Fonovel - Good Vibe (2011)
Łódzka grupa L.Stadt zaczyna jawić się mi jako prawdziwa instytucja z odnogami zewsząd, coś jak Afro Kolektyw (+ Nerwowe Wakacje + Newest Zealand + Emma Dax...). Nie wspominając o Izie Lach, to właśnie z L.Stadt pochodzi perkusista i wokalista Fonovela. To jednak słychać - podobny nacisk na tempo i soczystość brzmienia w pełni ukazująca się podczas głośnych odsłuchów.
Ciekawe jest to, że wspomniany perkusita i wokalista Fonovel to jedna i ta sama osoba. Na koncertach gra stojąc - rytm jest może łatwy, ale to bardzo... rytmiczny. Mocno wybijany świetnie akcentuje dźwięki i w pojedynkę odpowiada za moc, jest kluczowy. No i nie posiadają gitary basowej, tylko klawisze z lewej strony. Ale mogą sobie pozwolić na taki minimalizm i w ogóle, zupełnie tego nie słychać, produkcyjnie pierwsza klasa. Nawet uderzenie rozpoczynające zaczynające płytę Silence wydaje z siebie pogłos wchłaniający pustą przestrzeń. Syntezatory też świetne, mięsiste i grube, aby tam wleciała jeszcze pojedyncza gitara. Pobrzmiewa elektrycznością, cięcia gitar wywołują iskrzące spięcia. P r o d u k c j a na to pozwala w gumowo nieprzwodzącej masce.
FONOVEL - SHINE by michmilk
Shine jest idealnie radiowe, nic dziwnego, że tak bardzo polubiło się z Trójką. Ta rozciągająca partia gitary jest naprawdę szlachetnie majestatyczna i przejście na końcu refrenu na pewno jest z czegoś ściągnięte. Wprowadzenie trzykrotnego Blasku jest iście wzorcowe.i następuje na "sztywnym" rytmie, co zawsze lubię.
Ale najfajniejsze jest w tym wszystkim to, że najważniejsza jest tutaj m e l o d i a. Nie ma miejsca na charyzmatyczne pomrukiwania, plumkania drugoplanowych instrumentalistów czy dźwięki pukanej wanny. Wokal nie wstydzi się czystym głosem wyśpiewywać się wysoko, wysoko.
Podobnie Missed doskonale obywa się samo, z wybijaniem rytmu, bo i tak świetnie rozwalają to te dziwaczne klawisze w środku. Które są przemocne, dokładnie rozkładające się i podkreślają wyrzuty bohatera.
Fonovel - GOOD VIBE by Fonovel
Melodia pojawia się w stanie czystym też pod koniec, kiedy fantastycznie bawi się vibem swobodnie to skandując z zawijasami gitarki w tle. Viiibe naprawdę brzmi, samo dźwięczenie tego słowa jest stylowe i bardzo fajne tak po prostu. Eksplozja jeszcze perkusji dopełnia nieco gotyckiego klimaterium.
M e l o d i a więc! Pamiętacie Seven Nation Army? To nic, że to akurat riff dekady, a Meg ma dwa bębenki. Jakby ktoś powiedział coś, że nie potrafi ona grać, może spadać. To właśnie ta perkusja nadaje rytm, jest kluczowa, bo na tej głośnej tacy wyłożono melodię.
Bębnienie Achieve made my day. P e r k u s j a nadaje mu rzeczywisty kształt. Jakiś bas tam tylko się przesuwa dyskretnie napędzając motyw. Na takim rytmie można zrobić wszystko, na ten przykład odjazdowo zaakcentować głębokimi klawiszami rozchodzącymi się dopiero w kosmosie. Rozpylanie całego zestawu pałeczkami to formalność, a tnąca gitara przywołuje genialnie prosty patent z 2. zwrotki Mumms Attack.
Pozornie nieciekawy Let me jest w całości zbudowany na perkusji przecież, która wciąga swoją niechcącą repetycją. Ot tak, aby znienacka wyskoczyć pod koniec.
Wydaje się, że ukrytym celem Fonovela jest jednak t a n e c z n o ś ć. Ogólny image na obrzydliwie stylowej okładce zdradza densową "fajność". Słabość jest już faktycznym rytmem do skakania, chamsko zaraźliwym. Plus odpowiedni efekt na gitarze i klawisze w refrenie. Melodia też posłusznie bouncuje jak moja słaba silna wola czy też ciągoty, którym trudno mówić nie. Oni doskonale wiedzą co robią z klawiszami.
Zaraz trochę później NYT podobnie zdecydowane i określonie hipsterskie z dokładnością włączającej się gitary i pierdołami syntezatora w środku. Szybki tytuł mówi też wprost, że to nie ma być jakaś skomplikowana "kompozycja". Rytm!
Nie obrażajmy ich jednak, bo prawdą jest, że pomiędzy jednym a drugim densflorem potrafią pokazać n a s t r ó j . W prawdziwie creepy Passion bębny znów hipnotyzują, ale tych powinniśmy się bać z podskórnymi wibracjami organ w refrenie. Rozjeżdżające się klawisze przypominają horror klasy B i chociaż dawny perkusista L.Stadt męskością w głosie wyraźnie przegrywa z Łukaszem Lachem, wystarcza to, aby zaniepokoić, a rym special-passion staje się jasno oczywisty.
Faith kontynuje ponury eskapizm. Zwykłe bongosy bujają bezbłędnie i usypiają czujność, a gitarka rozpyluje tylko troszkę, tylko odrobinkę. To wyciszenie jest konieczne, bo przecież wachlowali już gitarami świetnie w Jeff'ie L.Stadt (lider Fonovel może nawet to wymyślał, kto wie). Ładnie bezradne pianino.
Jednak to w ostatnim na całej płycie Rejected włączają największą głębię Mooga i wyciskają cały klimat. Z takimi klawiszami zrobił się on właściwie sam, ale właśnie ten naiwnie zbyt czysty głos śpiewacza też pasuje też świetnie. Bezradność, niechciejstwo, niemoc, mamdowdupizm, rezygnacja. W obliczu takiego wyznania rozbijająca się perkusja jest jeszcze bardziej specjalna, bo pokazuje pustkę w tym obijaniu się od ściany do ściany.
Piotr Stelmach reklamuje Good Vibe jako płytę roku. Chyba jednak nie. Niemiec jest dla mnie zupełnie bez sensu i chociaż wiem, że to zgrywa i jakiś dowcip to psuje kompletnie tą drobaizgowo budowaną stylowość i fajność. Pokazuje przy okazji mój największy zarzut co do tej płyty - chociaż jest bardzo fajna i skoczna i energetyczna, to nie niesie jakiś większych emocji czy niesamowitych przeżyć. W Nobody znów próbują, ale kończy się (w tym konkretnym przypadku) pułapką pierwszej płyty L.Stadt - zaczyna się ciekawie i schizofrenicznie nawet, ale co z tego, skoro do niczego nie prowadzi. Generalnie jednak projekt ten wydaje się udanym rozwinięciem energii perkusyjnej i mocy producenckiej i chce się podgłosić jeszcze bardziej. Jeśli pójdą bardziej w taneczne klimaty z jednocześnie poważniejszymi emocjami, to możemy oczekiwać super "żywej" alternatywy dla komputerowych nurejwów i elektro-szopów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz