background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

wtorek, 25 sierpnia 2015

OFF Relacja 2/3: Space is the place



Dog Whistle
Te dwie uśmiechnięte dziewczyny trudno jest opisywać za pomocą poważnych kryteriów, bo one same nie potrafią powagi na scenie. W niezwykle uroczy i wydawałoby się, niemożliwy sposób udało mi się nawet spalić tradycyjnego suchara (co robi 9,50 w portfelu? Prawie dycha. To znaczy LEDWO dycha!). To nie profesjonalny koncert z zespołem i instrumentami, ale pyszna zabawa koleżanek podgywających sobie na gitarce i basie. Dziewczęce, bezpretensjonalne piosenki zrobiły sobie letni piknik w upalnym Namiocie Trójki, z koszykiem na trawce i uśmiechem na ustach. Od wakacji w Chorwacji bardziej nęci mnie orientalny klimat Iranu, którym inspirują się członkinie zespołu. Co prawda ten ciekawy kraj nie ma ostatnio najlepszej prasy, ale radosne utwory Dog Whistle i serdeczności rozsiewane na każdym kroku w jakiś sposób odczarowały szarą i niepewną rzeczywistość Bliskiego Wschodu.

[peru]
Nazwa tego zespołu nie kojarzy mi się geograficznie, ale łączę ją z aromatem jakiejś pikantnej korzennej przyprawy. Taka jest też ich muzyka - ostra, wyrazista i szczypiąca w język. Nieco egzotyczna żywiołową postawą wokalisty i szczyptą oryginalnego posmaku doda aromatu każdej gitarowej imprezie. Wątki kulinarne pojawiły się także w trakcie samego występu gdy zostaliśmy zachęceni do wegetarianizmu i zniechęceni do zabijania (zwierząt). Zapach delikatnego radykalizmu bardzo pasował do głośnego i pełnego zaangażowania koncertu.




King Khan and the Shrines
Nie ujmując nic z wdzięku Susanne Sundfor, można spokojnie powiedzieć, że koncert King Khana był jej występem odbitym w krzywym zwierciadle. Złota koszula Zuzanny mieniąca się refleksami kuli dyskotekowej zamieniła się w skrawek złotych majtek pod gołym - i ogromnym! - brzuchem Kinga. Szaleństwo tłustych dęciaków przelewa się kaskadami kolejnych tanecznych kroków, a dansingowe aranżacje sali balowej z profesorskim spokojem nie zwracają uwagi na balet obłąkanego proroka. Który z wąsa przypominał zresztą Krzysztofa Krawczyka na tureckich wakacjach gdzie naszprycował się afgańską sziszą. Była to bowiem skala zabawy o największym, ludycznym zasięgu - jak festiwal w Opolu, jak majestatyczne wodowanie parostatkiem w piękny rejs. Żar lejący się z nieba paradoksalnie nie mógł być lepszą okolicznością takiej imprezy - w 30stopniowej temperaturze można tylko wtopić się w oślepiający gorąc i naturalnie spalić się we wspólnym tańcu.

Ten Typ Mes
Po koncercie poprowadzonego z rozmachem live bandu Mesa (skrzykniętego, przypomnijmy przez Michała "Foxa" Króla) jestem w stanie postawić tezę, że Ten Typ Mes to polski Justin Timberlake. Że jest raperem, a nie tańczącym szołmenem? Nic nie szkodzi, wydaje mi się że hip-hop ze swoimi genezami i tradycjami osiągnął w Polsce tak znaczący status jak popowe disco w USA. Najważniejsza pozostaje tu staranność i wyczucie stylu, o czym zapomina cała gitarowa scena alternatywna - Michał Biela gra w zielonych krótkich spodenkach, bo eksperymentowanie zajmuje mu już cały horyzont życiowy poza pracą, nie ma czasu na nic innego. Ten Typ Mes przykłada natomiast do swojego wizerunku tak dużą wagę, bo kreowanie figury inteligenckiego rapera, który nie chciał zostać dresiarzem jest integralną częścią jego twórczości i artystycznej tożsamości. Rozkręcając naprawdę świetną imprezę: równie ważny jak przekaz jest funkowy rytm i bogactwo gitarowych aranżacji gdzie wisienką na torcie są chórki żony Afrojaxa wyjęte właśnie z brzemienia Motown (hi, JT). Inna sprawa, że realizacyjny przepych nie bierze się znikąd - Mes ze Stasiakiem tak jak Timberlake obracają grubymi pieniędzmi w Alkopoligamii o czym przypominał rzecz jasna bezwstydny product placement markowej i nad wyraz eleganckiej odzieży warszawskich raperów.

Sun Kil Moon
W przypadku songwriterów najważniejszą wartością zazwyczaj jest szczerość. Mniej przejmujemy się melodią i często zaledwie akustycznym instrumentarium, bo ważniejszą kwestią jest to, czy zdołamy przejąć się historiami wykonawcy. Jak łatwo nas przekona i kiedy wczujemy się w jego emocje. Problem w tym, że Mark Kozelek przekonuje krzykiem i groźbami, no i na pewno nie chciałbym dzielić jego tak negatywnych emocji, którymi emanuje ze sceny. Co tu dużo kryć - wszyscy wiedzą, że jest raczej bucem; nie opuszcza go samcza wyższość nawet gdy śpiewa o swojej mamie (featuring z Gangiem Albanii? LOL). Wyszedłem po kilkunastu minutach zwyczajnie zmęczony pomrukiwaniami samca alfa Ameryki. Nie chcę stawiać pochopnej oceny, bo druga połowa koncertu była ponoć o niebo lepsza, jak relacjonował Bartek Chaciński. Dziennikarz Polityki wysunął także bardzo interesującą hipotezę (którą powtórzył później Grzegorz Hoffmann), że Mark Kozelek jest... raperem.
Takie postawienie sprawy diametralnie zmienia postać rzeczy, a przynajmniej moje postrzeganie tej postaci. Zrozumiałe stają się wycieczki osobiste, tradycjonalizm ujęcia życiowych  tematów (za pysk), wkurwienie na świat, a nawet trudny charakter przejawiający się w chronicznym niedopasowaniu społecznym (czyt. byciu bucem). Raper nie musi być liryczny, nie powinien być nawet w kategorii likeable. Hip-hop łączy się z alternatywą, nic dziwnego że działa też w drugą stronę. To wszystko bardzo ciekawe, być może nawet usprawiedliwiające Marka Kozelka, ale tamtego popołudnia nie chodziło już o to czy uwierzę w jego historię. Pytanie brzmiało: czy jestem w stanie wytrzymać dla niego w dusznym namiocie.




Sun Ra Arkestra
Właśnie dla takich koncertów jeździ się na OFF Festival. Zamarzyłem sobie nawet, że tak mógłby brzmieć Jazz nad Odrą gdyby miał jaja wyjść poza klasykę i nowojorską poważkę. Pewnie w obrębie swojego gatunku nie są to jakieś wielkie rzeczy, ale dla mnie mieszczą się w definicji jazzowego muzykowania idealnego - radość improwizacji, inwencja, kompletne rozbudowane brzmienie, a przede wszystkim wspólna zabawa. I nawet te złote kosmiczne przebrania były zbędne do obrazu "muzyki afrykańskiej" bo energia czarnego lądu tętniła nieprzerwanie ze Sceny Leśnej. Oraz równie nieziemskimi niespodziankami, bo jak nazwać nagłe pojawienie się kosmity fikającego koziołki na scenie i wprowadzający w czyn swój niezwykły dens. Letni wieczór, zgiełk trąbek, kojące wokale, nieskończone dywagacje gwiazdowe i smak mandarynek w ustach. Nie mogłem czuć się bardziej idealnie i ten stan mógłbym rozciągnąć do wielu lat świetlnych.

Xiu Xiu gra muzykę z Twin Peaks
Ten koncert był dla mnie wielką niewiadomą. Nie znałem wcześniej samego zespołu, nie oglądałem żadnego odcinka serialu Davida Lyncha i nie słuchałem nic z muzyki Angelo Badalamentiego. Przewidywałem, że na samym występie nie znajdę nawet kawałka melodii i zamieni się on w jeden wielki eksperyment niezrozumiały dla zwykłego śmiertelnika. Takie przestawienie się na "klimat" było bardzo dobrym pomysłem, bo dzięki temu łatwiej było mi dostrzec to co dzieje się wokół wspomnianego soundtracku. Pojedyncze dźwięki łączyły się w spójny trans, z którego przyjęciem nigdzie się nie spieszyłem. Gitary rezonowały zimną energią, a niesamowicie czyste cymbałki wprowadziły odrealnione czyściutkie wysokości dźwięków. W pewnym sensie była to doskonalsza wersja koncertu The Residents - pozbawiona niepotrzebnych ozdobników i teatralności, a skupiająca się wyłącznie na niesamowitym, odrealnionym, czasem złowieszczym klimacie. Znowu zagrała tu Scena Leśna: światła padające na otaczające nas korony drzew były doskonałym przedłużeniem kadrów z Miasteczka Twin Peaks.





Ride
Artur Rojek jest osoba, która ma zdecydowanie największy wpływ na kształt OFF Festivalu, zrozumiałe więc że jako dyrektor artystyczny kieruje się głównie swoim gustem muzycznym. Nie trzeba było czytać wywiadów prasowych, by zorientować się jak wielki wpływ na młodego Rojka miała muzyka brytyjskiej legendy (oczywiście) shoegaze'u - na koncercie co chwila łapałem się na zabawnej w sumie myśli "o, wczesne Myslovitz". Do mnie brzmienie Ride za bardzo nie trafiło - monotonne zapętlanie tych samych akordów (basista nie miał zbyt wiele do roboty) z oczywiście mocną perkusją. Jeśli ktoś jest fanem to okej, udało się wznieść ścianę dźwięku, a gitary brzmiały fantastycznie, tak jak "powinny grzać". Ja się trochę zmęczyłem jednowymiarowością widowiska i markowaniem melodyjności przeciętnymi, jednoznacznie chciałoby się powiedzieć "anglosaskimi" wokalami.


PS. Byłem jeszcze na kilku koncertach, ale krócej i jutro takie wzmianki też dopiszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz