Dojrzewanie młodych Amerykanów w czasach kryzysu
Czy na pewno młodych? Załoga squatu przy tutułowym Sunset Park zbliża się już do 30-stki, a wciąż - że tak powiem po polsku - niczego się nie dorobili.
Tamtego pierwszego popołudnia, gdy się spotkali, zarzucił ją swoimi jak zawsze przyjacielskimi, nietaktownymi pytaniami i wkrótce wiedziałm, że wciąż nie wyszła za mąż, że jej rodzice przeszli na emeryturę i osiedlili się w jakimś nadmorskim mieście w Karolinie Północnej, a jej siostra właśnie urodziła bliźniaki.Rzecz dzieje się w traumatycznym ekonomicznie amerykańskim roku 2008 i zdaje się, że to kryzys wytrącił z rąk bohaterów wszystkie cele życiowe. Zajmują opuszczony dom zajęty przez bank, bo z dorywczych "śmieciowych" zajęć nie mogą sobie pozwolić nawet na czynsz. Tkwią w dorastaniu - bardziej studenci niż poważni dorośli ludzie - w stanie zawieszenia, zachwiania wartościowego papierów giełdowych.
Live from New York - It's Sadurday Night Live!
Trzeba przyznać, że taka historia mogła się zdarzyć tylko w Nowym Jorku. Wszyscy kochamy Wielkie Jabłko, więc Auster jest tylko kolejnym twórcą mitologizującym to miasto. Jeśli mu wierzyć - zapełnione przez pasjonatów literatury i sztuki - ba! nawet prestiżowych wydawców tamtejszej bohemy. Ale co ja tam mogę wiedzieć z wysokości Wschodniej Europy (baseball?!). Przyjemnym faktem jest, że w książce kultura odzwierciedla raczej nieciekawą sytuację - pisarze tracą potomków, słynna aktorka (co ciekawe - także ambitno-serialowa) wystawia w teatrze Becketta, a muzyka jest nierytmiczna. Przez cały czas przewija się stary film Najlepsze lata naszego życia, którym autor porównuje dzisiejszy moment historii do wznoszenia się Ameryki po II Wojnie Światowej. Być może jest to znak nadziei na wyłonienie się nowych form życia społecznego - widocznie bardzo potrzebnych w zbankrutowanej rzeczywistości.
Wszyscy kochają Milesa
Muszę przyznać, że ja też dałem się uwieść brzmieniu tego imienia. Kojarzy mi się ono ze staromodną angielską elegancją, więc bardziej M. Kane, a nie pomnikowy M. Davis. Główny bohater powieści, wokół którego toczą się losy jego przyjaciół i rodziców "zniknął bez słowa i zerwał wszelkie kontakty z rodziną" (cytując blurb). Jego urok polega na tym, że jako jedyny z obsady świadomie wypisał się z życia.
Ma dwadzieścia osiem lat i jest świadomy braku jakichkolwiek ambicji. Nie przejawia ambicji w związku z żadną konkretną dziedziną ani nie ma pojęcia, co powinien dać z siebie, aby zadbać o bezpieczną przyszłość. (...) Jeśli w ciągu siedmiu i pół roku, które upłynęły, odkąd porzucił college i poszedł własną drogą, udało mu się cokolwiek osiągnąć, to jest to zdolność do życia w teraźniejszości, do ograniczenia się do tu i teraz, i mimo że nie jest to najbardziej chwalebne osiągnięcie, jakie można sobie wyobrazić, wymagało od niego dużej dyscypliny i samokontroli.
Niby stały za tym tragiczne okoliczności, ale odrzucił zwykłą egzystencję konsumpcjonizmu before it was mainstream. Uciekł przed celem, a może go zgubił. I to on pierwszy zdaje sobie sprawę z linii dzielącej go od dorosłości. Zakochany w niepełnoletniej Kubance zaczyna dostrzegać faktyczną różnicę wieku i ruch kalendarza i swoją wciąż nastoletnią osobowość.
Notabene, ciekawe że młodziutka Pilar nie otrzymała w narracji możliwości przedstawienia swojego głosu (w przeciwieństwie do pozostałych bohaterów). Jest przedstawicielką następnego pokolenia, którego przyszłość jest wciąż niewiadoma.
Still I always look up to the sky
Najbardziej poruszająca jest dla mnie jednak opowieść ojca Milesa - Morrisa Hellera w centrum książki. Zamiast młodego zapędu i wątków obowiązkowych seksualnych frustracji pojawia się chłodna mądrość. Samoświadomość widoczna z pewnej odległości. Ten balladowy spokój Chrisa Martina układający wszystko na właściwym miejscu. Żona odchodzi, przybrany syn umiera, następna żona się oddala, a ten pierworodny znika. Pośród tego wszystkiego Morris zachowuje niemal hiobowe zrozumienie.
Grozi mu, że straci żonę. Grozi mu utrata firmy. Jak długo tli się w nim płomień życia, mówi sobie, wspominając to proste, wytarte powiedzenie, które dawno temu przypadło mu do gustu, jak długo tli się w nim najmniejszy płomień, nie pozwoli, by stała się któraś z tych rzeczy.
Bo o tym właśnie jest ta książka - w zmienianiu się nie ma tak naprawdę nic złego. To proces, w którym próbujemy różnych wersji siebie. Możnaby pomyśleć, że samotność rodzica musi być bardziej traumatyczna, ale mimo wszystko opowieść nie traci swojego spokojnego, chciałoby się powiedzieć "życiowego" klimatu. Jego syn jest gdzieś daleko marnując się oderwanym życiem, ale Morris pozwala mu dorosnąć wspaniałomyślnie rezygnując ze wskazującej roli.
PS. "Ciężkie książki" to nowa niby-rubryka, która rozszerza tego bloga na tematy nie tylko muzyczne. Akurat tutaj wrzuciłem sampel z nowego Coldplaya, ale cudownie mi się zapętlał przy czytaniu. Tytułowy ciężar nie odnosi bynajmniej się do zbyt ambitnego stylu prezentowanej literatury. Jest to bardziej wyraz mojego sentymentu do gabarytów tak nieporęcznych rzeczy jak książki, których nie mam zamiaru zamieniać na elektroniczne czytniki z reguły przeznaczone dla mniej wzniosłych rzeczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz