background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

piątek, 16 października 2015

Nie jestem gotowa na taką odmianę wnętrz


Lilly Hates Roses - Mokotów (2015)

Umówmy się, że październik to takie wielkie nic. Wieczory zajmują pół dnia, jest nagle mega zimno, jakiś śnieg spada - co powinno być już totalną jesienną abstrakcją - zajęcia tylko organizacyjne, plany ciągle nieustalone i nic się nie dzieje.Studenci mają pewne wytłumaczenie, że muszą się "zaadaptować" z wakacji do roku akademickiego, a niektórzy z domu do wielkiego miasta.




O tym jest druga płyta Lilly Hates Roses - niekoniecznie o Słoikach, ale na pewno o zadomawianiu się w Warszawie. Kasia Gołomska i Kamil Durski poznają stolicę krok po kroku (nie mylić ze "stacja po stacji") zaczynając od tytułowego Mokotowa. Nie mają jednak epickich ambicji wspomnianego Tacosa czy Sufjana Stevensa, który po albumie Illinois chciał opisać koncept albumowo pozostałe 49 stanów Ameryki. Wyruszając w wycieczkę osobistą komunikują się z otoczeniem namacalnie, przez zmysł dotyku ("układ papilarnych dróg"), a nie na korporacyjnym mega poziomie ("łańcuch mokotowskich biur").

Znajduje to swoje odzwierciedlenie w brzmieniu całego albumu, który wyprodukował Bogdan Kondracki (Podsiadło, anyone?). Cały czas mówimy o piosenkach wesołego duetu indie, ale miejscami (Spiders and snakes, L.A.S.) przypomina to... shoegaze. Choć bardziej odpowiednie byłoby określenie "flipflopsgaze" bo jest to buto-wpatrywanie-się w wersji pokojowej. Szumiąca gitara nie musi być bardzo głośna gdy z łatwością zagarnia małą przestrzeń. Instrumenty i ścieżki ustawione są bardzo blisko siebie, zaraz obok kompaktowych wzmacniaczy przenośnych. Ani razu nie wystąpi na płycie duża perkusja - same nabicia stopą, proste automaty i zabawkowe przeszkadzajki do hawajskich gitar.




Najładniejsze na (w?) Mokotowie Feng Shui brzmi jednak jak nagrane na kasetę magnetofonową. Ciche wyznanie z ciemnego pokoiku z widokiem na miasto. Gdy Kasia śpiewa o tym, "by obudzić Słońce i wygonić je za drzwi" ,jej delikatne zawieszenia i rozbujania głosu tkną jednocześnie światłem nadziei. A nagły odwrót z wersu o gotowości "na kilka rozstań i zejść" jest przejściem cudownym, pewnie najpiękniejszą rzeczą jaka może się zdarzyć w dzielnicy zamożnych korporacji i bogatego rozwoju osobistego. Ciepło tej małej-wielkiej piosenki emanuje na wszystko wokoło ratując zimno zagubienia i chłodną niepewność kolejnego zbyt wielkiego dla nas miasta.


Lilly Hates Roses gra dzisiaj z Rubber Dots i Eric Shoves Them In His Pocket w Firleju za jakieś śmieszne pieniądze (20 zło, dla studentów 16 złotych). Ja nie mogę tam być, ale Wy idźcie.

PS. Ten typ w bandanie z teledysku do singla to MUSI być Jakub Żulczyk. Kraina łagodności z piosenki powyżej jest zbyt idealnym odbiciem czarnej Warszawy z jego (całkiem spoko) książki Ślepnąć od świateł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz