background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

sobota, 14 lutego 2015

I have a will for survival


Every breaking wave (2014) Reż. Aoife McArdle





Wiem co ludzie myślą o U2.
Że te stare dziady, które nie wiedzą kiedy ze sceny zejść. Okej, mogą jeździć na wspominkowe trasy koncertowe typu „the Best of” bo zawsze fajnie usłyszeć One co leci w radiu. Ale nowe płyty? Ambicje artystyczne? Nigdy w życiu! Chęć przypodobania się młodszej publiczności staje się tak samo niestosowna jak 50-letni facet podrywający licealistkę.
Domyślam się też co możecie myśleć o mnie gdy znowu zaczynam coś mówić o U2.
Że ten Jacek jest psychofanem, wszyscy wiemy że jara się irlandzkimi dziadami. Okej, też lubimy tą balladę z RMFu, ale przecież ich wszystkie piosenki są takie same. Prawda? Nowi, modni producenci? I tak nic nie zrobią w tym wieku! Właściwie to czuję się niezręcznie po raz kolejny zaczynając ich temat.

Ale tym razem muszę, bo tak się składa, że film z piosenkami U2 w reżyserii Aoife McArdle jest skierowany właśnie do Was – młodej, internetowej widowni, która nie ma ochoty oglądać podskakującego niziołka w okularach o wielkim ego.

Every breaking wave nie jest teledyskiem do nowego singla z Songs of Innocence. To film krótkometrażowy opowiadający o konflikcie religijnym w Irlandii Północnej lat 70tych. Ale pochodząca z Dublina obiecująca panna McArdle przedstawia te tragiczne wydarzenia z perspektywy młodych ludzi. Przypomina to trochę szeroko komentowaną decyzję o reżyserii Miasta 44 przez „Janka” Komasę. W obu przypadkach chodzi o to samo – zwrócenie się do widowni w mniej zaawansowanym wieku, dla której przestawione wydarzenia są historią, ale taką naprawdę zamierzchłą. Nieprzypadkowo wytwórnia zwróciła się z produkcją filmu do kolektywu The Creators Project, który firmuje najciekawsze teledyski ostatnich 2-3 lat (min. opisywane przeze mnie Trying to be cool). Siłą filmowego Every Breaking Wave jest właśnie świeżość – nowe spojrzenie z wszystkimi wadami i zaletami przyjęcia akurat takiej, młodzieńczej perspektywy.

Zwyczajne love story – chłopiec i dziewczyna wymieniający się oddechami z papierosa, tacy ladni i skąpani złotym światłem. Trochę Romeo i Julia – on katolik, a ona jest protestantką, więc muszą się szukać pomiędzy przestrogami przyjaciół. Łatwo zauważyć przepalone negatywy i stylowe pulsacje nazywając je ckliwymi, zbyt banalnymi dla muzyki tak utytułowanego zespołu. W końcu czy jest coś słodszego niż nastoletnie uczucie? (zakrzyknęli zatwardziali fani zespołu). A z takich podzielonych miłości zrodził się min. sam Paul Hewson (rodzice Bono też byli parą z różnych „parafii”). W filmie wielka historia miga gdzieś w tle, wtrącając się scenkami w zabawy wyszczekanych kumpli. Historia, która wreszcie wybucha wbijając się w zwyczajne życie.

Wielkie zespoły, wygórowane ambicje, podrażnione dumy, hipsterskie obrazki, religijne konflikty, brutalne zamachu, grafomańskie opinie. Wszystkie te uderzające fale historii rozbijają się w końcu o dwójkę ludzi. W porównaniu z ich żarliwą siłą, impetem pierwszych uczuć i ryzykowną ciekawością wszystko usuwa się w cień. Jak chłopak rzucający wszystko i z całych sił biegnący, aby uratować ojca. Albo jak Bono w ostatnim refrenie wydający krótki, rozpaczliwy okrzyk: If you go?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz