Wiem, że dawno dawno nie pisałem. Wiem, że to głupie. Ale jak już zacząłem kiedyś to dokańczam. I niech sobie jest.
"Wierność w stereo" to tytuł mojej ulubionej książki, w której główny bohater stara się zawrzeć najważniejsze aspekty swojego życia w śmiesznych rankingach, typu "5 najlepszych piosenek na pogrzeb". Zaintrygowała mnie sama teza, że można w tak łatwy sposób pokazać jak muzyka może mieć wpływ na nasze życie. Że piosenki są tylko odzwierciedleniem naszych aktualnych emocji. Więc przedstawiam moje top 5 płyt, które mogły w jakiś sposób ukształtować mnie czy moje uczucia czy sposób patrzenia na świat.
Na początku
1. U2 - All That You Can't leave behind
To był naprawdę początek. Trudno mi nawet szacować jak bardzo ta płyta mnie ukształtowała, moje emocje, wrażliwość czy sposób odbierania zarówno świata jak i muzyki. Jedyna płyta, która dla mnie nie ma ani jednej zbędnej czy średniej minuty, wszystko jest tu idealnie dopasowane. Niech o jej wielkości powie coś to, że od pewnego czasu nie mogę słuchać jej ot, tak.
To rytuał. Jeśli decyduję się na odsłuch, to staram się temu nadać jak najbardziej mistyczne znaczenie - nie robię nic innego tylko "wczuwam się w klimat" i rozkminiam. Dzieje się to też, gdy chcę się szczególnie zastanowić what's going on i ogólnie jak dzieje, lub ma się stać coś dla mnie szczególnie ważnego. Ta płyta właściwie mogłaby zastąpić pozostałe 4 w tej "sekcji", bo jest dla mnie głównym drogowskazem, jak czasem jestem lekko "zamotany" i nie wiem co robić to przypomina mi jaki byłem i jaki powinienem być do tej pory.
2. Coldplay - Parachutes
Sam się zdziwiłem jak bezbłędnie znam jeszcze tekst tego utworu. "So I looked in your direction, but you paid me no attention, (do you?)" Wystarczała tylko chwila uwagi, wyrażało się gotowość do najbardziej radykalnych zmian przy dźwiękach akustyka dzielonego z delikatnym przesterem małej ekektrycznej udającej "gwiazdki: Edge'owych pogłosów. I rozpaczliwie archetypiczny młodzieńczy falset "Is this my final chance of getting you?". Więc zadrżyłaś czy nie? Nie chciałem iść z Tobą do kina czy zmienić status na fejsbuku (wtedy nie miałem nawet lasta), że zrobiliśmy karmel z chemii, która jest między nami (ciekawe co wtedy porabiał p. Marcin...). Drgnij no, żeby Cię to chociaż drgnęło!
3. Blur - 13
Ciężka, głęboka, charszcząca gitara Coxona, gdzieniegdzie bas akcentujący powolny rytm walca, swoisty Slow Dancing tego utworu i klimatu w ogól. Raczej percussion niż drums, prawie unplugged w sensie, że tak intymny... (znów) klimat. "I won't kill myself, trying to stay in your life. I got no distance left to run". Albarn w żałobie, przerażająco smutny, zmęczony, w 3:36 ("that this life") wręcz tłumi przywołane, sztuczne, obojętne ziewnięcie. Gospelowe chórki proszące wcześniej tender ("waiting for that feeling to come"), teraz jasno określają klimat, że tak, to ma być celowo smutna piosenka.
4. Radiohead - OK Computer
Pewnego kiedyś dawnego wakacyjnego dnia włączyłem OK Computer na Winampie, pod głosiłem głośnik, wyłączyłem monitor, zasiadłem na fotelu, patrzyłem w okno (zaczynało się chyba robić ciemno) i słuchałem. Chyba pierwszy raz tak bardzo dałem wciągnąć się w chory klimat muzyki w ogóle. A było w co. Kiedy pierwszy raz usłyszałem Airbag byłem w lekkim szoku, bo chociaż mogłem rozróżnić poszczególne instrumenty, to nie ogarniałem dlaczego to brzmi tak zupełnie... inaczej niż wszystko inne. Futurystycznie a zagrane przecież przez "żywy" zespół i nawet tam elektroniki jakiejś bardzo nie znajdowałem. Pewnie stało się tak ze wszystkimi, nie będę oryginalnym mówiąc że płyta Radiohead stała się dla mnie biletem do świata muzyki alternatywnej, całkowicie tego świadomy stałem się młodym adeptem nieżalu. I muzycznym snobem sikającym na nudę radia powszechno-absolutnie-wszędzie-słuchanego-komercyjnego.
Exit Music (for a film) do tej pory jawi mi się jako archetypiczny wzór smutku doskonałego. Motyw z Romka i Julki to taka klasyka, że już banał, ale zawarta w epickich, wręcz sakralnych organach/chórkach "keep breathing" opowieść o najbardziej niezsynchronizowanej parce świata tak samo jak u Shakespear-a bezpośrednio uderza i wzrusza przeraźliwie prostym i oczywistym smutkiem.
5. Myslovitz - Korova Milky Bar
Pamiętam, że w pewnym momencie przeistoczył się ten song z typowego imoł-smęta w coś co definiuje, nazywa moje uczucia. Jakaś beznadziejność. AAAaaaa Werter.
Teraz
ad 1. Muchy - Notoryczni debiutanci (+ punchline-y z "Terroromansu"
(sry za jakość)
To nie przypadek, że to na koncerty Much nie chodzę sam, tylko z "paczką", to nie przypadek, że nie-singiel z "Notorycznych" lubi aż jakieś 5 osób, to nie przypadek, że wszyscy tańczą do "Przesilenia" i skaczą i jest fajnie (i nawet niektórzy zaczynają to lubić). Pewnie nie będę pierwszy, ale Muchy to dla mnie TEN zespół, który będę pamiętał po latach jako ten, który pomagał mi się wyrażać w czasach nastoletniości. Nie bez znaczenia jest to, że znam ich od samego początku, od razu przypadli mi do gustu, gdy obejrzałem kiedyś kiedyś jeszcze amatorski teledysk do "Najważniejszego dnia" (i będę się tym szczycił). Kiedyś był Perfekt, gdzie ludzie krzyczeli "chcemy bić ZOMO", a teraz nagle wszyscy mieli na GG teksty o delicjach z "Galanterii". Ok, trzeba pamiętać o proporcjach, ale znana mi połowa pokolenia '93 zna i kojarzy ten świetny zespół, co jest super. Mamy coś wspólnego.
To nie może być przypadek, że najlepszy utwór z 2giej płyty nazywa się właśnie "93". Przywłaszczam go sobie, panie Wiraszko.
"Zakochałem się w tramwaju, zakochałem się na mieście".
ad 2. Sparklehorse & Danger Mouse (+ "Piano fire)
Jest coś niewypowiedzianie pięknego i nieuchronnego, nie-powierzchownego gdy już w ołpenerze Revenge ten pan podobno z The Flaming Lips wyczekuje na te całe smyki w refrenie. Coś jak muzyka filmowa, podobny poziom dostojeństwa, lekkiego dodania patosu, który każe naprawdę dać sprawom jakieś znaczenie. Później, track nr. 2. Przecież bicie gitary, rytm to jest sielanka jakaś. I w tym klimacie leciutko powtarzane "just war" po czym wchodzi najpiękniejsze rozwinięcie refrenowo-melodyczne roku, bez dwóch zdań (z taką gitarką w tle). Nie potrzeba już tak płakać jak na "Spadochronach" , można cały czas już pozornie zachowywać spokój ducha, mieć całe te werterowskie sprawy bardziej poukładane, a i tak podświadomie po prostu się wie, pamięta, że można się przez to zabić/wystawić na wieczne pośmiewisko (jak np. nie trafić strzelając sobie w łeb).
A lullaby (że kołysanka) może być już insane (że obłąkane że).
Bo zawsze można już skrzywdzić jakąś little girl tak taśmowo, jak te argegggio wiosła.
ad 3. Gorillaz - Demon Days
Damon Albarn is god. Jego głos zawsze mnie uspokaja. Zmęczony, zrezygnowany, śpiewa jakby od niechcenia (wspaniale oddają to animacje koncertowe, dosłownie pokazane niechlujstwo). Gdy słyszymy go w Blur, w takim Out Of Time, ten smutek jest dosłowny, namacalny, bardzo ludzki; powiedzmy wprost - niezwykle on dołuje. Tu - na Damon Days - jest wzięty jakby w cudzysłów, pokazany z koniecznego wręcz dystansu. Otoczony jest świetnymi bitami i plumkaniem basu, które wprowadzają wspaniałą równowagę nie pozwalającą nam pociąć się żyletką. Słuchając tych niesamowitych smyczków dostajemy jasne przesłanie - "pieprzyć to, tak ma być, niech se będzie".
ad 4. The Kills - Midnight Boom
Pierwsze imprezki, całonocne, swobodne picie alkoholu, jednocześnie niezdrowa fascynacja taką jawnie złą kobietą jak Allison. Prawdziwy hedonizm, już nie udawany jak przy grzeczno-tanecznym Franz Ferdinand. Zgrzyt. Szorstkość. Mogę to lubić.
ad 5. Interpol - Antics (+ NYC + Specialist)
Nie wiem dlaczego, ale dokładnie te zejścia basu w 1:44 są perfekcyjne. Pamiętam jak idealnie zawierał się w tym klimat pierwszej poasienajebałem zamuły.
A "Specialist" to przecież najbardziej przejmujące błaganie o litość we wszelkiej muzyce. Zagłuszone, pochłaniane przez tą idealną sekcję rytmiczną.
"I'm a specialist in hope and I'm registered to vote".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz