background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

wtorek, 4 sierpnia 2015

OFF: I wanna be a Taxi Driver



W tamtym roku zachęcałem do OFF Festivalu przedstawiając piosenki z soundtracków do filmów. Tym razem - z braku środków - sam muszę dopasować odpowiednich artystów do obrazów.






Sukces O polnocy w Paryżu Woody'ego Allena opiera się na przesadzie i banalizacji tematu. Zapisanie tych dwóch cech po stronie zalet może wydać się paradoksalne, bo każdy szanujący się recenzent od razu powinien skrytykować stereotypowe przedstawienia i jednowymiarowe postaci. Tutaj jednak jest inaczej, bo wszystko opiera się na niemal turystycznym, pocztówkowym obrazie Francji; zresztą zgodnie z tematem filmu - nostalgią za czasami Belle Epoque. W najzabawniejszej scenie filmu główny bohater (przenosząc się w czasie) trafia na przyjęcie legendarnej paryskiej bohemy lat 30tych - Ernest Hemingway opowiada o polowaniach na lwy, państwo Fitzgerald malowniczo się kłócą, a Salvador Dali (w tej roli rewelacyjny Adrien Brody) kręcąc wąsa cedzi z pasją "rhinnorsaurs". Doskonale wiemy, że nie są to prawdziwe postaci, a tylko parodie w stylu Saturday Night Live skupiające się na najbardziej charakterystycznych, przerysowanych cechach znanych odbiorcy. Narzekanie na uproszczenia byłoby hipokryzją, bo chcemy się przecież dobrze bawić i właśnie takich zachowań oczekujemy od wprowadzonych na scenę Symboli Epoki.

Z podobną bezpośredniością po oczywisty materiał sięga Mick Harvey coverujacy Serge'a Gainsbourga. Mówimy "francuska piosenka" - myślimy Gainsbourg, wydaje się, że to wybór nie muzyczny, a popkulturowy. Czy możemy tu mówić o wartości edukacyjnej? Jest to również problematyczne, bo w przetłumaczonych na język angielski tekstach erotyczne napięcie będące esencją magnetyzmu Francuza mocno traci na dwuznaczności. Zyskują natomiast najtisowe aranżacje z organami Hammonda w roli głównej i w to basowe tło świetnie wtapia się matowy głos pana Harveya. To rytm pobrzmiewa tajemnic ukrytą pośród niskich dźwięków i pomaga zanurzyć się w cichym tańcu. Zawsze to lepiej uwodzić przy flegmatycznym Australijczyku niż zawsze napalonym Francuziku.





Wyobraźcie sobie remake Taksówkarza będący połączeniem klasycznego filmu Martina Scorsese ze współczesnym Drive Nicolasa Refna. W głównej roli występuje kobieta o urodzie Ryana Gostlinga (w sensie: bardzo ładna na obiektywnej skali) i bezkompromisowym charakterze Roberta De Niro. Dziewczyna za kółkiem to jeszcze podobna osobliwość co dziewczyna z gitarą, ale w przypadku Coleen Green nie ma sie czego obawiać. Pewną ręką prowadzi przez miasto. Kadry nie są już tak hipstersko wysmakowane i starannie skomponowane jak w Drive, bo z narkotycznej przestrzeni ściągają na ziemię głuche uderzenia brudnej gitary. Nieskazitelną biel skóry ze skorpionem zastępuje mrok czarnych okularów, a obojętny rytm przywołuje introwertyczną postawę anty-bohatera De Niro. W kategorii śpiewania za kółkiem to odwrócenie przyjacielskiej przejażdżki "One summer Night", bardziej juz "There is a light that never goes out" z mroczną poświatą.







Inherent Vice to prawdopodobnie najlepszy film 2014 roku, którego nie grali w kinach. Adaptacja ksiazki Thomasa Pynchona z fantastycznym Joahinem Phoenixem, który nareszcie wykorzystał swoją dziwność w najlepszy możliwy sposób, muzyką Johnny'ego Greenwooda, łączącą napięcie z przebojami lat 70-tych i uwodzicielskim głosem Joanny Newsom prowadzącym narrację delikatnie oderwaną od realnego świata. Ale najlepsze w tym filmie jest tempo - narkotyczne, odpowiednio zwolnione i okręcające się wokół tarczy zegara rzeczywistości. Akcja snuje się jak dym z jointa a od rozwiązania zagadki ważniejsze jest złapanie za ogon odpływających bohaterów; na drugim planie min. Maya Rudolf, Martin Short, Owen Wilson i Josh Brolin (w najbardziej uroczystej scenie jedzenia zieleniny). I ma warstwy, kolejne poziomy obecności, które przenikają się i nachodzą na siebie jak punty widzenia zezowatego delikwenta na haju.

Kto wie, być może jedynym miastem w Europie w którym moglaby sie wydarzyć tak kolorowa afera jest Berlin, skąd przybywa King Khan i jego ekipa the Shrines. Mogę sobie wyobrazić, jego piosenkę jako theme song Inherent Vice; począwszy od muzycznej imprezy totalnej rozpalanej przez dęciaki i kotłującą perkusję aż po kres podróży z absurdem. . Tytułowym Luckiest Man-em mógłby się nazwać Doc Sportello z tym swoim stoickim zdziwieniem, bo w hippiesowskim Mieście Aniołów tacy jak oni sami decydują o swoim losie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz