background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

sobota, 26 grudnia 2015

WROsound relacja 2/2: Koncertowe adaptacje



Dead Snow Monster
Bezbłędnie rasowy koncert gitarowego power trio, wyciągnięty z podręcznika rock 'n' rollowych zagrywek. Niespożyta energia charakterystyczna dla wszystkich młodych śmiałków popchnęła ich nawet do zabawy Beatlesami w bezpretensjonalnej i całkiem cool wersji Tell me why. Borys Dejnarowicz ta opisywał geometryczną sprawność The Strokes w sile wieku: "mają gitarzystów tak sprawnych, że są w stanie obijać się o siebie, o kolumny, o Casablancasa w trakcie występu". I tak samo było w załodze Dead Snow Monster na scenie Impartu, która aż kipiała energią prostych, ale zaraźliwie chwytliwych zagrywek - przesunęli szybkość piosenek do kresu skali i utrzymali tempo do samego końca. Wydawało się, że ostatnimi dźwiękami koncertu będzie mała śmierć ostrej destrukcji wzmacniaczy gdy Śniegowy Potwór raz jeszcze odrodził się w niesamowitym chorale a'capella. Przypominało to ludowe obrzędy starych kowbojów z merkuriańskiej prerii wysuszonej czerwonym światłem zachodzącego Słońca.

Enchanted Hunters 
Nieodparcie urocza adaptacja baśni do XXI wieku. Małgorzata Penkalla i Magdalena Gajdzic zaczynały swoją karierę w lesie - nie dosłownie, nie że mało umiejętnie, ale skromne klimatem i zwiewne akustycznym instrumentarium. Teraz ich historia nie toczy się w bezczasie "za siedmioma górami" ale dorastając dopuściły do siebie rzeczywistość z jej nowoczesnością. Melodie prowadzone były na koncercie elektronicznym bitem i elektrycznym basem tego gościa z Kristen. Enchanted Hunters roztoczyli czar opowieści nad całą salą teatralną Impartu, ale każda pouczająca baśń musi zawierać w sobie element mroku. Tak jak można zdziwić się brutalnością u braci Grimm, tak samo nieswojo poczuliśmy się słuchając nie spodziewanych żartów, ale tragicznych wieści Michała Bieli. Po których na parkiet wszedł najbardziej frapujący i kruchy taneczny bit przyklejający się minimalizmem techno rytmu. DISCOmfort.

Ukryte Zalety Systemu
To nie był koncert w rozrywkowym znaczeniu tego słowa. Nazwałbym go bardziej wystąpieniem mającym przedstawić racje i poglądy punkowej kapeli wkurwionej na rzeczywistość. UZS mają bardzo stanowczy i zdecydowany przekaz poparty równie mocną warstwą muzyczną. Trochę jak Cool Kids of Death, ale wrocławski zespół nie odpuszcza surowej drogi do celu na rzecz dyskotekowych eksperymentów. Bas Huberta Kostkiewicza ustawiona na równi z gitarą i perkusją ogłusza niezdecydowanych skandowanymi sloganami ujawniającymi drobne przyjemności kapitalizmu, a despotyczny elektrowerbel uderza mechaniczną, niemal industrialną zimną powinnością - etosem Anteny Krzyku.

Stary Malenka 
Występowali na trzeciej, mniejszej scenie w Galerii Impart i sprawiali wrażenie jakby zatrzymanych w pół drogi pomiędzy muzealną kameralnością i areną koncertową. Niezwykle ciekawy występ właśnie artystycznie; skupiony na tekstowych niedopowiedzeniach i brzmieniowych wieloznacznościach. Z dwiema gitarami, skrzypcami i - najbardziej znaczącym - plastycznym wokalem Agi Podolan. Interesująco frapującym; zresztą druga połowa duetu, Kamil Dysiewicz także rozumie zasadę "mniej niż więcej" - urywając refren intymnego coveru Wonderful life ("no need to run"). Warto czekać na ich debiutancką EPkę, którą (brejking!) właśnie nagrywają - ciągle szukają swojego głosu i poziomu głośności.

Moire Pop
Najlepiej zapowiadający się wykonawca WROsoundu. Wyciągnięci gdzieś z piwnicy zagrali swój pierwszy koncert w historii, niektóre piosenki absolutnie prezentując wrocławskiej publiczności. Wszystkie były świetne - wysmakowane brzmieniowo i przebojowo chwytliwe, bez zbędnych wstępów dziejące się tu i teraz. Maksymalnie satysfakcjonujący występ elektroniczny - z taką perkusją i modyfikacjami śladów w czasie rzeczywistym. Nie przypominam sobie w Polsce podobnie kunsztownego brzmienia przywołującego echa przestrzennego french touch'u z Air France na czele. Oczywiście wszyscy kojarzą Kamp! czy We Draw A, ale ich formuła chyba powoli się wyczerpuje. Czas na Moire Pop.

Ventolin
"My name is Ventolin and I don't use computer". Po takiej zapowiedzi można by się spodziewać akustycznego i wyciszonego songwritera - nic bardziej mylnego. Czeski akademik projektuje elektronikę na zagadkowych, na wskroś analogowych przyrządach i swoimi ekscentrycznymi zapowiedziami prowadzi niestrudzoną zabawę taneczną. Na ustawionym za sceną ekranie było widać wizualizacje i cień głowy Ventolina, która wśród kolorów animacji wyglądała jak kadr z kreskówki. I on sam właśnie tak się zachowywał - wyjęty z innej bajki szalony konstruktor podrygujący rytmem i kolejnymi niebanalnymi pomysłami na dźwięki. Niesamowita, odpowiednio odklejona od rzeczywistości impreza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz