Bon Iver - Bon Iver (2011)
Moje opisywanie muzyki na tym blogu osiągnęło już tak wysoki, a raczej "poważny" poziom, że pisząc o jakiejś płycie muszę mieć jakiś pasujący do niej "kontekst". Nie satysfakcjonuje mnie wklejenie linka i podpis "łooo jaka fajna piosenka, obczajcie" - od tego jest fejsbuk u takich opisów napisanych przez każdego jest jest miliard. Takie podejście - i lenistwo - stało się kiedyś też przyczyną tego, że przez pewien długi czas ten blog praktycznie nie ostniał, jakieś absurdalne półroczne przerwy w pisaniu, bo nie mam po co pisać dlaczego ma to być niby taka świetna ekstra płyta. Na szczęście ostatnio nie jestem tak wielkim "zakładnikiem formy". Inna sprawa, że wkręty autobiograficzne są programową częścią definicji bloga, a jednym z punktów założycielskich tego właśnie sit-and-wonder jest zapis moich subiektywnych przeżyć muzyki.
Nową płytę Bon Ivera znam od wakacji, bo czekałem na nią z niecierpliwością i już wtedy mi się bardzo podobała. Miałem z nią jednak niemały kłopot - nie mogłem jej "ugryźć" w zapisywalny sposób, jedyne co przychodziło mi na myśl to jakiś Bruce Springsteen. Cały czas miałem trudności z dostrojeniem się do klimatu plyty, nie czułem jej należycie mocno. Aż do ostatniego weekendu, kiedy o trzeciej w nocy jechałem sam samochodem wśród ciemności i niesamowitego spokoju. Z magiczną kasetą mającą kabelek z miniJackiem i basami sunąłęm po drodze. I wreszcie poczułem Artystę tworzącego swe Dzieło, wjechałem na właściwy pas, puzzel wskoczył na właściwe miejce.
Bon Iver jest o podróży właśnie. Justin Vernom wyszedł ze swojej chatki - samotni, w której nagrał For Emma, Forever ago i poszedł przed siebie. Oczywiście najważniejszą rzeczą, jaka różni obie płyty jest ogólne rozszerzenie instrumentalium i różnorodność instrumentów tak wyraźna po archetypowo akustycznych smętach. Druga płyta jest "większa ale chodzi nie o wielkość, ale bardziej o fizyczny rozmiar. Emocje Justina pozostają tak samo intymne, otoczony jewst one jednak innymi ludźmi i nie jest już tak bardzo sam.
Jednocześnie to brzmienie wydaje się być tylko uzupełnione innymi instrumentami, cały czas jest niesamowicie "miękkie". Początek płyty - Perth - ma wstęp gitarowy tak subtelny, że zapętlony mógłby mógłby grać rolę ambientu w jakiejś kołysance. Chórki wychodzą z głosu głónego wokalu tak jak para z ust, a zebranie się do refrenu jest otworzeniem oczu czy obydzeniem się; spokojnie.
Nawet te elektryczno - gitarowe zrywy są tylko rozchodzeniem się klimatu po piosence i w żaden sposób nie mogą zrobić na głośniejszej krzywdy.
Krajobraz i muzyka przesuwają się przed naszymi oczami. Proszę zauważyć jak zaczynają się te piosenki - początek Minnesota, WI jest zawarty jeszcze na poprzedniej ścieżce, taki jest cichy i delikatny. Na horyzoncie pojawia się nagle jakiś kształt, niewyraźny i nikły, ale powiększający się w miarę zbliżania się do niego. Poznajemy to na siedzeniu pasażera obok Justina wiozącego nas przez kolejne miasta i stany USA. Po relacji ze swojego załamania miłosnego zaprasza nas na relację z drogi- potrafi nawet zaskoczyć bardziej poufnym, niższym głosem wypowiedzianym komentarzem jak na początku Minnesoty właśnie, gdzie brzmi jak poważny i stateczny Chris Martin (który owszem, próbuje tak śpiewać).
I znowu nienachalna gitara poparta miększymi jeszcze organami. Coś mu jednak pomogło - tym razem potrafi buczącym klawiszem powiedzieć wprost i głośno I would let you grow. A perfekcyjne bębny pięnie odstukują.
Holocene to powrót jednak do dawnych smętów. Jakiś parking, przerwa, postój, drzemka, sen. Uruchomiony basem i klaskanieml. A nawet ukradkowy saksofon. I pulsujące z tyłu głowy poczucie winy I was not magnificent. Cel? Szukanie spokoju?
Towers powraca do energicznych zagrywejk akordowych gitary. Bardzo klasycznych, ale jakże pasujących do tej podróży. Rytm szybkiej jazdy, swobodnego sunięcia w tempie takim, aby zbyt szybko nie stracić z oczu mijanych drzew i innych skałek. ZZ tyłu, pod maskę trwa slide gitary, aż włącza się budkosuflerowy piąty bieg. Gitara samoistnie wybija rytm, biegnie z muzyką.
Właściwie wybijany rytm wraca w wykonaniu perkucji dopiero w Michicant. Aby zaakcentować wjazd w mrok, w chwilowy cień.
W Hinnom, TX znowu ten nowy, niski głos, ale tylko jako krótkie interludium, tudzież bliższa część Wash. Przejście ze statycznych plam fortepianu do plumkania. Długie i swobodne.
Calgary to nareszcie jakaś bardziej wykształcona melodia z poruszeniem anielskich chórków za pomocą cudnie przstrzennych bębnów, do których idealnie dosuwa się bas. Perkusja buduje wszystko, a gitara swobodnie się przebijająca dokonuje tego rozwinięcia całej płyty. Niesamowite, kompletne rozwinięcie ideii For Emma, Forever ago.
Użyty przeze mnie tytuł tego wpisu nie pochodzi bynajmniej z Bon Iver. Teksty tak zawarte jakoś zanadto nie zwróciły mojej uwagi. Wyraźnie liczy się najbardziej klimat. Niesamowicie spójny. Podróż. Walk on by, walk on through to wers z Unforgettable Fire U2. Strasznie podoba mi się podobieństwo feelingu obu tych płyt - lekko zagubiony, przyćmiony, przyśniony, miękki, niezwykle przestrzenny. The Unforgettable Fire kocham właśnie za te muzyczne pejzaże, jeszcze nie tak epckie jak hiciory z The Joshua Tree, ale prawdziwie "artystyczne". Jest coś w tym, że później U2 nie było już takie proste i naiwnie prawdziwe (pojawiły się jakieś maniery, aż do 2000 r. i połowy All That You Can't Leave Behind). Dla fanó U2 (anyone's here?) polecam playlistę Promenade - 4th of July - Holocene.
Mam problem z docenieniem klasy poszcególnych utworów na nowej płycie Bon Ivera, ale wydaje mi się że służą one tylko do stworzenia owego nastroju. Chciałoby się powiedzieć : " opis jest niczym, okładka jest wszystkim". Klimat jest tak urokliwy i specjalny, że nie mam co o nim dalej wymyślać na siłę - trzeba samemu się w niego zanurzyć, aby dijechać do samego Beth/Rest i doświadczyć tej ulgi i spokoju, dobrzeć do swojego własnego celu.
PS. Propsuję znajomych http://www.runway-everywhere.blogspot.com/
Generalnie blog modowy pasuje tutaj jak pięść do nosa, ale fajnie, że coś robią i jak będą bardziej sławni ode mnie to może się odwdzięczą ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz