych.




W recenzjach Skyfall powtarzała się opinia, że Sam Mendes (reżyser także Spectre i American Beauty) sprowadził estetykę Bonda do "stanu czystego" - bez gadżetów, ironii i spektakularnych wybuchów. Historia zyskała na psychologicznej głębi, a nawet dramaturgicznej powadze, ale finał w szkockim zamku był tak surowy, że aż nudny. Celowo beznamiętny, lecz prywatna kameralność nie sprawdza się w tego typu opowieściach. Dlatego powrót do nie-rzeczywistości, iście bondowskiej rozrywki wydaje się w Spectre jak najbardziej zrozumiały. A może chodzi nie o filozofię udręczonego zabójcy - na najbardziej podstawowym poziomie ta różnica polega bardziej na samych dziewczynach Bonda. Ostatnio była nią M., czyli Matka, czyli ciężko było się jarać sprawami rodzinnymi. Pojawienie się Lei Seydoux w zwiewnej sukni i efektownych zalotach przyjąłem tak jak naturalne piękno Astona Martina - z westchnieniem ulgi i nieskrywanej radości.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz