W tamtym roku zachęcałem do OFF Festivalu przedstawiając piosenki z soundtracków do filmów. Tym razem - z braku środków - sam muszę dopasować odpowiednich artystów do obrazów.
Z podobną bezpośredniością po oczywisty materiał sięga Mick Harvey coverujacy Serge'a Gainsbourga. Mówimy "francuska piosenka" - myślimy Gainsbourg, wydaje się, że to wybór nie muzyczny, a popkulturowy. Czy możemy tu mówić o wartości edukacyjnej? Jest to również problematyczne, bo w przetłumaczonych na język angielski tekstach erotyczne napięcie będące esencją magnetyzmu Francuza mocno traci na dwuznaczności. Zyskują natomiast najtisowe aranżacje z organami Hammonda w roli głównej i w to basowe tło świetnie wtapia się matowy głos pana Harveya. To rytm pobrzmiewa tajemnic ukrytą pośród niskich dźwięków i pomaga zanurzyć się w cichym tańcu. Zawsze to lepiej uwodzić przy flegmatycznym Australijczyku niż zawsze napalonym Francuziku.
Wyobraźcie sobie remake Taksówkarza będący połączeniem klasycznego filmu Martina Scorsese ze współczesnym Drive Nicolasa Refna. W głównej roli występuje kobieta o urodzie Ryana Gostlinga (w sensie: bardzo ładna na obiektywnej skali) i bezkompromisowym charakterze Roberta De Niro. Dziewczyna za kółkiem to jeszcze podobna osobliwość co dziewczyna z gitarą, ale w przypadku Coleen Green nie ma sie czego obawiać. Pewną ręką prowadzi przez miasto. Kadry nie są już tak hipstersko wysmakowane i starannie skomponowane jak w Drive, bo z narkotycznej przestrzeni ściągają na ziemię głuche uderzenia brudnej gitary. Nieskazitelną biel skóry ze skorpionem zastępuje mrok czarnych okularów, a obojętny rytm przywołuje introwertyczną postawę anty-bohatera De Niro. W kategorii śpiewania za kółkiem to odwrócenie przyjacielskiej przejażdżki "One summer Night", bardziej juz "There is a light that never goes out" z mroczną poświatą.
Inherent Vice to prawdopodobnie najlepszy film 2014 roku, którego nie grali w kinach. Adaptacja ksiazki Thomasa Pynchona z fantastycznym Joahinem Phoenixem, który nareszcie wykorzystał swoją dziwność w najlepszy możliwy sposób, muzyką Johnny'ego Greenwooda, łączącą napięcie z przebojami lat 70-tych i uwodzicielskim głosem Joanny Newsom prowadzącym narrację delikatnie oderwaną od realnego świata. Ale najlepsze w tym filmie jest tempo - narkotyczne, odpowiednio zwolnione i okręcające się wokół tarczy zegara rzeczywistości. Akcja snuje się jak dym z jointa a od rozwiązania zagadki ważniejsze jest złapanie za ogon odpływających bohaterów; na drugim planie min. Maya Rudolf, Martin Short, Owen Wilson i Josh Brolin (w najbardziej uroczystej scenie jedzenia zieleniny). I ma warstwy, kolejne poziomy obecności, które przenikają się i nachodzą na siebie jak punty widzenia zezowatego delikwenta na haju.
Kto wie, być może jedynym miastem w Europie w którym moglaby sie wydarzyć tak kolorowa afera jest Berlin, skąd przybywa King Khan i jego ekipa the Shrines. Mogę sobie wyobrazić, jego piosenkę jako theme song Inherent Vice; począwszy od muzycznej imprezy totalnej rozpalanej przez dęciaki i kotłującą perkusję aż po kres podróży z absurdem. . Tytułowym Luckiest Man-em mógłby się nazwać Doc Sportello z tym swoim stoickim zdziwieniem, bo w hippiesowskim Mieście Aniołów tacy jak oni sami decydują o swoim losie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz