background
Testowy blog
  • Last
  • Facebook
  • Twitter
  • RSS

środa, 27 kwietnia 2016

JnO: Piano-pająk (dzień I)


Fot. Marek Maziarz

Największą gwiazdą pierwszego dnia święta muzyki improwizowanej był niewątpliwie występ Archie Shepp Quartet. Amerykański saksofonista to ulubiony jazzman Kim Gordon – liderka
kultowego zespołu rockowego Sonic Youth odnalazła w jego kompozycjach awangardowe eksperymenty ponad ustalonymi gatunkami. Karierę rozpoczął od interpretacji utworów Johna Coltrane’a, z którym wydał później dwie płyty. Eksplorował afrykańskie brzmienia stając się nie tylko muzykiem, ale również swego rodzaju poetą oraz ideologiem czerpiącym z rozmaitych form sztuki.

Na scenie towarzyszył mu Piotr Wojtasik, jeden z najbardziej charyzmatycznych jazzmanów tak w Polsce, jak i na świecie - współpracował z wybitnymi muzykami światowej sceny jazzowej, jako sideman oraz lider własnych zespołów.


Gdy wszedłem na salę teatralną, od razu zobaczyłem Piotra Wojtasika wiercącego się i pokrzykującego na pion techniczny z boku sceny. Nerwowe ustalenia dźwiękowo-odsłuchowe bardzo pasowały do jego sylwetki i okazały się zaskakująco na miejscu. Sam Archie Sheep, otoczony dwoma stolikami i z równie staroświeckim kapeluszem wyglądał jak boss ciemnoskórej mafii. Dystyngowanie i z bronią ukrytą gdzieś za pazuchą błyszczącego saksofonu. W jego ekipie nie zabrakło perkusisty w czarnych okularach, który wyskoczył w pewnym momencie zza bębnów, aby zagrać dźwięki tradycyjną techniką uderzania ciała jak również ukrytego w cieniu basisty. Uderzali w klawisze ze swadą westernowych zabijaków. I wciąż nie rozumiem w jaki sposób tak bardzo szelmowskie, błyskawiczne wymiany spustów saksofonu mogło stać się udziałem człowieka, który ledwo utrzymywał mikrofon drżącymi rękami. Chyba, że chodzi o śpiewanie - gdy przyszło do zaintonowania gosplowego standardu, muzyk Archie Sheep wrócił na posterunek.


Gdy wszedłem na widownię pod koniec występu, Piotra Wojtasika jakby w ogóle nie było. Chował się gdzieś w cieniu, zgaszony dogrywał nie-swoje partie i nie wiedział gdzie się podziać. Biali nie potrafią skakać i doskakiwać do żwawych staruszków?

Nazwa Vehemence Quartet, czyli „gwałtowność”  świetnie oddaje impet z jakim młody zespół wkroczył do pierwszej ligi polskiego jazzu. Stało się to możliwe dzięki zdobyciu nagrody Grand Prix w Konkursie na Indywidualność Jazzową 51. Edycji Jazzu nad Odrą. Pozwoliło im to również na współpracę z koryfeuszami jazzu, takimi jak: Randy Brecker, Eddie Henderson, Janusz Muniak, czy Piotr Wojtasik. Pierwszego dnia wrocławskiego festiwalu wystąpili natomiast z jego dyrektorem artystycznym, Leszkiem Możdżerem.


Vehemence przypominało w swojej muzyce rzekę- z początku spokojnie, nawet nie zauważyłem jak wciągnął mnie gwałtowny wir. Zupełnie nieoczekiwanie i niebezpiecznie swoją dosłownością. Możdżer bardzo tam pasował, bo jego romantyczne pasaże są jak szmer wody błyskającej w szuwarach. Raczej zalewał go nurt obu saksofonów i dysonanse charakterystyczne dla tak młodego zespołu (można je usłyszeć w reklamie festiwalu). Trochę brakuje samodzielności poszczególnym wykonawcom, ale festiwale takie tak te na pewno pomogą odnaleźć młodym muzykom źródło ich inspiracji.


Pianista Gerald Clayton przewodził multikulturowej ekipie młodych muzyków jazzowych. W skład jego ekscytującego trio wchodzą także Harish Raghavan – basista współpracujący z Vijay Iyerem (zagra w NFMie!) oraz perkusista Henry Cole będący w awangardzie rosnącej fali innowacji w jazzie. Ich żywa muzyka zachęca do zabawy i podejmuje tak ważkie tematy jak dwoje zakochanych zmuszonych podzielić się jedną poduszką – w kompozycji „Two heads, one pillow”.


Fot. Marek Maziarz

Lider zespołu wyglądał jak pająk ze swoimi sterczącymi na wszystkie strony dredami. Z komiksową ciekawością skakał po pasażach i rejestrach. Przesuwał palce nad klawiaturą z gracją, szybkością, pewnym sprytem pajęczej sieci. Basista wyglądał w okularach dokładnie Alfred Molina, jak szwarccharakter Octopus górujący nad wszystkimi drzewiem swojego instrumentu. Perkusista grał bardzo instrumentalnie, wygrywając konkretną założoną przez siebie melodię. Gdy roztoczył swoją solówkę, nie zauważyłem nawet braku innych, tradycyjnie prowadzących instrumentów. Nie mogłem oprzeć się wrażeni, że słyszę jazz dokładnie taki jaki chciałbym grać – wtykający się w każdy zakątek melodią. Nerwowy. Może efekciarski, ale skupiony na określonych zadaniach melodycznych.


Joris Teppe Quartet z programem "Jorisaion" zakończył dzień na scenie kameralnej.
Zaczynali niepozornie, lider jak jakiś Stanisław Tym na scenie. Ale taka też ich metoda kompozycyjna – od pojedynczych rozbiegów, rozpoczynając solowymi wypadami. Nieco chaotycznie, wszystko na raz. To wszystko później szumi i pozostaje w głowie. Aż wtem - drummer! Co za chłopak z 8 dychami na karku. Pewnie, kontrasty uzupełniają się.Ten przy klawiszach nie jest typem pianisty, który widząc wpadkę wciska gaz do dechy i jedzie dalej. Cały czas bardzo świadomy co przenosi się niestety -stety na cały zespół. Ale nawet Sonic Youth w pewnym sensie musiało się ogarniać. Końcówka – cholera, oni tańczą! John, I’m only dancing!  Pomimo zmęczenia i naturalnej chęci snu, porywające kwinty są jednak najlepszym fragmentem muzyki jaki można usłyszeć o 1 w nocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz