background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

środa, 13 sierpnia 2014

OFF : 2/3 I see the planets spinning faster


(Uff, jak gorąco! Autentyczne zdjęcie prawdziwej OFFowiczki, której nie straszne były zwrotnikowe upały na sobockiej katowickiej ziemii).

Drugi dzień OFF Festivalu przypomniał o upływie czasu - jest to przecież IX edycja tej fantastycznej imprezy. Pewne różnice metrykalne artystów miały znaczenie dla przekazu, ale nie ma mowy o podziale na staruszków i młodzieniaszków, ale chodzi bardziej o doświadczenie i zgromadzone przeżycia, którym dzielili się z publicznością.

Młodością tryskał Bobby the Unicorn. Na scenie Trójki wszędzie było go pełno, kiedy lawirował z nerwem między raczej statycznymi sidemenami. Mogliście już u mnie przeczytać, że w repertuarze ma bardzo dobre piosenki, a ta Utopijna maszyna na żywo rozkręca się jeszcze bardziej. "Wilk" brzmiał w refrenie jak soczysty "Wir" czy angielsko złowieszczy "fear" i nawet ballady utrzymywały się mocno na ciężkich strunach gitary. Musi być coś w tym chłopaku skoro używając ledwo podręcznego akustyka porwał cały namiot fantastycznym zakończeniem Dużych Drzew. Nie będzie słychać tego tak dobrze na studyjnym nagraniu, ale refren tej nadspodziewanie pulsującej piosenki był jednym z najbardziej przebojowych momentów całego festiwalu.

Znany i lubiany wśród fanów alternatywy Jacek Lachowicz przybierając nową artystyczną postać L.A.S.a Siwe kosmki brody 40-latka występowały jako oznaka czasu mijającego także dla dojrzałej już polskiej sceny alternatywnej (wysokie czoło Rojasa to temat na inną opowieść...). Rozświetliły się one jednak szerokim uśmiechem pełnym entuzjazmu i zwyczajnej sympatii. Lachowicz nosi się z rozbrajającą swobodą - kiedy uprzejmie wita się z publicznością przestajemy się bać jego długiej czarnej szaty Kaszubskiego Szamana. Nie przyszedł tu udawać, ani robić min na pokaz. Nie potrzebuje też uznania i poklasku gawiedzi. Na tle jego stateczności tym dokładniej było widać braki The Dumplings - jego podkłady byłe pełne treści i jakby przy okazji tylko akompaniując melodii leciały tam gdzie chciały wprawiają w ruch także konary drzew. Teksty być może nieco pretensjonalne, ale afirmujące życiową przestrzeń - w pewnym momencie pomyślałem, że gdyby dołożyć do tego Piasek i popowe dęciaki otrzymalibyśmy coś w rodzaju codziennego Budzikom Śmierć. Tak przyjemny był to koncert, jednak do pełni szczęścia brakowało mi widoku drzew zza Sceny Leśnej - ktoś nierozumny zasłonił jej cały tył czarnymi płachtami.

Do L.A.S.a świetnie pasuje cytat z Candelarii Saenz Valiente (która grała w tym samym sobotnim czasie na scenie mBanku ze swoim Pictorial Candy) przytoczony w wywiadzie przez Jerza Igora : "że pewne rzeczy zaczyna się robić po trzydziestce". O naturalnym biegu rzeczy zgodnie z którym chłopaki dorastają do założenia rodziny i sadzenia drzewa pisałem przy okazji motywów nagrania Małej Płyty. W tym miejscu muszę zdradzić się z pewną słabością - uwielbiam słuchać jak stroją się orkiestrowe instrumenty. Zbig Wodecki miał słuszne obawy co do letnich festiwali - są pełne zgiełku i hałasu. I właśnie ta nieprzystająca delikatność żywych instrumentów jest dla mnie szczególnie ujmująca, wprowadza bowiem ożywczy powiew prawdziwych, a nie prądowo wzmocnionych dźwięków. Mimo, że niewielki namiot Trójki pomieścił aż 10 Muzyków, ich zdolności były wykorzystane w odpowiednio oszczędny sposób. W ukołysaniu się do snu mojego wewnętrznego Królewicza przeszkadzało mi niestety dokuczliwe ziarenko nudy. Katowicka ziemia mogła być przecież jeszcze milszym muzycznym posłaniem.

Kobietą, od której,doznałem największego rozczarowania okazała się niestety Xenia Rubinos. Ja dałem jej swe serce na łamach tego bloga, a ona dała słaby koncert. Nie mogę jednak być tak bezlitosny w obarczaniu winą, bo z całych sił próbowała nadrabiać młodzieńczą energią. Wydaje mi się, ze zabrakło po prostu synchronizacji. Rozkminiając Magiczne Tryksy zwracałem uwagę na kluczową rolę przeszkadzajek rytmicznych, które muszą być w punkt skalibrowane z energią wokalną Xeni. Być może w mniejszym namiocie wyglądałoby to zupełnie inaczej, bo w takiej sytuacji wystarczyłby ten metr mniej dystansu między nią a perkusistą, aby połączyć ich wspólnym rytmem. Na Scenie Leśnej rozchodziło się to samopas na wszystkie strony rozsiewając hałas głuchych i meczących uderzeń klawiszy oraz tępej perkusji.

"Jeśli to pamiętasz, to miałeś zajebiste dzieciństwo." Mister D. to dla mnie przede wszystkim świetny, żyjący performans socjologiczny. Fascynująca jest obserwacja koncertowej publiczności - kto w jakim wieku i w jaki sposób reaguje na określone nostalgie (bazarowe elektro, osiedlowe hiphopy, żabkowe dylematy), .Wiemy już, że śmieszne teksty Masłowskiej są czymś znacznie poważniejszym niż zabawa sloganami Polski B, ale powielanie recenzenckiej kliszy pt. "to nie muzyka jest najważniejsza" jest równie krzywdzące. Szczególnie dla Kuby Wandachowicza, który po dziwnym przyjęciu ostatniego dla CKOD Planu Ewakuacji znalazł wreszcie miejsce gdzie może praktykować bardziej po*ebane elektroniki. Na koncercie to on był faktycznym Misterem tego projektu- rapuje ze zręcznością Żulczyka, a jego basówka jest tak posępna jak skup 24-ha Europalety. Toż to dwoje największych ideologów Generacji Nic! Ach, gdyby tak wkurzyli się nie na żarty i spróbowali czegoś bardziej realnego w stylu nie wiem, polityki? (PS. Kinga Rusin jest na Woodstoku).




Omawiając społeczne niuanse Masłowskiej minąłem początek koncertu Franka Fairfielda. Gdy wreszcie zebrałem się w stronę Sceny Eksperymentalnej, trafiłem do cichej sypialni, w której dwóch kumpli ćwiczyło swoje ballady z bandżo na kolanach; ten pojedynczy mikrofon faktycznie mógł być przecież zaimprowizowaną szczotką czy fantazyjnym stojakiem. I kto by pomyślał, ze taki chłopak jednym szybszym pociągnięciem smyczka zamieni namiot w hamerykański saloon tętniący i tupający do klasyków country? Bez wzmacniaczy czy perkusji wszyscy momentalnie ruszyli do wspólnych podskoków i obrotów, bo rozbrajająca prostota tej muzyki sprawia, ze jej silą trafia wprost pod ich nogi. Na takie westernowe tempo nie był przygotowany chyba sam Frank, bo w rzucanych spod wąsa żarcikach słychać było radosne, pobłażliwe niedowierzanie "that wasn't that good, yeah". Też bym nie uwierzył tak łatwo w dwóch ulicznych grajków, ale i ja tam z gośćmi byłem, whisky i skrzypeczki w pieśni sławiłem.



Mam problem z koncertem The Notwist. Wszyscy chwalą za różnorodność i nie mogę się z tym nie zgodzić. Mówią o zachowanych nastrojach i też muszę przyznać im rację. Ale nie zmienia to faktu, że spodziewałem się większej ilości gitarowych snujów. Zawsze akceptuję poszerzanie pola melodii refleksyjnymi eksperymentami, ale w tym przypadku miałem dość niekomfortowe wrażenie, że forma piosenki jest tylko pretekstem do łamania elektronicznych rytmów. Za bardzo odlatywali mi w tych swoich dżojstikach i programatorach, a może to ja zbyt łatwo gubiłem wątek z nieznajomości ich utworów? Były tam przecież fascynujące realizacyjnie wątki wykonania koncertowego, z którymi spotkałem się po raz pierwszy jak wspomniane pady, czy wibrafon. Widzieliśmy na pewno zespół dojrzale ukształtowany, w swojej najlepszej formie, doskonale świadomy mieszających środków i panujący nad nimi z potrzebną profesurą. Wiem czego na pewno mi zabrakło - przepięknego Gloomy Planets. I chociaż wieńczące Gravity godnie nawiązywało do zamglonych planet i świecących punkcików, to jego tajemnica obejmuje całkiem inną, nie tak życiową skalę.

Muzycy zespołu The Jesus and Mary Chain podobnie jak dzień wcześniej Neutral Milk Hotel nie wyrazili zgody na kamerowanie ich wizerunku. Śmiem twierdzić, że intencje Anglików nie były tak szczytne jak dziwaków z Luizjany - podejrzewam, że nie chcieli po prostu wystawiać swoich pomarszczonych przez ząb czasu twarzy na większy widok. Zamiast nich na telebimach zamieszczono staroświecką planszę z nazwą zespołu, żywcem wyjętą z kasety VHS archiwów ejtisowego VH1. Lecz wehikuł czasu nie zabrał ze sobą publiczności i rozdźwięk czasowy był aż nadto odczuwalny. Występ był tak mało porywający, że istniało prawdopodobieństwo pomyłki Doliny Trzech Stawów z Doliną Charlotty (lokalizacji Festiwalu Legend Rocka). Teoretycznie wszystko grało - wciąż dobre piosenki były wykonywane we właściwy sposób, a każdy dźwięk tkwił na swoim miejscu. Co z tego, skoro nijak nie byłem w stanie się przejąć plakatową wielkością headlinera. Nie aspiruję do bycia specjalistą od rocka lat 80tych, ale wydaje mi się, że bracia Reid nie przeszliby do legendy gitarowego hałasu grając tak sobie. Więcej sprzężeń niż wykonanie Just Like Honey wywołał we mnie masowy fitness pana Roberta po lewej stronie sceny (pozdrawiam serdecznie współperformerów!)


1 komentarz:

  1. Świetnie się to czyta :) Zacznij pisać na większą skale, nie tylko na blogu :) Dzięki za "Nie nadaję się do cyrku" ! ( oczywiście nie znałam ;c)
    A Masłowska, no cóż, mam słabość do jej opowieści: trochę o Polsce, ale bardziej o sobie i krzywych zwierciadłach, w których wszystko jej się odbija :)

    OdpowiedzUsuń