background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

sobota, 9 sierpnia 2014

OFF: 1/3 Sweet dreams sweet cheeks


(fot. Dawid Charlimoniuk, ukradłem stąd)

Godnie żegnając się z OFF Festivalem 2014 przedstawiam dokładną relacją z pierwszego dnia imprezy.
Oto co działo się w piątek, 1 sierpnia.
Dzisiejszą relację sponsoruje zwrot "starać się", bo faktycznie piątkowi artyści bardzo mocno chcieli zagrać dobrze dla katowickiej publiczności. Wydaje mi się to tylko jednym z dowodów na dojrzałość i wysoki poziom festiwalu, który okrzepł i stał się naprawdę poważnym wydarzeniem o zasięgu międzynarodowym.

OFF szczęśliwie pozostaje najbardziej szalenie zróżnicowanym festiwalem w Polsce, ale jego rdzeń zawsze stanowić będą gitary. Kolejną głośną kapelą ze stajni legendarnej wytwórni Sub Pop która rozpoczęła dla mnie katowicką imprezę jest jest Lee Bains III. Widać było, że tych czterech chłopaków ze wszystkich sił stara się zrobić hałas i było tak fajnie, że nawet ja doceniłem ciekawe podcięcia rytmu przez perkusję. Chociaż to nie moja muzyka i mogę tylko powiedzieć, że było "spoko".

W wywiadach nad modnego Openera wyżej stawiają OFFa i porównują się do AlunaGeorge mimo, że nie są jeszcze tak znani w Polsce. Widać, że The Dumplings kierują się w jak najbardziej słuszną stronę mocno starając się czerpać z jak najlepszych wzorców. Niestety jest to wciąż nieco bezrefleksyjne naśladownictwo. Wokalistka jest już urodziwa dziewczyną swobodnie osiągającą wysokie wokalizy (miło skojarzyła mi się głosowo z Izą Lach), ale jej zachowanie na scenie nazwałbym monotematycznym. Podobnie beatmaker - ten też podpatrzył ze trzy pozy na jutubie stylowo prezentując je na scenie. Muzyka duetu jest całkiem przyjemna mimo widocznych szwów łączących tylko najpotrzebniejsze elementy. Powodem tego wszystkiego jest oczywiście młody wiek wykonawców, ale trudno oczekiwać, żeby mieli już tak rozwiniętą osobowość. Wymarzone doświadczenia na głównej scenie OFF Festivalu na pewno jednak zostawią w nich slad, który z czasem pomoże zrobić z nich ciekawszych artystów.

Jeśli chodzi o Los Campesinos!, mógłbym zacząć pisać o kwestiach muzycznych czy innych bardziej lub mniej profesjonalnych aspektach, ale w przypadku indie Power popu jego prawidłowe działanie musi skutkować tylko jednym - świetną zabawą. A tej na pewno nie brakowało. Pani obsługująca klawisze ze słodko zmartwioną miną próbowała naprawić syntezator, a charyzmatyczny wokalista starał się dokończyć pointę swojego sit-downu. Jej starania zostały nagrodzone, bo oprócz działającego instrumentu zdobyła także (ode mnie) tytuł najfajniejszej dziewczyny OFFa 2014 portalu "Jaram się śpiewającymi laskami". Jej zmęczony uśmiech był dla mnie najlepszą nagrodą w tym skaczącym szaleństwie przebojów nie tylko z pierwszej płyty. Na koniec podążając tropem mojej interpretacji Hold on now, youngster... wszyscy członkowie zespołu bohatersko wspięli się na stojące odsłuchy spektakularnie dyrygując hymnem młodości każdej serii: One blink for yes, two blinks for no. Sweet dreams sweet cheeks we leave alone.



Lyla Foy wyglądała jak jedna z zagubionych sióstr Lisbon dotkniętych Przekleństwem niewinności. najmniejsza ze scen jeszcze bardziej potęgowała intymne zamknięcie się w sobie, dla którego ucieczką znowu okazały się piękne piosenki. Także te z wcześniejszcy, bardziej przydomowych EPek wprowadzały duszny nastrój - nie tylko - dziewczęcego bycia samemu. Miałem szczęście stać akurat w takim mijescu, że twarz nachylającej się do mikrofonu Lyli zasłaniała wiązkę jednego ze scenicznych reflektorów tworząc swego rodzaju aureolę wokół jej głowy. Zbliżająca się do śpiewu Lyla zasłaniała zimne światło rozświetlając nastrój kolejnymi i kolejnymi tkaniami strun gitary. (jeden z najpiękniejszych koncertowych obrazków).

Pewnie to seksistowskie, ale Kobiet nie ocenia się zazwyczaj zbyt surowo, zbyt dokładnie. Przecież pomiary z linijką i odważnikiem w ręku są jak największym faus pax jakie można sobie wyobrazić. W podobnym tonie do pójścia na ich koncert zanęcił mnie klimat muzyki tego zespołu, o którym nie będę się może powtarzać, bo legendarny Marcello oczywiście znowu zabrzmiał tego wieczora. Świętowano bowiem 10 rocznicę wydania debiutanckiego albumu nadmorskiego kolektywu, do którego okazyjnie dołączył jego pierwszy producent Maciej Cieślak. Wszyscy sumiennie starali się oddać klimat falującego wyluzowania - z wyjątkiem Ciślaka własnie. On zwyczajnie tego nie musiał, bo uosabiał to uczucie; zbyt fajne, aby dało się je tak łatwo uchwycić. Ćmiąc długiego peta zwisającego z ust nad psychodelicznymi solówkami klawiszy.





Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou dali chyba najfajniejszy koncert OFFa! Nie kumam niestety tak dobrze afrykańskiej muzyki, ale pokuszę się o stwierdzenie, że żadna inna nacja nie potrafi tak bawić się rytmem, trąbkami, basem, obrotami, zaśpiewami Afrika Africa i muzyką w ogóle. Jak śpiewa bardziej znana wokalistka hips don't lie i faktycznie - nie dało się ustać w miejscu (czego dowodem był spontaniczny pociąg kursujący pod sceną). Powinienem poznać Afrobeat tym bardziej, że odkrywając rąbek jego czarnej tajemnicy zupełnie przepadłem w rozumieniu nawet podstawowych rytmów. W pewnym momencie jeden z frontmenów zaintonował jakiś zaśpiew zupełnie nie pasujący (mi) do bicia bębnów. Gdy w słowo wszedł cały zespół, gitara basowa (pewnie najlepsza na festiwalu) tak poprzestawiała interwały taktowe, że wszystko znalazło się oczywiście na swoim miejscu. Za takie rzeczy kocham ten festiwal - nigdzie indziej nie zaproszonoby takiej ekipy, bo jest tylko "ciekawa". Ja jednak o wiele bardziej wolę posuwiste pląsy od mechanicznego skakania do modnych bangerów.




Neutral Milk Hotel starali się, aby ich przekaz filozofii życiowej pozostał jak najbardziej zgodny z prezentowaną muzyką nawet w dość niesprzyjającej temu scenerii letniego festiwalu (średniej wielkości) . Żadnych zdjęć, żadnych nagrań, żadnych komórek. Żadnych kamer - także tych na scenie, więc telebimy pozostały zaciemnione. Dla niektórych odbiorców te zabiegi mogły się wydać zbyt radykalny, bo na scenie zabrakło także jakiegokolwiek wzmacniaczy do instrumentów. Nawet solówki grali na pile, na wskroś akustyczny koncert. Mozża na nich narzekać, że bez elektrycznego kopa było zbyt spokojnie, ale nie da się nie przyznać im racji. Ten wizerunek nie jest hipsterską modą, ale wyrazem prawdziwego zaangażowania, które przebijało się ze sceny. Opłacało się przypomnieć tak archaiczną formę muzykującej trupy balladujących wędrowców. W pewnym momencie po prawej stronie sceny doszło bowiem do przedziwnego, niemal mistycznego zjawiska, gdy grupa ludzi połączyła się w dziwnym tańcu. Wszyscy powtarzali te same ruchy swojego guru, który upodabniał swe dłonie to do miecza, czy do falujących konarów drzew. Razem z rytualną żarliwą muzyką zbierali pierwotną energię gdzieś z kosmosu.

PS. Nagrania ukradłem od Bloody Bootlegs

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz