background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą relacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą relacja. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 lutego 2019

Oh, I believe in yesterday



Przeszli tuż obok stojących pod drzewem obserwatorów. Nieśli latarnie, których ruch powodował, że między drzewami i trawami skakały łagodne, zawadiackie światła. Paplali zadowoleni, niektórzy śpiewali piosenkę o tym, jak wszystko jest niesamowicie piękne, jacy są szczęśliwi, jak wielką satysfakcję sprawia im praca na roli i jak przyjemnie jest iść do domu, do żony i dzieci.

wtorek, 9 grudnia 2014

Wanna crush and burn




12 listopada byłem na koncercie Jacka White'a i było całkiem spoko. Szalony pisk fanek, elitarność krakowskich hipsterów, sentyment rockowej starej gwardii i lans telewizyjnych celebrytów. Generalnie dla każdego coś miłego, a śpiewanie riffu Seven nation army stało się już tym samym elementem krajobrazu co krzyczenie "hip-HOP!" na koncertach z rapsami. Co z tego wszystkiego, skoro następnego dnia we Wrocławiu o w wiele lepszy koncert dała Julia Marcell. W Starym Klasztorze dostałem wszystko czego brakowało mi u chłopca z gitarą - żywą zabawę, taneczny nerw, wyzwalającą rytmikę, bezpośredni kontakt, utwory The Dead Weather, element improwizacji i to co najważniejsze - moje piosenki.




Od razu muszę się wyjaśnić - różnice koncertowych odczuć mogą subiektywnie wynikać także z tego, że należę do obozu "jaram się śpiewającymi laskami" a nie "jaram się Jackiem" (White-m, żeby nie była jasna sytuacja). Tego wieczoru to Julia Marcell była najważniejsza. Zaczęła może nieco chaotycznie, ale już minimalistyczne i surowe Piggy Blonde zahiopnotyzowało publiczność. Z tego wykonania przeszła do odgrywania roli - Maryanna stała się czymś na kształt szekspirowskiego monologu. Wstrząsającego i intymnego; scena zawierająca się w punktowym świetle przypominała teatralną, a każdy gest Julii wywierał wpływ niekoniecznie muzyczny, ale emocjonalny przede wszystkim. Jej charyzma jest obezwładniająca, trwamy unieruchomieni niby pod wzrokiem młodej Ofelii.

Bo faktycznie, miało się wrażenie, że oglądamy artystkę w najlepszym momencie swojej kariery. Dowodem tego poczucia siły może być zagranie najnowszego albumu Sentiments w całości - setlistowy ruch, którego odwagi próżno szukać u uznanych nie-debiutantów. Trzecia płyta jest naturalnym rozwinięciem autorki - zaczynała jako pianistka-songwriterka, a do rejestracji i tak skromnego instrumentalium musiała zbierać pieniądze przez croudsurfing. Drugim wydawnictwem June, śmiało skierowała się w stronę elektroniki, a na koncertach już akcentowała rosnące znaczenie sekcji rytmicznej. Teraz sięgnęła po gitarę elektryczną, która nie jest nosicielem hałaśliwych solówek, a naturalnego rytmu. Klasyczny zestaw perkusyjny zaskakuje piosenkowym wkładem, tak konkretnym jak na Safari Pustek. Brzmienie jest proste, ale dzięki temu tym łatwiej trafiające do środka słuchacza. Bez nowoczesnych udziwnień, zbędnych do zwyczajnych historii. Wśród środków także znanych nam doskonale - gitara, bas, bębny i klawisz - bo to przelot jest tu najważniejszy.



Najpiękniejsza prostota kryje się jednak w samych piosenkach. Jak w mojej ulubionej North Pole, klasycznie prowadzonej przez melodykę prostego bicia akordów. Zwyczajna historia, której niepewność podbija rześki zwrot w refrenie i łagodzący klawisz Hammonda. Jedna z tych życiowych spraw, która nie poruszy instytucji Jacka White'a, bo co miałoby go obchodzić polskie dziewczę dying in the living room to the music from America so proudly universal, that they like to call it soul? Są w moim świecie ważniejsze rzeczy niż zbawianie gitarowego soundu i potrzebuję do tego wyciągniętej znajomej dłoni. Zanim Julia Marcell zawojuje pół świata i zabierze się za Sprawy Muzyki, miło że pamięta o smutnych-nudnych fanach pisząc piosenki, które wciąż jeszcze możemy przyjąć jako własne.



(takie tam, rodzinne)


PS. Dwa pierwsze zdjęcia zrobiła margo, którą serdecznie pozdrawiam podobnie jak Szczotka i Julię (nie, nie tą Marcell), z którymi miałem przyjemność partycypować w koncercie.

niedziela, 23 listopada 2014

WROsound: This city's rhythm kills me (II dzień)



Drugie dzień WROsoundu naznaczony występami pełnych zespołów instrumentalnych rozpoczęło Kristen. W obrębie swojej gitarowej kategorii (choć może powinienem napisać "niszy") są to najbardziej utytułowani zawodnicy, co w doskonałym stylu udowodnili na scenie Impartu. Doświadczenie, zgranie, lub/i lata znajomości podblijały precyzję ich piosenek na iście profesorskie poziomy alternatywne. Jednocześnie to luz, swoboda i niewymuszona inteligencja pozwalały na głośnościowe ucieczki i sympatyczne numery jak zaskakująco przebojowe Music will soothe me. Gdzieś między gitarowymi efektami brykał sobie mały Tadzio (najmłodszy z Rychlickich), a Michał Biela odszedł od mikrofonu, aby a'capella zwrócić się do kameralnej sali pirackim zawołaniem o The Secret Map. Świetny, przyjemny koncert - tylko i aż tyle.



Bardzo fajne klimaty gościły na występie MiloMailo, chociaż była to impreza na której znalazłem się trochę przypadkiem. Melodyjne rapsy z regową pulsacją nie są moim gatunkiem, ale dałem się porwać dźwiękom ekipy Ridim Bandits. To prawdziwy kolektyw - czuć było pozytywne wibracje zachodzące pomiędzy członkami grupy i autentyczną radość ze spotkania zaproszonych przyjaciół - Asi Kwaśnik i GPD. Te wszystkie gatunkowe "przekazy" i "energię" zwykłem traktować nieco z góry jako frazesy wstawiane w miejsce pustych melodii, ale tego wieczoru i tak przyjęły mnie z otwartymi ramionami.



Peter J. Birch przyzwyczaił nas do tożsamościowych dylematów, ale akurat w muzyce niespójność ideologiczna nie powinna być dogmatem (inaczej niż w literaturze, za co dziękujemy Zadie Smith). Czym innym jest ciekawa różnorodność, a innym permamentna niepewność. Co więcej, sytuacja taka irytuje samego słuchacza, który spodziewa się folkowej melodyki, a dostaje grandżowe popisywanie się fajnym wzmacniaczek. Sympatycznie, że Piotr B. umie grać też na akustycznym zestawie Boba Dylana, ale nie widać w tym logicznego układu - także instrumentalnego, bo w sobotę The River Boat Band grali bez klawiszowca. Tego wieczora ładne ustępy i malownicze migawki nie zdołały niestety zaintrygować piosenkoopowiadaniem.



Breslaux zagrało najkrótszy, ale zarazem najbardziej intensywny koncert WROsoundu. Wcale nie przesadzali obiecując błyski i muzyczne fajerwerki, gdy w wybuchowej atmosferze (podświetlonej na czerwono) galerii ImpArt zdetonowali brzmieniową bombę. Nieprzerwany, nieugaszony set podejmował kolejne rytmy i style. Brawurowa operacja na żywym organizmie, bo komputer faktycznie był tylko podkładem do przeszywających dźwięków saksofonu Witolda Sikory i uderzeń perkusjonalnych padów Pawła Kawłaka. Czas prawie 1 morrisseya (20 minut) okazało się idealnym formatem dla ich występu - trudno byłoby dłużej utrzymać napięcie i zaparty dech w piersiach.



Krótką chwilę zaczarowała moin moin, songwriterka z Czech. Przez dwie piosenki przemyciła duszny klimat groźnych ballad PJ Harvey i niepewność głębokich tonów. Jej zimny spokój był ciszą przed burzą, która miała nadejść z jej bardziej elektrycznymi kolegami.



Na Pure Cityzen było głośno. Zresztą zgodnie z oczekiwaniami, bo dla czeskiej kapeli hałas nie jest środkiem, a celem. Na pewno nie chodziło o fetyszyzację wzmacniacza (jak u wspomnianego Piotrka); wręcz przeciwnie - cudowne gitary, Fendery i Gibsony rzucane były na podłogę z oburzającą złością. Ich piękne korpusy obijane były bez cienia lityości, a świętokradztwo kwitował jedynie głuchy zgrzyt. Brutalnym scenom muzyków towarzyszyły iście apokaliptyczne obrazy z projektora wyświetlane nad widownią i to do niech dążyły sprzężenia utworów. Występ był naprawdę ciężki - zarówno gatunkowo, ale też niełatwo było się zmierzyć z tak masywną ścianą dźwięku. Warto było podjąć to wyzwanie.



Największy hałas wzniesiono jednak na cześć Waldemara Kasty. Legenda wrocławskiego hip-hopu wróciła na scenę po latach nieobecności. Przyjęcie okazało się być więcej niż entuzjastyczne – wypełniona po brzegi Sala Teatralna Impartu bujała się w rytm rapowanych wersów. Cóż, ja także - zdradzę wam, że pół życia czekałem na chwilę kiedy mogłem razem z publiką krzyczeć Hip - HOP!!! Żadna tam beka z rapsów, tylko fantastyczna zabawa. Oraz wielki szacunek dla samego KASTY, który technicznym mistrzostwem i nienaganną dykcją zjada większość znanych osobowości scenicznych. Najwyższy poziom muzyczny zapewniła ekipa Electro-Acoustic Beat Sessions – równorzędnych gwiazd tego wieczoru i wspaniałych muzyków, których solówki zachwycały nawet tych, którym z hip-hopem nie jest po drodze. Robili co chcieli przerzucając się kwitami i samplami, a solówki występowały tak często i tak widowiskowo jak u jakiegoś Wojtka Mazolewskiego. Opowiadamy legendy o nadmorskich składach jazzowych, a dla mnie to EABS jest taką nową gwardią - najlepsi z muzyków Dolnego Śląska bawiący się dźwiękiem, konwencjami i jazzem, jazzem właśnie!




To właśnie koncert Kasty może stać się dumnym symbolem idei całego festiwalu – lokalna legenda łącząca swe siły z młodymi utalentowanymi muzykami. Nieoczekiwany powrót specjalnie dla publiczności WROsoundu. Zderzenie gatunkowe przywołujące uznane dokonania, ale przedstawiające je w zupełnie innym, świeżym świetle. Perfekcja brzmieniowa i wykonawcza muzyków. A przede wszystkim – świetna zabawa łącząca wszystkich miłośników dobrej muzyki i pokazanie czegoś zupełnie wyjątkowego, co mogło się wydarzyć tylko na tej scenie.