background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

wtorek, 19 sierpnia 2014

OFF : 3/3 I always cry at endings



Swoje aspiracje zostania następcą mistrza katowickiej ceremonii, Artura Rojka potwierdził młody songwriter Patrick the Pan. Piszę "potwierdził", bo wcześniej supportował dyrektora podczas jego solowej trasy koncertowej. Nie chcę używać tak uproszczonych analogii, których źródłem jest raczej zarządzenie wspólnej wytwórni, ale i bez tego widać między nimi pewne podobieństwa, głównie charakterologiczne. Obaj nad staranną stylówę klasycznego, pewnego siebie frontmena przekładają uprzejme wycofanie; nawet w bezpośredniej konferansjerce jedną nogą zostając w odczuciach piosenek. Obaj także muzycznie upodabniają się do Tomasza Jorka, gdy do hałasu wkręcających się gitar wlewają wysokie i czyste piski wokalu. Bo po Patricku nie spodziewałem się tak zdecydowanego, elektrycznego koncertu. I nie jest to raczej tymczasowa taktyka obliczona na niesprzyjające refleksji festiwalowe sety, ale faktyczna siła emocji pragnących wydostać się z głośników.

Byłem na koncercie Eric Shoves Them  in His Pockets, ale szczerze mówiąc mało z niego zapamiętałem, bo zauważyłem w tłumie Misię Furtak i tak jakoś... no wiecie... rozumiecie...


Jonathan Wilson potwierdził natomiast, że od bluesa do folkowych jamów gitarowych prowadzi nie tak znowu daleka droga. North Karolajnowe zagrywki wyluzowanych gitar świetnie pasowałyby do "Trzech Wymiarów Gitary", w których Piotr Baron aksamitnym głosem zapowiedziałby 7 minut solówkowych wynurzeń. Które, powiedzmy sobie szczerze - zbyt wielkiej treści to one w sobie nie miały. Jak na nawiedzonego włóczykija zaprawionego przez barowy los przystało, Wilson z lubością powtarzał kolejne czerstwe wysokie struny pozwalając kumplowi na wymyślne pasaże, którymi okrążył tonację. Dokładnie. Dookoła. Tak uparcie zaprzeczał piosenkom, że nie usłyszałem tak wyczekiwanej przeze mnie melodii Love to love. Chyba najbardziej znaczącym momentem występu było zdjęcie okularów przez lidera, który nagle okazał się być człowiekiem - kretem (miał naprawdę śmieszne półoczy, serio). Niemniej jednak muszę przyznać, że koncert odbywał się o idealnej porze - zachodzące popołudnie, pewne zmęczenie atrakcjami festu sprawia, że sprawdzone dźwięki gitary - nawet nieprzyzwoicie ograne - mają swój niezaprzeczalny urok.

WOR to Warszawska Orkiestra Rozrywkowa składająca się z najznamienitszych osobowości środowiska Lado ABC. Nietuzinkowe spojrzenie na muzykę w wykonaniu owych postaci świetnie zdradza się na tle płyty Becka, którą odtwarzali w lebiwe niedzielne popołudnie. Song Reader został bowiem pierwotnie wydany wyłącznie na najbardziej analogowym nośniku - papierze, a dokładniej w formie partytury. Zapisane zostały wyłącznie nuty, aranżacja to tabula rasa. Był to więc wymarzony materiał do harców ekipy Maccia Morettiego. Utwory Becka Hansena zawsze pozostawiały pewien przelot, wolną przestrzeń i WOR także nie zapełniali zbyt skwapliwie, gorliwie tego luzu. O kumpelskiej swobodzie warszawskich szpeców niech zaświadczy to, ze dopiero pod koniec występu uświadomiłem sobie, że na klawiszach gra Ten Marcin Masecki. A nawet jeśli ktoś nie byłby szczególnie zainteresowany melodyjnymi pioseneczkami Becka to jak zawsze na OFFie wydarzeniem staje się samo pojawienie się Maccia Morettiego, który tym razem zaprezentował swoje szoł siedząc za perkusją. Pewnie zbyt czesto używam w swoich relacjach prostego jednak określenia "fajnie", ale o to chodzi w letnich festiwalach. Na występie WORu świetną zabawę miala i publiczność i sami wykonanwcy.

Mam dosyć wspomnień, z trudem ogarniam własny dom. Mimo wystarczającej ilości problemów z organizacją OFF Festivalu Artur Rojek wziął sobie na głowę jeszcze jedną kłopotliwą sprawę - prezentację solowego materiału z pierwszej sygnowanej swoim nazwiskiem płyty. Podjął tym spore ryzyko wystawiając się na ostrzał hejterów (wiadomo, zapchany toi toi na polu - wina Scumbaga Rojka) i takich malkontentów jak ja, nieprzekonanych co do wartości płyty i podrażnionych manierą dyrektora. A jednak wygrał. Chociażby perfekcyjny przygotowaniem - świetnie połączył tradycyjne gitary z elektronicznymi rytmami tak, że nawet najbardziej przesłodzone utwory jak Kot i Pelikan zyskały przyjemną pianinową pulsację. Byłem jak najfanjniej zaskoczony tanecznym potencjałem tych piosenek, modne syntezatorowe hooki pojawiały się najmniej spodziewanych momentach. Pod względem technicznym zebrał naprawdę świetny zespół (min. piękna dama grająca na klawiszach także u Brodki) i "Artur Rojek" to obecnie jeden z najlepszych koncertowych wykonawców w tym kraju. Ale ujął mnie nie tylko wykonawczym profesjonalizmem - były też krótkie momenty wzruszenia. Drastyczne przesłanie Beksy zrównoważyli specjalni goście - grupka absolutnie uroczych dzieciaczków, która razem ze swoimi dziadkami (chór starszych po drugiej stronie Artura) śpiewała refren utworu. Nazwiecie to banałem, ale zdobyły one serca całej publiczności i ze wzruszenia także Rojasowi załamał się głos na początku drugiej zwrotki. Jeszcze piękniejszy fragment nastąpił w czasie hitowych Syren gdy powietrze rozbłysło niezliczonymi ilościami konfetti (oczywiście z logo Artura Rojka). Ktoś na U2forums zauważył, że "to bardziej koldplej niż Flaming Lips" i tak, właśnie o to chodziło! Przyznaję, poszedłem w sukurs i obraziłęm smutne osobiste przesłania tekstów traktując koncert jak ciepłą imprezę pożegnalną tegorocznego festu. Sam Artur gestem dobrego wujka robiącego niespodziankę wystrzelił sreberka po słowach Nie chciałbym bez ciebie żyć. A my możemy chyba uznać, że było to adresowane do nas, do OFFowej społeczności, prawda. My też dziękujemy panie dyrektorze. 

Kto przegapił koncert Slowdive, przegrał kosmos - tak nieziemski był to występ. Warunki były wprost idealne, aby wzbić się aż na Soulvaki Space Station - dysponowaliśmy chyba najlepiej nagłośnionym koncertem jaki pamiętam na OFF Festivalu. Bo dźwięk był tu wszystkim, to brzmienie gitary, które rozlewało się po całej Dolinie Trzech Stawów Nabierało niemal fizycznej postaci, gdy zamykaliśmy oczy zatapiając się w plastycznej magmie strunowych sprzężeń. Ich drgania były tak namacalne, że kołysałem się na ich strunach. Mogłem sięgnąć i zaczerpnąć z dźwięków, bo nigdy wcześniej nie wydawały mi się one tak realne. Uświadomiłem sobie, że to wszystko czego oczekuję od brzmienia gitary elektrycznej, ten charakterystyczny falujący ruch gryfem, który porusza uderzany akord. Bujanie gitarą jest wszystkim co się liczy, obrazy fal dźwiękowych mają ich postać. To tak jakby ktoś wziął delaye The Edge'a i zwielokrotnił ich moc na jakimś turbowzmacnianiu. To nie były piosenki, to były przeżycia. Soniczny absolut, w którym rozprzestrzeniłem się i uleciałem na milion kawałków. W kosmos. 



Ten wysoki chłopak na koncercie Belle & Sebastian wygląda na 24 lata, ale nie nazwałabyś go mężczyzną. Być może dlatego, że jest zbyt chudy i za często się uśmiecha pełen niezrozumiałego entuzjazmu. Podobnie jak niemęskie i brr...miłe pioseneczki Belle & Sebastian. Co zrobić, skoro pokrywają one niemal całkowity horyzont jego zainteresowań - dziewczyny i kłopoty. Jeśli przez "dziewczyny" rozumiemy ich brak, kłopot z brakiem dziewczyny, ale one zawsze gdzieś są, w godzinach straconych na wzdychaniu (do nich) czy oczach zepsutych na podziwianiu (ich postaci). Ale tym razem, przy dźwiękach dansingowych przebojów dobiegających ze Sceny Głównej akurat taniec - kolejna niemęskość, z której był ulepiony - był akceptowalny społecznie i genderowo. Wszyscy tańczyli, nie dało się zachować pozycji innej niż wirującej dookoła. Tak się składa, że tancerzem jest akurat świetnym i wśród partnerek (wyłącznie tanecznych, oczywiście) panuje co do tego przyjemny konsensus. Czy jest lepszy sposób zakończenia OFF Festiwalu? Zabawianie koleżanek i tańczenie nareszcie z kimś, zamiast umownego podskakiwania w słuchawkach w samotnym domu. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że do ideału jeszcze troszkę brakuje. Bardzo lubi te niewątpliwe urocze koleżanki, Klaudynki też są dla niego sympatyczne, ale... no właśnie. Znamy się. Chciałby poznać kogoś innego, ukraść choć jeden taniec nieznajomej piękności. Ale koncert nie jest na szczęście odpowiednią chwilą na takie marudzenia. Świetnie się bawi, jest cudownie, radośnie i rytmicznie. 
Nagle wzrok koncentruje się na kimś innym. Kogoś kogo nie zna, a kto jest jest bardzo ładny. Pojawia się dziewczyna, która też lubi dziwną muzykę i miłośnie buja się do niej w tym samym rytmie i brzmieniu co on. Więc czego jeszcze trzeba, carpe diem, chwytaj dzień, bierz ją chłopaku. Poprosił ją do tańca, uśmiechnął się miło. With a winning smile, the boy / With naivety succeeds. I zgodziła się. I tańczyli. Jak boksujące kangury. Problemy z dziewczynami rozwiązane w ekstatycznym i melodyjnym tańcu. Idealny plan nie tylko na OFF Festival, ale z przyjemnością zapisałby go na resztę życia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz