The Stubs
Festiwal rozpocząłem tak jak rok temu, w najlepszy możliwy sposób - szybkimi, rześko rock' n' rollowymi gitarami. Z tym że wtedy Lee Bains III grali Sub Pop, a teraz The Stubs grało Antenę Krzyku. Obie wytwórnie specjalizują się w klasycznych hałasach opartych na kolektywnej pracy gitar i perkusji. Tylko na rozgrzanie, raczej nie puszczę tego w domu, ale mają coś co wybija ich z tabunu kolejnych garażowych kapel - fantastyczny bas rozprowadzający riffy z ogromnym znawstwem i zbyt dużą inteligencją i zbyt dużą inteligencją, żeby miała się marnować w zwykłym zespole. Tutaj robi im tak potrzebną różnicę, obowiązkowo wymaganą na OFF Festivalu.
Pablopavo i Ludziki
Halo, tu Pablopavo dzwoni do ciebie ze snu. Wers ten powracał jeszcze do nas później w najmniej oczekiwanych momentach odbijając się głuchym echem od festiwalowego życia. Jest to pewnie dowód wyrazistości i charakterystycznej tubalności warszawskiego barda, niemniej jednak cały czas fraza ta funkcjonowała jako suche hasło, a nie śpiewna melodia. O wiele ciekawsze niż barwa głosu było za to instrumentarium zespołu Ludziki, z początku opierające się na klawiszu syntezatora zamiast gitary basowej, a obok elektroniki mieszczące bardziej analogową harmonię. Podobnie nieoczywiście przedstawiało się tempo mieszające gatunki - nie tyle muzyczne, co przede wszystkim taneczne. Oczywiście OFF Festival jest ostatnim miejscem, w którym powinno się oczekiwać określonych konwencji utworów, ale warszawski artysta wydał pod tym szyldem takie rzeczy jak 10 piosenek czy Dansingową piosenkę miłosną, tymczasem w setliscie pojawił się i rap i reggae. Wydaje mi się jednak że nie jest to tylko moja wątpliwość, bo ograniczenia głosowe Pablopavo niestety utrudniają typowo piosenkową bogatą melodyjność. Trochę w rozkroku, ale na tak początek fajny odpowiednio spokojny, luzacki, swobodny koncert.
Kristen
Pierwszy naprawdę świetny koncert tegorocznej edycji festiwalu. Widziałem ich już we Wrocławiu, więc jedyną niespodzianką było dla mnie to, że zagrali w przybliżeniu aż dwa razy lepiej niż na WROsoundzie. Oczywiście nie zagrali tam źle, różnica wynika z innej skali wydarzeń, bo OFF pozostaje wyżej dokładnie w stosunku 2:1. A sam zespół Kristen potrzebował właśnie takiego postawienia sprawy - zdecydowanego postawienia na nich jako na gwiazdy Sceny Eksperymentalnej. Swoboda w strukturze utworu jest ich znakiem rozpoznawczym, ale z takim letnim luzem nie byli raczej kojarzeni. Nowo otrzymana pewność siebie biła z każdego przesteru i z każdego przystanku na wciągnięcie transowego motywu. Nawet Music will soothe me, anonsowane w mojej głowie jako największy "przebój" przemknęło przez set nieprzerwalnym nurtem gitarowego groove'u małpując w jakiś sposób Jigsaw falling into place Radiohead. A na sam koniec na Sekretnej Mapie zrobiło się tak miło i czarownie, że wolałem patrzeć na Michała Bielę śpiewającego najzwyczajniej poza zasięgiem mikrofonu niż na Misię Furtak, która stała tuż obok mnie.
Songhoy Blues
Na tegoroczną edycję OFF Festivalu jechałem trochę w ciemno, a przynajmniej nie mając większych oczekiwań; wyszło mi to tylko na dobre, bo miłe niespodzianki są przecież esencją takich imprez. Akurat na Songhoy Blues czekałem najbardziej i lekko się rozczarowałem - był to tylko ciekawy, a nie porywający występ. Nie zagrało to co rok temu u Xeni Rubinos, czyli rytm, który okazał się bardzo monotonny. Perkusista nie korzystał z bogactwa i lekkości bongosów, ale cały czas nabijał to samo tempo. Sytuację ratował gitarzysta przyjmując postawę legendarnego The Edge'a i wygrywając kolejne taneczne dźwięki na wysokich delayach w stylu mistrza U2. Członkom grupy nie można też odmówić zaangażowania, które w niezwykle wyrazisty sposób objawiało się szalonymi pląsami wokalisty. Żywiołowe tańce okazały się bardzo zaraźliwe i radośnie dołączyła do nich cała publiczność. Choć warstwa muzyczna niepokojąco przypominała kolejny europejski zespół, taką dawkę energii można znaleźć tylko w gorącej Afryce.
Mick Harvey gra utwory Serge'a Gainsbourga
Słynny Australijczyk wyszedł ze starcia z twórczością Serga Gainsbourga tak jak śpiewał jego piosenki - po angielsku. Muzycznie był to tylko poprawny występ, nie zaprezentował jakiegoś nowego spojrzenia na nieco znoszoną już elegancję Francuza. Ale kto by się przejmował w taką noc! Gorący letni wieczór idealnie współgra z chłodnymi smyczkami i pięknymi kobietami śpiewającymi piosenki wprost stworzone do uwodzenia. I w tym delikatnym kołysaniu bioder upłynął uroczy niewątpliwie występ. Elegancją gitary akustycznej pana Harveya, który powściągnął muzyczne szaleństwo i rewolucje słusznie kierując się hasłem Pablopavo: ale powieszę gitarę tak jak on na ramieniu, kolejny tani chwyt szepnie coś sumieniu.
Susanne Sundfor
Koncert totalny. Z pewnością najlepszy popowy występ jaki widziałem, w życiu. Choć gitary występowały sporadycznie, gdzieś na drugim planie, brzmienie instrumentów klawiszowych było tak potężne jak na najgłośniejszych shoegaze'ach. Oldschoolowe syntezatory przecinały przestrzeń, a analogowe smugi podkreślała metodycznie podbijająca wychylenia rytmu perkusja. Było kilka sampli, ale wszystkie organiczne; zwielokrotniające skalę użytych środków - przede wszystkim głosu samej Susanne. Za pomocą prostych modyfikacji własnoręcznie, na żywo wznosiła katedry dźwięku wypełnione jej wokalizami. Spektakularne porównania są jak najbardziej na miejscu, bo mapy światła anonsowane przez stroboskopy przenosiły scenę wydarzeń w inny, kosmiczny wymiar; kilka razy musiałem powstrzymywać opad szczęki, dosłownie. A nad całym epickim widowiskiem panowała oczywiście Susanne Sundfor. Była wszędzie - wyginała się w generowanym tempie i napierała przez scenę jak gwałtowna wichura. Patti Smith imponuje siłą charakteru, a skandynawska diva pop wzbudza respekt fizyczną siłą zgniatającą całą publikę zagarniętą linią basu do wspólnego tańca. Odziana w złotą, błyszczącą koszulę i majestatycznie uderzająca w gitarę akustyczną jak żywo przypominała Davida Bowiego wprawiającego masy w szaleństwo muzyki disco tak pewnie i bezbłędnie jak panna Sundfor.
Czułem się wyjątkowo także dlatego, że stałem dokładnie na wprost Niej. Na podwyższeniu wyznaczającym środek sceny i w pewnym oddaleniu, kilkanaście metrów od mikrofonu; taki dystans pozwolił na zrównanie poziomów wzroku i ukrycie się twarzy w cieniach świateł. I naprawdę, nie mogłem oderwać od Niej wzroku, miałem nieustające poczucie, że Ona także nie spuszcza ze mnie oka i w tym połączeniu przeżyłem wszystkie utwory uginając się pod tanecznym rytmem. Tak powinna działać charyzma Wielkiego Artysty - zwraca się bezpośrednio do każdej osoby z publiczności, a gdy wyciąga rękę w bohaterskim geście to wiemy dokładnie, że to właśnie nas ma ocalić, to do nas skierowany jest każdy dźwięk i każde słowo piosenki poruszającej nie tylko niebo i ziemię,ale przede wszystkim - nasze serca.
Colleen Green
Wiadomo, że jaram się śpiewającymi laskami, nie ma co więc ukrywać, że nie zawsze chodziło mi o piosenki, a o samą Colleen Green. To wrażenie odklejenia rzeczywistej postaci od zarejestrowanego na albumie artysty tylko spotęgowało się na Scenie Trójki. Na realności zyskał przede wszystkim dźwięk gitary - w studyjnym nagraniu schowany wśród plastikowych automatów perkusyjnych, uwolniony podczas koncertu nareszcie głośno wybrzmiał w całym namiocie. Najważniejszy jednak był fakt, że realnych kształtów nabrała wreszcie Colleen Green. Dwuwymiarowy cover art z albumu zyskał nie tylko ładną buzię, ale przede wszystkim gesty, słowa i decyzje. Te wszystkie odzywki w stylu niedbałego przywitania "by the way, I'm Colleen Green" czy zblazowana poza ukryta w ciemnych okularach. Szybkie rytmy i szumiące przesuwania akordów gitary. Przełączania efektów i poprawianie grzywki. Wszystko razem zanurzone w warstwie przekornej muzyki dawało kompletną, niemal archetypiczną figurę tej najbardziej cool dziewczyny z gitarą. Jak młoda bogini, jak młoda Alison Mosshart. A żeby było jeszcze fajniej, zdejmowała tą maskę, aby słodko zdziwić się ciepłemu przyjęciu ze strony OFFowej publiczności. Cała przyjemność po naszej stronie.
Trudno zastanawiać się, czy grali z playbacku jeśli nie wiadomo nawet czy występujący na scenie zamaskowani ludzie byli faktycznie członkami zespołu. Tym bardziej kiedy nad wszystkim unosi się duch kontrkultury i performansu. Awangarda wytłumaczy wszystko, nie jestem jednak pewny czy usprawiedliwiłaby pewne znużenie koncertem The Residents. Najważniejszy element widowiska został na szczęście zachowany - upiorny, niepokojący klimat wyzierający z każdego kąta odjechanej scenografii i niepojących filmików umarlaków. Truposzy w dziwnych maskach-czaszkach opowiadających o swojej śmierci i co jest dalej. Element charakterystyczny, osobny dla tego kolektywu artystycznego, który napędzał całą otoczkę dziwności oraz igrania z niesamowitościami. Co z tego przerażenia, skoro można było dojrzeć gumowe zetnięcia masek i teatralne deski na podłodze sceny. Sztuka dla sztuki, pewnie; fajnie było jednak dać się wciągnąć w dokładnie zaplanowaną i artystycznie uzasadnioną performatywną wypowiedź całości północnego widowiska weteranów sztuk najmroczniejszych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz