background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

piątek, 24 kwietnia 2015

JnO: Ain't that close to love?




Jeśli miałbym wybrać moją ulubioną piosenkę taneczną, byłoby to pewnie Young American Davida Bowiego. Początkowymi uderzeniami bębnów od razu zostajemy wrzuceni w środek pulsującej imprezy totalnej. Z determinacją godną dziwnego Anglika Bowie stara się wbić na party z nie swoją muzyką soul. Można sobie wyobrazić jak śpiewa Michealowi Jacksonowi "Karl jest czarnuchem, który zbielał, a ja białasem, który zczerniał". Dejwidowi wyszło to na pewno o wiele lepiej niż naszemu Afrojaxowi, przecież bariery kontynentalne były najbardziej konwencjonalne z tych, które regularnie przełamywał.

Give me one dance/damn song that can make me break down and cry?
Soulowe zanczenia i multikulturowe porządki wprawia w wir saksofon Davida Sanborna. "Duch robi co chce" - rozkosznie rozpycha się po całym densfloerze zalewając tłumek instrumentów falą przyjemnego zgiełku. W mgnieniu oka i z machnięciem bioder antywojenne przesłanie zmienia się w aformację życia, wyciągnięty palec wuja Sama dwuznacznie wskazuje na obiekt swojego pożądania, a biedni i bogaci mieszczą się w jednym Chryslerze. Czarna muzyka miesza się z białą podobnie jak dziewczyna ubrana w elegancką czerń igra z zasadami ramy tanecznej uciekając z niej niesfornym kosmkiem włosów. Kiedy na sam szczyt szaleństwa triumfalnie wdziera się cytat z Day in a life Beatlesów uniesienie jest kompletne i zapominamy o całym świecie z Wietnamem włącznie.

(fot. Sławek Przerwa)

David Sanborn
17.04.2015, sala teatralna Impartu
51. Jazz nad Odrą

Jeśli miałbym wybrać moją ulubioną piosenkę z saksofonem w sekcji, byłoby to również Young American. Album Davida Bowiego z 1975 roku obfitował w gwiazdorskie featuringi - dość powiedzieć, że Fame współtworzył (i dośpiewał) sam John Lennon, a w tytułowym kawałku na saksofonie zagrał oczywiście David Sanborn. Ten sam, który 17 kwietnia występował jako headliner podczas 51. Jazzu Nad Odrą. Jak podaje WikiMiki (to znaczy Mikołaj huehue), jest "jednym z prekursorów rockowego brzmienia w saksofonach, takiego na otwartym gardle". Tak przedstawiał się też układ instrumentów na scenie Impartu - bas, perkusja i Hammond z gitarą. Sekcja rytmiczna była wyraźnie schowana; bas wchodził w takty z nonszalanckim opóźnieniem, a organy operowały tylko na głębszych rejestrach. Słuchając gry perkusisty przyszedł mi na myśl Carter Beauford, bębniarz Dave Matthews Band równie dokładnie wypełniający przestrzeń i stroniący od efektownych wyskoków na plan pierwszy. Najbardziej pewnym elementem zespołu był oczywiście pan Samborn - snujący wątki z pewnością i czystą wirtuozerią tak, ze jego dźwięczna, zawsze melodyjna fraza była na zewnątrz nie tylko podkładu instrumentów, ale zdawała się wychodzić również poza grany utwór. Harmonia i wyważenie w ułożeniu side-manów pozwoliło na zróżnicowanie brzmienia, które nie leciało z głośnością, ale wzmacniało się akurat na tyle, aby zaakceptować swoją obecność.

Szybko okazało się co drzemie w zespole Davida Sanborna - a był to oczywiście taniec. Sekcja rytmiczna zatopiona w podkładzie bulgotała i pulsowała nieustającym rytmem. Cały czas grała równo i zwarcie, aby wystrzelić niesamowitym pokazem tak efektownym jak (ta lepsza) muzyczna połowa filmu Whiplash. Perkusista zaserwował niesamowity pokaz umiejętności - wolno się rozkręcając, niemrawo z początku aby zarzucić wszystko kaskadą rytmów; był to chyba najbardziej spektakularny moment 51. Jazzu nad Odrą. Być może po raz kolejny jestem profanem stawiając obok siebie słowa "jazz" i "efektowny" ale mądrość Sanborna polega na umiejętnej ekspozycji właśnie. Inne koncerty przypominały czasem walkę instrumentalistów, przerzucanie się solówkami nad głowami (posłusznie nagradzającej brawami) publiczności. Chris Coleman nadużywał jedynie uśmiechu przez cały występ konwencjonalnie utrzymując tempo. Gwiazdeczką był także basista bandu gdy jeździł klangiem po krawędziach sceny i wędrował z instrumentem po całej widowni.
Z jednej strony akademickie pościelówy szczelnie okrywające koneserów jazzu, a z drugiej niemal popowy entuzjazm wszczynany najbardziej intuicyjnymi środkami. Elektryzujący kompromis dał nam chyba najlepszy koncert całego festiwalu - przynajmniej moim skromnym, uczącym się dopiero jazzu uchem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz